Napisał książkę o Podhalu. "Wiele spraw mocno mnie przygniotło"
Nawet 300 tys. turystów w ciągu jednego weekendu. Nie wszyscy idą w góry czy na stoki. Wielu "odpoczywa" na zatłoczonych Krupówkach czy Gubałówce. A Zakopane - jak przekonuje Aleksander Gurgul, autor książki "Podhale. Wszystko na sprzedaż" - zżera patodeweloperka, samowola budowlana, wszechobecna tandeta. - Boję się, że tego procesu nie da się już zatrzymać, a przecież my – jako turyści – powinniśmy wymagać jakości i tego, co najważniejsze – pięknego widoku na Tatry - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską.
Katarzyna Pawlicka, dziennikarka Wirtualnej Polski: "W Zakopanem prawo budowlane się nie przyjęło". Wiem, że bardzo mierził cię ten kiepski żart, zacząłeś przyglądać się więc budowlanej samowolce w "zimowej stolicy Polski". Spodziewałeś się, że wnioski będą aż tak smutne?
Aleksander Gurgul, pisarz: To niewiarygodne, że w XXI wieku w Polsce ktoś samowolnie buduje bramę ważącą dwie tony, następnie nikt nie zajmuje się nią przez blisko dekadę, przychodzi większy podmuch wiatru, brama się zawala i zabija dwie osoby – babcię i siedmioletniego wnuczka. Mówię o głośnym wypadku w Białce Tatrzańskiej z 2018 roku.
W 2020 roku trzy kobiety – matka i dwie córki – zginęły przy stoku w Bukowinie na oczach ich ojca i męża, bo wypożyczalnia nart, również samowola budowlana, okazała się śmiertelnym wozem Drzymały. Wiatr zerwał drewniany dach z byle jak skleconego budynku-przyczepy i zabił turystyki. Kolejne ofiary to osoby w kryzysie bezdomności, które ginęły w pożarze niegdyś zabytkowej willi, potem pustostanu popadającego w ruinę, przy ulicy Jagiellońskiej w Zakopanem. Kilka miesięcy później trzy osoby zginęły w płomieniach dawnego pensjonatu "Chata". Jest to więc żart nie tylko kiepski, ale i upiorny, a wnioski napawają przerażeniem.
Pewnie nieraz słyszałeś od górali, że przecież tak jest wszędzie. Szczególnie w turystycznych miejscowościach.
To dla mnie żaden argument. Oczywiście patodeweloperka, samowola budowlana czy chaos przestrzenny to powszechne błędy polskiego kapitalizmu. Mam jednak wrażenie, że na Podhalu występują one w wyjątkowej kumulacji i na sterydach.
Czasami ktoś mówi mi - "przecież w nadmorskich kurortach dzieje się to samo" – jest mnóstwo billboardów, głośna muzyka, wątpliwej jakości atrakcje turystyczne. Zgadzam się. Tylko nad morzem mamy setki kilometrów wybrzeża i ruch turystyczny rozkłada się na dziesiątki kurortów, nie – jak na Podhalu – na kilka, może kilkanaście. Po drugie sezon turystyczny nad Bałtykiem trwa od maja do września. Na Podhalu – cały rok. Coraz więcej ludzi przyjeżdża tam również biznesowo.
Idealne warunki do zaspokajania podhalańskiej żądzy pieniądza. W książce udowadniasz, że niepohamowana chęć zysku górali to nie wyłącznie stereotyp.
Prominentni górale często sami chwalą się, że mają żyłkę do biznesu. Absolutnie się z nimi zgadzam. Osiągnęli mistrzostwo w wyciąganiu pieniędzy z masowej turystyki. Od kilku słyszałem, że własność to wolność. Przy czym na Podhalu sprowadza się ona do tego, że jeśli mam kawałek ziemi, mogę zrobić z nim, co chcę – sprzedać deweloperowi, wybudować coś bez pozwoleń, zastawić go billboardami. Z jednej strony tnie się koszty do kości albo pomija fakt, że to wiąże się z dewastacją krajobrazu kulturowego albo przyrodniczego. Z drugiej maksymalizuje się zyski.
To jest takie teksańskie podejście do prawa własności, które swoje źródło ma być może w wyjazdach górali do Stanów Zjednoczonych jeszcze przed II wojną światową, a także w PRL-u, głównie za chlebem. Przejawia się to niestety także w innych obszarach życia. Na przykład koń jest dla nich instrumentem do zarabiania pieniędzy i – mówiąc bardzo brutalnie – kiedy się popsuje, właściciel bez większego zawahania zastanawia się, jak spieniężyć półżywego i zarobić jeszcze kilka stówek na mięsie w ubojni. Gdy czytałem relacje policjantów z takich rozmów, gdy rozprawiano o "wartości rzeźnej", zrozumiałem, że dla wielu górali naprawdę wszystko jest na sprzedaż i postanowiłem zmienić tytuł książki.
W trakcie lektury zastanawiałam się na ile my – jako turyści – dajemy na takie patologie ciche przyzwolenie. Na ile legitymizujemy je swoimi decyzjami, np. o wjeździe fasiągiem na Morskie Oko.
Graczy, którzy pompują pieniądze i chcą wyciągać od tego zyski na podhalańskim rynku, jest wielu. Obok górali gotowych sprzedać nawet własną ojcowiznę winni jesteśmy także my – turyści, gdy jadąc w Tatry kompletnie nie liczymy się z groszem, rozwalamy pieniądze na bylejakość, kupujemy czasem wręcz cuchnące jedzenie, niepotrzebne nikomu pamiątki, zazwyczaj tandetną chińszczyznę, która wprost zalała stragany na Krupówkach i na Gubałówce. Winne są również spółki deweloperskie, które pompują tam potężne pieniądze. Winni są "nieznani sprawcy", którzy zaprószą ogień w tzw. "zawalidrodze", jak czasem słyszałem, że nazywa się na Podhalu zabytkowe drewniane lub drewniano-kamienne chałupy czy wille i przedwojenne pensjonaty.
Sam nie jeżdżę już do Zakopanego. Chodzę w Tatry, bo kocham góry, ale nie przepłacam za nocleg w betonowo-szklano-stalowych apartamentowcach, nie kupuję chińskiego badziewia ze straganów, nie jadam w knajpach, w których serwuje się zawsze to samo.
A jednak Krupówki czy Gubałówka pękają w szwach. Chętnych, by urlop spędzić w tłumie pod Giewontem, nie brakuje.
Jako społeczeństwo edukację turystyczną mamy jeszcze przed sobą. Niestety oferta, którą daje nam Podhale, jest dostosowana do oczekiwań masowego turysty. A on oczekuje gofra z bitą śmietaną, przypalonego oscypka z grilla z żurawiną, taniego piwa, wódki i bardzo wątpliwej jakości atrakcji turystycznej w postaci np. papugarni, która jest budą zbitą z blachy albo strzelnicy będącej po prostu zaparkowaną naczepą od tira obitą blachą czy drewnem.
Hydrą do wyciągania pieniędzy jest dla mnie Gubałówka. Miejsce, które ma potencjał być jedną z najpiękniejszych platform widokowych w Europie. Widać z niej przecież tatrzańską grań, lasy, łąki, pastwiska… Dzisiaj ten wspaniały pejzaż zasłaniają budy z paździerza, które mają nieraz kilkadziesiąt metrów kwadratowych, ścianki wspinaczkowe, namioty z cymbergajem i gruszkami do boksowania. Można napić się rozcieńczonego grzańca i zjeść zapiekankę. Boję się, że tego procesu nie da się już zatrzymać, a przecież my – jako turyści – powinniśmy wymagać jakości i tego, co najważniejsze – pięknego widoku na Tatry.
W 2019 roku Muzeum Tatrzańskie ogłosiło konkurs na pamiątkę. Zgłoszono ponad 300 projektów, niektóre absurdalne jak np. ciupasol (skrzyżowanie ciupagi i parasola), inne w niczym nie różniące się od tego, co widzimy dziś na straganach. Ale pojawiło się kilka perełek. Wygrał świetny projekt Łukasza Leśniaka – świece "Domy Duchy". Kolejne miejsca zajęły Zakopiny i zasłona Grań Giewontu. Pytajmy o nie u kupców na Gubałówce czy pod Wielką Krokwią, a jeśli ich nie ma, dowiadujmy się - dlaczego i gdzie można je dostać.
Gdzie w tym wszystkim góral jako przedstawiciel szlachetnego rodu, żyjący za pan brat z naturą? Takie wyobrażenie wciąż przecież funkcjonuje.
To właściwie zabawne, że przez ostatnie plus minus sto lat daliśmy sobie wmówić, że górale to szlachetny ród mieszkający na pograniczu dzikiej, niedostępnej, tajemniczej tatrzańskiej przyrody i cywilizacji. Tę mitologię góralską zaszczepili w nas Tytus Chałubiński czy Stanisław Witkiewicz – chociaż ten drugi akurat bywał krytyczny… Znakomitym marketingowcem górali i Tatr był Jan Paweł II. Nie dziwię się, że niektóre jego pomniki powstają na Podhalu samowolnie – mieszkańcy po prostu bardzo dużo mu zawdzięczają. Z kolei po 1989 roku mamy do czynienia z ciągłym procesem komercjalizacji górala – jurnego harnasia, który jednym uderzeniem siekiery rozłupuje świerki, któremu kłaniają się wilki. Jest nawet taki browar, który na piwnych etykietach drukuje obrazek górala z ciupagą ujeżdżającego ryczącego niedźwiedzia. Tymczasem rzeczywistość jest dosyć brutalna dla miejscowych.
Szwarccharakterami są przede wszystkim mężczyźni. Wśród nich lokalni politycy od lat blokujący w Zakopanem uchwałę antyprzemocową.
Część z nich pochodzi oczywiście z Podhala. Ale Józef Figiel, który chyba najmocniej staje okoniem i jest prominentną postacią w prawicowym środowisku, wżenił się w ten region. Brak tej uchwały to ogromny problem dla Zakopanego. Skutkuje brakiem specjalnego zespołu interdyscyplinarnego do zwalczania przemocy domowej. O tym, jak taki zespół jest ważny, powiedział mi m.in. były policjant z regionu, który podkreślił, że obecnie osoba doznająca przemocy, chcąc ją zgłosić, musi opowiedzieć, co się stało w kilku miejscach: na policji, w szpitalu, u psychologa, w ośrodku interwencyjnym, czasem jeszcze w szkole jeśli ma dzieci. Gdyby zespół istniał, wystarczyłoby, że zrobi to raz, a wszyscy ci eksperci zgromadzeni przy jednym stole zastanowiliby się, jak rozwiązać jej problem.
Niestety, na Podhale jeździła Beata Szydło, która gratulowała góralom uporu w tej sprawie. Kilka miesięcy temu gratulował im też tego arcybiskup Marek Jędraszewski, metropolita krakowski. Ośmieszył się przy okazji mówiąc o całym powiecie. Tymczasem pozostałe gminy na Podhalu taką uchwałę przegłosowały. Zakopane pozostaje jedynym miastem, w którym jest konsekwentnie blokowana.
Spodziewam się, że niełatwo było znaleźć na Podhalu kobiety gotowe opowiedzieć o przemocy, jakiej doświadczyły ze strony partnera.
Dotarcie do Małgorzaty i pani Zofii było ogromnym wyzwaniem w tak hermetycznym świecie, jakim są góralskie rody. Tam nie wynosi się spraw domowych na zewnątrz. Mówi o tym zresztą były partner jednej z tych góralek. W rozmowie ze mną wykrzyczał, że od załatwiania takich spraw jest mąż, ojciec, są bracia, ale na pewno nie dziennikarze. Tym bardziej jestem wdzięczny moim rozmówczyniom, że obdarzyły mnie zaufaniem. To był powolny proces. Mam wrażenie, że argumentem ostatecznym był fakt, że być może książka dotrze do innych góralek. Dowiedzą się, że są kobiety, które powiedziały "nie", zawalczyły o nowe życie.
Policjanci mówili mi, że bite są osoby w biednych, drewnianych chatkach w przysiółkach, ale też w bogatych willach w centrum Zakopanego. Osoby z wykształceniem podstawowym, jak i wyższym. Przemoc nie zna granic, nie ma konkretnych barw. Jedynym wspólnym mianownikiem jest niestety alkohol – jeden z głównych katalizatorów przemocy na Podhalu.
Górale nie szukają jednak pomocy u specjalistów. Życie w trzeźwości wolą obiecać w kościele.
To jeden z przykładów góralskiej hiperreligijności. Góralowi łatwiej jest iść i przysiąc księdzu i Bogu, że nie będzie pił alkoholu, niż przysiąc to samo żonie czy partnerce.
Policja i pokrzywdzone osoby potwierdzają, że na Podhalu nie szuka się pomocy u specjalistów. Dochodzi do napięć, konfliktów, przemocy, wreszcie rozłamu w rodzinie. Wówczas u mężczyzn często pojawia się depresja, nie mogą pogodzić się z tym, że kobieta odeszła. "Leczą" się oczywiście alkoholem, a ten – jak to bywa w kurortach turystycznych – jest bardzo łatwo dostępny. Górale pędzą też swoje własne trunki.
Mimo wszystko Podhale, które opisałeś, nie jest wyłącznie czarno-białe. W Zakopanem mieszkają osoby walczące o ochronę dziedzictwa, lepszą przyszłość miasta i regionu.
Mówimy o garstce odważnych ludzi, którzy bronią zarówno swojego podwórka, sąsiedztwa, jak i krajobrazu kulturowego Zakopanego. Bardzo ich podziwiam, bo cały czas doszkalają się z urbanistyki, architektury, prawa budowlanego. Walcząc z patodeweloperką, wynajmują prawników, piszą pisma, stają naprzeciw uzbrojonych po zęby spółek deweloperskich przez które kilkunastoarowa działka w Zakopanem potrafi kosztować około 2 mln złotych. Zdarza się, że wygrywają.
Są też takie osoby jak siostry Krzeptowskie, które prowadzą schronisko w Dolinie Pięciu Stawów. Leży im na sercu dobro przyrody, ekologia. Dlatego wymieniły kuchnię z węglowej na ekologiczną, zamontowały sobie biologiczną oczyszczalnię ścieków, napoje nalewają do kubków wielorazowych. Jola z Podhalańskiego Alarmu Smogowego, z którą spędziłem sporo czasu, chodząc po miejscach, gdzie ewidentnie są spalane śmieci, polakierowane drewno i bardzo marnej jakości węgiel też jest góralką. Jeździ po wioskach, rozmawia z dziećmi na warsztatach, edukuje. Co ciekawe, to właśnie kobiety wiodą prym w odbudowie wizerunku góralszczyzny.
Wierzysz, że Podhale ma szanse na trwałe zmiany? Gdzie możemy szukać nadziei?
Szczerze mówiąc nie jestem optymistą, chociaż jeden z destrukcyjnych procesów udało się zahamować. Mówię o "billboardozie" ograniczonej na razie dzięki uchwale krajobrazowej, której przepisy weszły w życie w Nowym Targu oraz dzięki kodeksowi reklamowemu, który uchwaliło Kościelisko.
Podczas pracy nad książką wiele spraw mocno mnie przygniotło. Kiedy ogląda się zdjęcia trupów z kostnicy ze świadomością, że do każdej z tych śmierci doszło przez samowolę budowlaną lub słucha, jak ktoś stosuje przemoc werbalną wobec najbliższej osoby lub kiedy czyta się, jak kilku facetów rozprawia, jak by tu spieniężyć półżywego konia, który pracował dla nich ciężko przez kilka lat, człowiek zaczyna zastanawiać się, na czym stoi ten świat. To są rzeczy, które czasami śnią mi się po nocach.
Rozmawiała Katarzyna Pawlicka, dziennikarka Wirtualnej Polski
Drogie użytkowniczki, mamy dla Was otwartą rekrutację do testowania kosmetyków marki AVA Laboratorium. Jeśli macie ochotę dostać zestaw kosmetyków i sprawdzić jak działają, zgłoszenia zbierane są TUTAJ.