Nauki o rodzinie ofertą dla studentów? Absolwentka katolickiej uczelni rozczarowana, czego była uczona
Przemysław Czarnek chce wprowadzić nową dyscyplinę naukową – nauki o rodzinie. Marta studiowała ten kierunek kilka lat temu, ale przerwała po niecałych czterech latach. Do dziś pamięta, jak mówiono im, że badania prenatalne służą głównie wzrostowi liczby aborcji, a jeden z przedmiotów można było zaliczyć tylko po przedstawieniu wykładowczyni kalendarzyka uzupełnionego pomiarami temperatury własnego ciała.
Zdaniem Ministra Edukacji i Nauki rodzina jako jednostka społeczna przeżywa kryzys i trzeba na nowo pokazać ludziom, czym jest, z kogo się składa i jakie ma znaczenie dla państwa. Podniesienie nauki o rodzinie do rangi dyscypliny naukowej ma sprawić m.in., że będzie można uzyskać tytuł doktora w tym obszarze.
Minister Czarnek radośnie podkreśla: "będziemy mieli specjalistów", a tymczasem Marta, 26-letnia absolwentka Nauk o Rodzinie na Uniwersytecie Papieskim w Krakowie, twierdzi, że zajęcia na tym kierunku mają na celu wypuszczenie na rynek pracy fundamentalistów religijnych.
Rozmowa z Martą była bardzo emocjonalna. Dziś z pełną świadomością mówi, że to właśnie nauka na katolickiej uczelni sprawiła, że pojawił się u niej kryzys wiary. - Do studiowania na Papieskim przekonała mnie koleżanka z podstawówki. Jest bardzo uduchowioną osobą i zachwalała uniwersytet. Ja wtedy jeszcze nie do końca wiedziałam, co chcę w życiu robić, dlatego pod wpływem pozytywnych opinii uznałam, że pójdę tam, gdzie ona – wspomina.
Marta wybrała kierunek: Nauki o Rodzinie ze specjalizacją: poradnictwo. – Miałam nadzieję, że po studiach będę mogła pracować np. w ośrodku mediacyjnym dla rodzin – precyzuje.
Kobieta dotrwała do końca pierwszego semestru magisterki. – Rzuciłam studia przez bioetykę. A właściwie przez wykładowcę przedmiotu, na którego wykładach często padały teorie niezgodne z naukowymi doniesieniami. Nauczał zgodnie z wiedzą podręcznikową, która np. dowodziła, że badania prenatalne prowadzą do aborcji. Czara goryczy przelała się podczas egzaminu. Nakrył mnie na próbie ściągania, po czym powiedział, że skoro chciałam coś takiego zrobić, to w przyszłości dopuszczę się jeszcze gorszych oszustw i np. zdradzę męża – opowiada.
Bioetykę na Uniwersytecie Papieskim Jana Pawła II w Krakowie wykłada ksiądz prof. Andrzej Muszala. Szerszemu gronu Polaków dał się poznać w momencie, gdy ogłosił stworzenie Consolatyny – zestawu antydepresyjnego po utracie dziecka. Duchowny postanowił sprzedawać po 10 złotych pudełeczka stylizowane na leki, w których znajdował się obrazek z wizerunkiem Matki Boskiej oraz modlitewnik.
Ksiądz prof. Andrzej Muszala jest autorem licznych prac naukowych w dziedzinie bioetyki, a Marta miała okazję (a właściwie obowiązek) wnikliwie się z nimi zapoznać. Sztandarową pomocą naukową prof. Muszali była książka "Bioetyka, przewodnik dla młodych". Na ostatniej stronie podręcznika widnieje informacja, że jest on wzorowany na francuskim książce Fundacji Jerome’a Lejeune’a.
Jerome Lejeune był genetykiem, doktorem medycyny oraz zagorzałym przeciwnikiem aborcji. Jeden z francuskich kardynałów nazwał go najżarliwszym obrońcą życia. - Na pierwszym wykładzie Muszala poprosił wszystkich, aby zakupili tę książkę i przynosili na każde zajęcia – mówi Marta. – Nerwy rozsadzały mnie od środka, gdy przerabialiśmy jej treść – dodaje.
Marta dowiedziała się z niej m.in., że kobieta, która dokona aborcji, może później zmagać się z syndromem poaborcyjnym. Tymczasem rzekomy syndrom nie widnieje w międzynarodowej klasyfikacji chorób (ICD-10), a ponadto większość badań naukowych nie potwierdza jego istnienia.
Podręcznik porusza również temat diagnostyki prenatalnej. Autorzy twierdzą, że obecnie nie służy ona leczeniu, lecz zwiększaniu liczby aborcji. Polskie Towarzystwo Ginekologów i Położników ma odmienne zdanie. "Służy w głównej mierze uspokojeniu olbrzymiej większości matek, których ciąża rozwija się prawidłowo. Natomiast u tych, u których stwierdzamy wady rozwojowe płodu, badania prenatalne pozwalają kobiecie podjąć decyzję co do dalszych losów ciąży, w tym możliwości wdrożenia leczenia wewnątrzmacicznego lub poporodowego, dobór sposobu, czasu i miejsca rozwiązania oraz przygotowanie kobiety ciężarnej, jej rodziny oraz zespołu specjalistów do leczenia przyczynowego lub paliatywnego po urodzeniu".
Skontaktowaliśmy się z księdzem prof. Andrzejem Muszalą. Duchowny twierdzi, że nigdy nie wypowiadał się negatywne na temat in vitro, a jeśli ktoś to mu zarzuca, to prawdopodobnie źle zanotował taką informację na jego zajęciach.
Ponadto ks. Muszala nie pamięta sytuacji, o której opowiedziała Marta. - Z ręką na sercu nie pamiętam, abym coś takiego mógł powiedzieć. Owszem, mówiłem, że ściąganie jest formą oszukiwania, ale to raczej nie ulega wątpliwości. Być może studentka została nakryta na oszukiwaniu, ale - przepraszam bardzo - nie używam słów deprecjonujących, wystrzegam się tego jak ognia - powiedział i dodał na końcu maila: "Kocham ludzi. Wszystkich ludzi. Jestem księdzem, chrześcijaninem i nie ma dla mnie innej opcji, jak życzliwość".
Kalendarzyk na zaliczenie
Nie tylko treści przekazywane w ramach bioetyki wzbudzały podejrzenia w Marcie. 26-latka doskonale pamięta zajęcia o nazwie "Naturalne metody rozpoznawania płodności", które studentki mogły zaliczyć tylko po przedstawieniu wykładowczyni kalendarzyka uzupełnionego pomiarami temperatury własnego ciała.
- W tamtym czasie zażywałam tabletki antykoncepcyjne, więc cały czas miałam temperaturę na podobnym poziomie. Żeby zaliczyć przedmiot, musiałam przepisać wyniki od koleżanki – tłumaczy 26-latka. – Gdybym tam nie studiowała, to pomyślałabym, że to scena z "Opowieści Podręcznej", a nie rzeczywistość na polskiej uczelni wyższej – dodaje.
Marta doskonale wiedziała, że studiuje na katolickim uniwersytecie i często będzie uczyć się na podstawie Biblii, ale nie sądziła, że środowisko akademickie będzie próbowało tłamsić studentów wyrażających swój światopogląd.
- Moja studia zbiegły się w czasie, gdy po raz pierwszy kobiety wyszły na ulice strajkować przeciwko planom zaostrzenia prawa aborcyjnego. Pamiętam, jak na korytarzu podeszła do mnie jedna z wykładowczyń i zapytała, dlaczego jestem ubrana na czarno. Odparłam, że zazwyczaj tak się ubieram, ale ona nie dała za wygraną i z pogardą zapytała, czy przypadkiem nie wybieram się na czarny protest. Podobne pytanie zadała wielu innym dziewczynom – wspomina była studentka.
Walka z wiatrakami
Dzisiaj Marta żałuje, że nie wchodziła w polemikę z wykładowcami. Czasem próbowała nakłonić resztę grupy do tego, żeby wspólnie zabrali głos, ale większość osób nie dostrzegała kontrowersji w słowach wykładowców. - Ludzie, którzy idą na katolickie uczelnie, zazwyczaj są głęboko wierzący, a księża stanowią dla nich autorytet. Takimi osobami łatwo jest manipulować, dlatego nie mam do nich pretensji, że posłusznie wkuwali materiał – zapewnia.
Młoda kobieta wie, że studentom często brakuje odwagi, ale też i wystarczającej wiedzy. – Trudno wygrać dyskusję z profesorem, który posługuje się naukowym językiem. Zresztą student po to studiuje, żeby ktoś przekazał mu wiedzę, a nie po to, aby weryfikować jej sens – tłumaczy 26-latka.
Dyplom z tytułem licencjata Nauk o Rodzinie leży głęboko na dnie komody w salonie Marty. Nie wyjmowała go od momentu zakończenia studiów, bo nawet nie miała takiej potrzeby. – Gdybym chciała pracować w zawodzie, to musiałabym skończyć magisterkę albo zrobić odpowiednie kursy – tłumaczy. – Nawet gdyby mi się udało, to i tak nie posiadałam rzetelnej wiedzy, żeby móc np. pomagać rodzinom w kryzysie. Co miałabym im mówić? Że jeśli zmagają się z niepłodnością, to mają odmówić koronkę? – pyta retorycznie.
Tuż po ostatecznym opuszczeniu murów Uniwersytetu Papieskiego Marta zaczęła pracę w zupełnie innej branży. – Teraz przynajmniej nikt nie wmawia mi, że prawa kobiet, wolność słowa i postęp medycyny to zagrożenie dla polskiej rodziny – wylicza.
– Poszłam na uczelnię z myślą, że jeśli jest katolicka, to spotkam się z poszanowaniem ludzi i pielęgnowaniem miłości do bliźniego, a rzeczywistość pokazała, że większości wykładowców zależało tylko na programowaniu podobnych do siebie "obrońców rodzin" – puentuje Marta.