Kiedy warto ratować związek, a kiedy pogodzić się z porażką? Psychologowie są zgodni
14.03.2021 13:23
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Uświadomiłam sobie, że od wielu lat mój mąż jest jedną z najbardziej obcych mi osób w moim życiu, że nic mnie z nim nie łączy, a nasze wspólne życie to czysta fikcja – mówi Anna. Czasami zdarza się, że ta obojętność to strategia obronna, którą jedna ze stron przywdziewa, żeby obronić się przed złymi emocjami. Często jednak oznacza po prostu koniec miłości, na co niewielu jest przygotowanych.
Anka przyznaje, że za Roberta wyszła za mąż za wcześnie. – Byliśmy za młodzi, za głupi – opowiada 43-letnia prawniczka. – Ja jednak jako osoba pochodząca z rozbitej rodziny, która czuła się zawsze zbędna, dla której rodzice zajęci karierą muzyczną w filharmonii nigdy nie mieli czasu, tak bardzo pragnęłam miłości i uwagi, że pierwszy facet, który mi je okazał, stał się najważniejszy w moim życiu.
Para na drugim roku studiów prawniczych wzięła ślub, po roku urodziło się ich pierwsze dziecko, syn Mikołaj. – Od tego czasu ja miałam na głowie studia, potem aplikację adwokacką i dziecko, a Robert studia, aplikację adwokacką i swoje pasje: góry, nurkowanie, eksplorowanie jaskiń. Od początku byłam samotną matką, najpierw Mikołaja, a potem też jego młodszej siostry Małgosi. Chyba sądziłam, że to normalne, że tak musi być, że tak to naturalnie wygląda, że facet zarabia, realizuje się, a kobieta dba o dom i dzieci. A jak jeszcze może się realizować zawodowo, to jest prawdziwą szczęściarą.
"Do kancelarii przyszła kobieta z brzuchem"
W Ani to poczucie było niezwykle silne, zwłaszcza wtedy, gdy zmieniali kolejne mieszkanie na większe, a potem na dom na krakowskiej Woli Justowskiej. – Miałam gosposię, opiekunki, zawsze manicure i piękne cichy. Robiłam karierę, doktorat, zajmowałam się sobą, ale też dziećmi. Jednak z Robertem żyliśmy od dawna bardziej jak sublokatorzy niż partnerzy życiowi. Ale też uważałam, że to jest ok. Dajemy sobie wolność, nie ograniczamy się – mówi Ania.
– Gdy któregoś dnia do mojego biura zadzwoniła jakaś kobieta i wyznała, że jest z moim mężem w ciąży, byłam nieco zdziwiona, ale to, co zdziwiło mnie jeszcze bardziej, nawet specjalnie się nie zdenerwowałam. Raczej pomyślałam, że ta kobieta nie ma zupełnie klasy, skoro do mnie w tej sprawie dzwoni. Kazałam jej spadać. Ale gdy przyszła do kancelarii z brzuchem i zapytała, czy wiem, że mój mąż kochanek ma kilka i to od wielu lat, zaczęłam się nad tym zastanawiać. I wiedziałam, że jakoś muszę się tym zająć - mówi.
Doniesienia kochanki okazały się prawdziwe. Okazało się, że Robert nie tylko z nią utrzymywał bliskie kontakty. - Gdy mu powiedziałam, że wiem o tych jego miłościach, w domu zaczęły się dantejskie sceny, płacz, zgrzytanie zębów, wylewne przeprosiny, próba obarczenia mnie odpowiedzialnością za to, że nasze małżeństwo tak wygląda. Choć nie chciałam i nie widziałam w tym sensu, zgodziłam się na terapię. Ale po trzech sesjach zrezygnowałam, bo nie widziałam sensu kontynuowania tych spotkań.
"Najgorsza w relacji jest obojętność"
Zdaniem psycholożki Katarzyny Szymańskiej, parze, w której jedno z partnerów nie wierzy w związek, nie chce się angażować w jego naprawę, niezwykle trudno jest pomóc. - Najgorsza w relacji jest obojętność. Gdy partnerami wstrząsają silne emocje, to wiadomo, że jeszcze im o coś chodzi, na czymś im zależy, o coś walczą – tłumaczy psycholożka. – Być może Robert właśnie tak emocjonalnie zareagował na wiadomość, że żona wie o jego kochankach, bo nie chciał jej z jakiegoś powodu stracić. Jeśli jednak Ania odczuwała obojętność względem tego, co się dzieje z jej partnerem i ich związkiem, to rzeczywiście szanse na uratowanie takiej relacji były nikłe - opowiada psycholog.
Choroba dziecka prowadzi często małżeństwo do ruiny
Gdyby nie terapia, Marlena i Tomek dawno by się rozstali. – Oczywiście nie bylibyśmy razem, gdybyśmy się nie kochali, ale prawdą jest, że to terapia sprawiła, że na nowo przypomnieliśmy sobie o tym – mówi 37-letnia Marlena z Warszawy.
Żadna para nie spodziewa się, że w jej życiu wydarzy się coś takiego, co zagrozi trwałości związku. Zwłaszcza na początku. – My też byliśmy świetną parą, zakochaną w sobie i to na dodatek z dziesięcioletnim stażem. Uważałam, że nic nie jest w stanie nas rozdzielić – wspomina Marlena. – Jednak przełomowym momentem w naszym życiu były narodziny Amelki. Wiem, że to nic oryginalnego i dla większości par pojawienie się dziecka oznacza wywrócenie świata do góry nogami. Nam jednak urodziło się dziecko z wadą serca, które po porodzie trzeba było natychmiast operować. A to oznacza w życiu trzęsienie ziemi tak silne, że jego skutki czuć przez wiele, wiele lat.
Marlena wspomina, że przez cały czas choroby Amelki, jej rekonwalescencji, rehabilitacji, funkcjonowała jakby w trybie podwyższonej do granic możliwości gotowości. – Przyzwyczaiłam się, że śpię na pół gwizdka, oczywiście z Amelką, a nie z moim mężem, że całe nasze życie jest podporządkowane córce, że rytm jej życia wyznacza rytm życia całej naszej rodziny – opowiada Marlena.
– Jakbym miała przypomnieć sobie nas, mnie i Tomka z tamtego okresu, to nas nie było jako pary. Nie kupiłam mu wtedy ani razu prezentu na urodziny, nie pamiętałam o naszej rocznicy, nie pamiętam seksu, choć czasem na szybko miał miejsce. Funkcjonowaliśmy jako wyspecjalizowana grupa wsparcia naszego dziecka. Ale to ja zarządzałam tą grupą. Mimo to, gdy zorientowałam się, że mój mąż nie jest już tylko moim mężem, ale też partnerem, na dodatek stałym, innej kobiety, to czułam się, jak bym dostała w twarz kijem baseballowym - mówi.
Kardiolożka zaleciła psychoterapię
To, co Marlena pamięta z tamtego okresu, to awantury na przemian z cichymi dniami, poczucie obcości, potwornego osamotnienia. – Czułam się oszukana, ale muszę przyznać, że w ogóle nie zastanawiałam się, co się dzieje z Tomkiem – przyznaje kobieta. – Podzieliliśmy się tak obowiązkami, że on pracuje, zarabia, a ja ratuję życie naszej córki. Jednak nie pytałam go, czy tak chce - mówi.
- Byłam siłą rzeczy z córką w centrum uwagi, wszyscy bliscy o nas się troszczyli, a on był gdzieś z boku. Jednak z tego dopiero zdałam sobie sprawę na terapii, do której namówiła mnie lekarka kardiolożka opiekująca się naszą córką. Rozkleiłam się w czasie wizyty, ryczałam, powiedziałam, że mąż ma kochankę, a naszego życie legło w gruzach. Wiedziała, co przeżyliśmy. Znała takich małżeństw wiele. Zapytała mnie niespodziewanie, czy kocham męża i czy gdyby tej drugiej nie było, to chciałabym dalej z nim żyć. Uświadomiłam sobie wtedy, że tak - opowiada.
Marlena uważa, że gdyby nie lekarka, pewnie nie byliby z Tomkiem razem. - Moja urażona duma, poczucie krzywdy, niesprawiedliwości były tak silne, że nie umiałam spojrzeć na nas z szerszej perspektywy – wspomina kobieta. - Miałam już napisany pozew rozwodowy i przekonanie, że mojego męża muszę w sądzie wdeptać w ziemię. Tymczasem dałam nam szansę, której Tomek ze łzami w oczach uczepił się ze wszystkich sił. Na terapii zdaliśmy sobie sprawę, że przeżyliśmy długotrwałą traumę i to od początku istnienia naszej rodziny. Coś jednak nad nami czuwało. I pozwoliło nam zatrzymać się na chwilę i spojrzeć na to, co sami sobie zgotowaliśmy - mówi Marlena.