Mieszkają we Lwowie. "Przez odcięcie od informacji czułam przerażenie"
14.10.2022 06:49, aktual.: 14.10.2022 07:39
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
10 i 11 października Rosjanie ostrzelali Lwów. To pierwszy taki atak od kilku miesięcy. W mieście zabrakło prądu i wody, wielu mieszkańców straciło dostęp do informacji. - Cały czas podawane są także komunikaty, że ostrzał może się powtórzyć. Pojawiają się zalecenia, by zaopatrzyć się w świeczki czy latarki – mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Katarzyna Łoza. – Jesteśmy wściekli i zamierzamy walczyć do końca – dodaje Mariya Hud. O zmianie nastrojów wśród mieszkańców świadczy krążący po Lwowie żart: "Naprawdę wydałeś setki milionów dolarów na rakiety, żeby zostawić mnie bez ciepłej wody na dwa dni?".
- W ostatnich tygodniach we Lwowie panował taki spokój, że ludzie zaczęli mówić głośno: "Ataki rakietowe nie są wieczne". Ale ten poniedziałek był inny. W aplikacji pokazującej, gdzie aktualnie są alarmy powietrzne, cała Ukraina zaświeciła się na czerwono. Gdy usłyszeliśmy o wybuchach w Kijowie i innych dużych miastach, zrozumieliśmy, że coś podobnego czeka też Lwów – opowiada Wirtualnej Polsce Wadim Kopriaczkow.
Pierwsze wybuchy usłyszał około godz. 10 rano. W tym czasie na grupowym czacie mieszkańców jego budynku zaczęły pojawiać się wiadomości, by wszyscy udali się na parking podziemny.
– Wziąłem trochę wody i poszedłem tam. Pierwszy raz od 3-4 miesięcy. Obsesyjnie sprawdzaliśmy, co się dzieje we Lwowie i reszcie kraju. Chodziliśmy w górę i w dół, łapiąc zasięg. To trwało mniej więcej godzinę. Po kolejnych wybuchach straciliśmy prąd, nadal działał jednak internet LTE. Widzieliśmy wiadomości, że wróg zaatakował stacje elektryczne. Czekaliśmy też na instrukcje od władz miasta. Gdy ogłoszono, że nie ma już zagrożenia, ludzie wrócili po prostu do domów i pracy, jeśli mogli wykonywać ją bez prądu – relacjonuje Wadim.
- Głód wiedzy, jaka jest sytuacja, był ogromny. Ludzie grupowali się z telefonami w tych punktach miasta, w których jest dobry zasięg internetowy – dodaje.
Bezpieczeństwo i wola walki
Wadim zauważa, że od czasu ataków w mieście niewiele się zmieniło, choć ludzie zaczynają bardziej myśleć o swoim bezpieczeństwie. Z drugiej strony - z całej sytuacji żartują sobie tak: "Naprawdę wydałeś setki milionów dolarów na rakiety, żeby zostawić mnie bez ciepłej wody na dwa dni?". Podkreśla, że panika ustąpiła chęci pomagania i nienawiści wobec wroga. – Nasza wola zwycięstwa jest większa niż kiedykolwiek – zapewnia.
Sam nadal zamierza mieszkać i pracować we Lwowie. Zdaje sobie jednak sprawę, że musi być lepiej przygotowany – zadbać o koce, latarki, świece. Widzi, że inni w sklepach sięgają po te same produkty. A ci, co nie sięgali, zaczną, bo Wadim obserwuje, że do kraju wraca coraz więcej jego rodaków. – Ludzie, którzy nie mogą wrócić do swoich domów na wschodzie lub południu Ukrainy, po prostu osiedlają się we Lwowie i innych zachodnich miastach. Wielu z nich głośno mówi o wdzięczności dla Polaków za pomoc i wsparcie, jakie otrzymali, gdy musieli uciekać – zauważa.
Lwowa nie zamierza opuszczać także Katarzyna Łoza, która mieszka w tym mieście od ponad 18 lat. Jest przewodniczką turystyczną i prowadzi stronę Lwów.info. W rozmowie z Wirtualną Polską przyznaje, że nie spodziewała się ostatniego ataku. – Alarmy we Lwowie bardzo się uspokoiły po 24 sierpnia – Dniu Niepodległości Ukrainy. Wcześniej słyszeliśmy je nawet kilka razy dziennie, w ostatnich tygodniach średnio raz na tydzień. Ludzie przestali się chować, nawet w czasie alarmów na ulicach było pełno – mówi.
Zobacz także
"Wiedzieliśmy, że na Lwów spadną rakiety"
Poniedziałkowy poranek Katarzyna spędziła z rodziną, monitorując sytuację za pomocą aplikacji w telefonie, która na żywo pokazuje, w jakim obwodzie jest alarm. – Zazwyczaj strzały zaczynają się na południu i na wschodzie, a następnie obejmują kolejne obszary. Gdy zobaczyliśmy, że na czerwono podświetlony jest Tarnopol, oddalony od Lwowa o ok. 130 km, byliśmy pewni, że i nasze miasto zostanie ostrzelane. Zgodnie z zasadą dwóch ścian (schronić się należy w pomieszczeniu nieprzylegającym do zewnętrznej ściany budynku. Pierwsza ściana przyjmuje siłę wybuchu, a druga zatrzymuje ewentualne odłamki – przyp red.), przenieśliśmy się na korytarz i siedzieliśmy tam przez około cztery godziny, aż do odwołania wyjątkowo długiego alarmu – relacjonuje kobieta.
Dodaje, że schronów z prawdziwego zdarzenia jest we Lwowie niewiele. Alternatywą nie są także piwnice – większość z nich nie ma odpowiedniej wentylacji, dwóch wyjść, więc w razie zburzenia budynku zamienia się w pułapkę. To dlatego ludzie wybierają bezpieczne miejsca we własnych mieszkaniach.
Jedna z rakiet spadła zaledwie kilometr od mieszkania Łozów. Doskonale słyszeli wybuchy. Gdy alarm się skończył, odłączono prąd, którego w ich mieszkaniu nie było do wieczora. Niektórzy mieszkańcy Lwowa musieli czekać na jego włączenie aż do następnego poranka. Wszyscy otrzymali komunikaty, by w kolejnych dniach go oszczędzać – szczególnie wieczorami - i nie włączać pralek czy innych urządzeń pobierających dużo energii.
- Cały czas podawane są także komunikaty, że ostrzał może się powtórzyć. Pojawiają się zalecenia, by zaopatrzyć się w świeczki czy latarki. Nie ma problemu z dostępnością tych produktów. W sklepach jest też żywność. Natomiast w poniedziałek wszyscy wyszli na miasto, by uzupełnić zapasy. Trzeba było wystać swoje w kolejce. Problemem był także brak chleba, ponieważ przez brak prądu nie wypieczono dostatecznej ilości – wspomina Katarzyna.
Ona - jak pozostali rozmówcy WP - podkreśla, że lwowianie nie czują już strachu. Powołuje się na słowa mera Lwowa Andrija Sadowego, który podczas oficjalnej konferencji prasowej powiedział, że "mieszkańcy się wk***ili" i zaczęli masowo przelewać pieniądze na broń dla ukraińskiej armii – już pierwszego dnia zebrano ponad 352 mln hrywien.
Lęku nie ma, jest wk****enie
– Poziom stresu na pewno jest podwyższony, ale przejawia się właśnie złością i determinacją do dalszej walki. Lęku, który towarzyszył nam 24 lutego, już nie ma. Chociaż odgłosy wybuchów za oknem to nic przyjemnego – ocenia moja rozmówczyni.
- Zostajemy we Lwowie. Od początku wiedzieliśmy, że ten ostrzał niczego nie zmieni i był obliczony na efekt zastraszenia ludności cywilnej. Rozumiejąc to, nie poddajemy się takim nastrojom – dodaje. Zaznacza przy tym, że na turystyczne przyjazdy do Lwowa będzie jeszcze czas, ale na pewno nie teraz.
Olga Dmytruk we Lwowie mieszka od początku pełnowymiarowej inwazji Rosji na Ukrainę. Podobnie jak inni rozmówcy WP nie spodziewała się ostrzału rakietowego miasta. Ok. godziny 8.30, gdy włączył się alarm, przeniosła się w najbezpieczniejsze miejsce mieszkania – na korytarz. Spędziła tam godzinę. Później usłyszała pierwsze wybuchy. Zebrała ze sobą mały plecak z najpotrzebniejszymi rzeczami i wraz z rodziną zeszła do schronu w podziemiach centrum handlowego. – Z każdym rosyjskim nalotem uświadamiasz sobie, że całe twoje życie mieści się w tej małej torbie – zauważa w rozmowie z WP Kobieta.
"Przez odcięcie od informacji czułam przerażenie"
Alarm z 10 października trwał bardzo długo – około pięć godzin. W jednym momencie straciła zasięg, nie miała też dostępu do prądu i wody.
- Ostatnim, co przeczytałam przed utratą zasięgu, była wiadomość, że Putin i Łukaszenka porozumieli się ws. rozmieszczenia "wspólnego regionalnego zgrupowania wojsk". Przez odcięcie od informacji czułam przerażenie. Pomyślałam, że wszystko może się zdarzyć. Bałam się, że wojska Rosji i Białorusi zaatakują nas od północy - wspomina.
Gdy alarmy ustały, Olga z rodziną zadbali o zapas wody i jedzenie. W samochodzie włączyli ukraińską stację radiową, która do tej pory nigdy ich nie zawiodła. To z niej dowiedzieli się, że białoruska ofensywa nie miała miejsca. – Uspokoiłam się. Władze Lwowa zawsze reagują błyskawicznie, więc do wieczora w mieszkaniu wróciły woda i prąd. Jestem im za to bardzo wdzięczna – mówi.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Wiara w zwycięstwo
Sytuacja w mieście niemal od początku była opanowana. Olga wspomina, że widziała tylko kilka spanikowanych osób próbujących zrobić większe zakupy. – Ukraińcy starają się zachować spokój ducha. Wierzymy, że zwyciężymy. Tę pewność daje nam nasze wojsko, cywile, prezydent i wszystkie kraje partnerskie. Szczególnie Polska, która w tak trudnych dla nas czasach bardzo pomaga nam finansowo, fizycznie i moralnie – ocenia Dmytruk.
Olga nie zamierza opuszczać Ukrainy. Kocha swój kraj. Chociaż dużo podróżowała, bo studiowała np. w Portugalii, zawsze wracała do ojczyzny. Jak mówi, wojna tego nie zmieni. W przyszłości poza Ukrainą planuje mieszkać wyłącznie na jakiś czas i służbowo – gdy zrealizuje plan objęcia funkcji ministry infrastruktury.
- Ukraińcy są zmuszeni opuścić swoje domy z powodu Rosjan, którzy bestialsko zabijają cywilów. Ale nie jesteśmy narodem uciekinierów i tchórzy. Dla wielu z nas oddanie życia za swój kraj nie jest obowiązkiem, ale zaszczytem – podkreśla Olga.
- Powiedzmy to sobie szczerze: w tym momencie nigdzie w Ukrainie nie jest bezpiecznie – mówi Mariya Hud, lwowianka mieszkająca i pracująca w Warszawie. Rodzinne miasto odwiedziła od początku inwazji Rosji dwa razy: na początku sierpnia i pod koniec września. Latem powitał ją we Lwowie wieczorny alarm powietrzny, po którym nie mogła zasnąć. Przez dwa dni nie wychodziła z domu dalej niż do osiedlowego sklepu.
– Chociaż od początku wojny jestem zaangażowana we wszelkie działania pomocowe, mam stały kontakt z ludźmi z różnych miejsc w Ukrainie, był to dla mnie duży szok. Nie wiedziałam np. co zrobić, gdy alarm się włączy, jak będę w centrum miasta, a wówczas syreny wyły bardzo często – wyjaśnia w rozmowie z Wirtualną Polską.
Ludzie są do nich jednak przyzwyczajeni: – Przez cały czas działają restauracje, kina, ulice nie są puste. W sierpniu byłam na koncercie zespołu Pianoboy, który odbywał się w schronie – pomieszczeniu bez okien, w piwnicy. Jednym z występujących muzyków był zresztą żołnierz walczący z Rosjanami na froncie, skrzypek Moysey Bondarenko. W trakcie koncertu (dosyć blisko wieży telewizyjnej, obiekcie strategicznym - przyp. red.) zawyły syreny. Choć po jego zakończeniu alarm trwał, większość ludzi po prostu opuściła bezpieczne miejsce i poszła do domów.
Zobacz także
Złudne poczucie bezpieczeństwa
Pod koniec września sytuacja się zmieniła. – Miałam złudne poczucie bezpieczeństwa – mówi Mariya. Przez pięć dni nie było żadnego alarmu, życie w mieście zdawało się toczyć zupełnie normalnie. Syreny zawyły, gdy kobieta weszła na siłownię. Po 3 minutach treningu spędziła 1,5 godziny w piwnicy, wraz z innymi klientami. To był moment, gdy Putin ogłosił, że anektuje ukraińskie terytoria. – Wtedy napięcie we Lwowie zaczęło być odczuwalne – zauważa z bólem moja rozmówczyni.
Rakiety, które uderzyły we Lwów w poniedziałek, były – zdaniem Marii – przypomnieniem, że także i w tym mieście można w każdej chwili spodziewać się poważnych konsekwencji wojny. – Natychmiast zaczęłam dzwonić do bliskich. Na szczęście najgorsza sytuacja, o jakiej wówczas usłyszałam, to że komuś wyleciały wszystkie szyby w mieszkaniu. Straszne, ale cieszyłam się, że nikt z moich przyjaciół nie został ranny i wszyscy żyją. Pamiętajmy, że w kwietniu rosyjski pocisk trafił w warsztat samochodowy. Zginęło osiem osób. Dlatego komentarze "Po co uciekać ze Lwowa? Przecież tam jest bezpiecznie" są dla mnie bardzo niestosowne – ocenia Hud.
Mariya, która cały czas ma kontakt z wolontariuszami z Fundacji Folkowisko działającymi na granicy, potwierdza, że Ukraińcy przygotowują się na przerwy w dostawie prądu, natomiast nie wyjeżdżają tłumnie z kraju.
– Na przejściu granicznym nie ma kolejek. Lwowianie wjeżdżają co prawda do Polski, np. by zakupić generator czy baterie, ale wracają do Ukrainy. W rozmowach pojawia się wątek, że Rosja chce odciąć nas od prądu i ogrzewania, ale chyba nie przemyślała, że to wcale nie będzie miało pożądanych konsekwencji. Lwów to nie Berlin czy Nowy Jork: sama z dzieciństwa pamiętam zimy, podczas których odrabiałam lekcje przy świeczce. Jeszcze w latach 90. prądu czasami nie było tygodniami. Jesteśmy odporni – jak nie będą grzały kaloryfery, ludzie znajdą inne źródło ciepła. Tym bardziej, że jesteśmy coraz bardziej wściekli i zamierzamy walczyć do końca – zapewnia Mariya.
Katarzyna Pawlicka, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zapraszamy na grupę na Facebooku - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!