Nie dam się dewotkom ani gejowskim aktywistom
Jego powieść „Lala”, inspirowana opowieściami ukochanej babci, okazała się wielkim sukcesem. Ostatnia książka „Balzakiana” dostała nominację do nagrody Nike. Zdarza mu się czasem nosić surdut, melonik albo piękną laskę. Nosi, bo lubi.
Jacek Dehnel, pisarz, poeta, jeden ze współprowadzących telewizyjny magazyn kulturalny „Łossskot”. Jego powieść „Lala”, inspirowana opowieściami ukochanej babci, okazała się wielkim sukcesem. Ostatnia książka „Balzakiana” dostała nominację do nagrody Nike. Zdarza mu się czasem nosić surdut, melonik albo piękną laskę. Nosi, bo lubi, ale i tak, kiedy dostał Nagrodę Kościelskich i Paszport Polityki, usłyszał, że to wszystko świadomy marketing. ROZMAWIA LILIANA ŚNIEG-CZAPLEWSKA.
– „Balzakiana”… zgrabny neologizm. Dlaczego to właśnie Balzak okazał się inspiracją żyjącego na wskroś nowocześnie pisarza, którego z wielkim Francuzem, ukochanym pięknej Polki, na pierwszy rzut oka niewiele łączy?
– Balzaka ze mną łączy niewiele; nie mam ani jego talentu, ani tuszy, ani doskonałej znajomości francuskiego języka i kuchni. Ale, jak sądzę, mnóstwo łączy społeczeństwa, w których przyszło nam żyć i które opisujemy: Francja Balzaka i obecna Polska przeszły przez burzliwe procesy dziejowe, które zupełnie wymieszały i przetasowały klasy. W przeciągu pokolenia znikały i tworzyły się fortuny, ludzie z nizin trafiali na wyżyny i odwrotnie. Istnieje więc potrzeba stworzenia nowej hierarchii i najprostszym wspólnym mianownikiem staje się pieniądz. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Do tego oczywiście dochodzą nasze stałe dążenia i skazy: miłość, skąpstwo, próżność, ambicja, nadzieja. To spotkamy w każdej ludzkiej zbiorowości.
– Zadziwiające, że kiedy się poznaliśmy przed laty, był pan utalentowanym, nagradzanym malarzem i malował wielkie akrylowe portrety, takie w stylu secesyjno-antycznym.
– Jako samouk w tej dziedzinie wolałbym chyba powiedzieć: „maluję obrazy”, niż „ jestem malarzem”. Uczyłem się trochę od matki, która jest malarką, trochę chodziłem na rysunek na warszawską ASP. Nie mogłem skończyć malarstwa, bo moje płuca odmawiają współpracy w pracowni, gdzie maluje kilka czy kilkanaście osób.
– Debiutując książką „Lala”, złamał pan pędzel bezpowrotnie?
– „Lala” to debiut powieściowy, ale jeszcze będąc nastolatkiem, wydałem zbiorek opowiadań „Kolekcja”, potem wiersze „Żywoty równoległe”. Rzeczywiście pisanie i tłumaczenia przejęły większość mojego czasu wolnego, ale niczego nie łamię, nie odrzucam. Sztalugi stoją, szafka z farbami czeka na swoją kolej.
– Pisanie pochłania najwięcej czasu?
– Większość mojego czasu pochłaniają roboty okołopisarskie: spotkania autorskie, odpowiadanie na listy czytelników, komentowanie tekstów w portalu literackim Nieszuflada i przede wszystkim praca zarobkowa, czyli współprowadzenie „Łossskotu”. Co roku w trakcie wakacji usiłuję wrócić do obrazów, przynajmniej na trochę.
– Jest pan niezwykle oczytany. Kiedy znajduje pan czas na czytanie, jak wygląda pana biblioteka?
– Nie! Jestem nieco oczytany. Mam olbrzymie braki, rozległe białe plamy. Ale to jest coś, z czym będziemy musieli się powoli godzić: kanon literacki jest zbyt bogaty, by ktokolwiek prowadzący – poza życiem czytelniczym – życie zawodowe, uczuciowe i towarzyskie mógł się z tym kanonem uporać przed 105. rokiem życia. Niestety. Musimy więc tworzyć własne kanony czytelnicze, wybierać, czasem błędnie. Moja biblioteka jest przede wszystkim przepełniona. I, obawiam się, tak będzie już zawsze. Jest tam wszystkiego po trochu. Poezja po polsku i po angielsku, sporo klasyki prozatorskiej z różnych krajów i rozmaite urocze ramotki. Dużo albumów z malarstwem i fotografią, stuletnie książki medyczne, secesyjne pisma o sztuce, stosunkowo niewiele książek naukowych, mało polskiego kanonu prozy, czyli wszystkich tych Eliz Orzeszkowych, Sienkiewiczów, Reymontów.
– Przepełniony kanon to niejedyny problem współczesności, która ma nadmiar informacji, kanałów, stacji, o słowach nie mówiąc. Jak pan sobie radzi z nadmiarem pokus, fascynacji, kurzu książkowego?
– Właśnie z kurzem najsłabiej, ale na szczęście jestem na niego mniej uczulony niż na pyłki czy niektóre zwierzęta. A nadmiar pokus i fascynacji… Hm, ja nie mam w sobie nic z ascety, nigdy nie miałem. Ascetyzm to potrzeba osobowości autodestrukcyjnych, z całą jego tradycją odmawiania sobie wszystkiego, co przyjemne; tradycja postów, samobiczowania duchowego i cielesnego. To nie dla mnie, ja jestem epikurejczykiem. Tyle że takim doceniającym rozsądek, to znaczy starającym się nie przejeść, pamiętającym, że folgować przyjemnościom trzeba tak, żeby nikogo, w tym siebie, nie skrzywdzić. Słyszałem kiedyś wykład o Reju, że opisywał świat jako wielką spiżarnię pełną jedzenia… ja zresztą też napisałem taki wierszyk „Apetyt”, o tym, że dookoła jest tyle wspaniałości, jedzenia, muzyki, obrazów, ludzi, że jestem jak termit gryzący kawałek drewna w drewnianym domu na drewnianej wyspie opływanej drewnianym oceanem. Nigdy tego wszystkiego nie przetrawię. I nie tylko ja, każdy człowiek kochający życie jest w takiej
sytuacji.
– W tym wielkim drewnianym domu uchodzi pan za pedanta?
– Oj, nie. Strasznie bałaganię. Ale wie pani, niektórzy bałaganiarze mają czasami takie fazy manii porządkowania, mój przyjaciel na przykład ułożył sobie wszystkie płyty w kolejności alfabetycznej imion artystów i nazw zespołów, a w obrębie tych nazw – chronologicznie. A reszta dookoła była taka sama, tzn. jak po rewizji. I ja też kiedy zmywam, układam talerze od największego do najmniejszego. Lubię porządek w tekście i w obrazie. Natomiast nie znoszę sprzątania, ścierania kurzu, mycia, szorowania, wymiatania spod, przecierania, odkładania na miejsce.
– Jaki tryb życia pan prowadzi? Sowa czy ranny ptaszek?
– Zdecydowanie sowa, wstaję o dziewiątej i do dwunastej w zasadzie nie jestem w stanie niczego składnie napisać czy namalować. To szczególnie irytujące, jeśli chodzi o malarstwo, bo przecież dzienne światło jest ważne. Najwięcej piszę wieczorami; od ósmej do północy pracuje mi się najlepiej.
– Czyli wtedy, gdy w telewizji lecą newsy ze świata polityki, a na zewnątrz kwitnie życie towarzyskie, pan pracuje. Wieczory pachnące wyrzeczeniem. A może tak mi się tylko zdaje?
– Polityka mnie odrzuca, zwłaszcza w polskim wydaniu. No, ale po 200 latach wycinania elit nie ma się co dziwić, że klasę polityczną mamy klasy brukwiowo-buraczanej. Choć oczywiście czytam gazety i zawsze chodzę głosować. Bankiety? Wernisaże? Ja prawie nigdzie nie bywam, raz od wielkiego dzwonu. Teraz tak się czasem składa, ale, proszę mi wierzyć, nie żywię się szampanem, tartinkami i salonową plotką. Jeśli kolacje, to z przyjaciółmi, przeważnie w domu. Czasem jakiś koncert, kino… Zresztą nie, nie, ja się nie muszę niczego wyrzekać, lubię siedzieć przy biurku i pracować.
– Pamięta pan to spotkanie autorskie, na którym jakiś starszy pan wyznał, że miał babcię podobną do Lali, ale zaprzepaścił szansę utrwalenia tego, co miała do powiedzenia? Pod naszą szerokością geograficzną było wiele fascynujących kobiet, ale nie miały takiego wnuka jak pan.
– W ogóle dużo jest ciekawych ludzi i ciekawych wspomnień. Ale książka to książka, musi być czymś więcej niż faktami z czyjegoś życia. Spisywałem te rozmaite bon moty babcine, pomyłki, bzdurki, które zdarzało się jej mówić, kiedy już zaczęła tracić kontakt z rzeczywistością. Była prawdziwym wulkanem pomysłów, nawet wtedy. Dopiero teraz mój kolega Mateusz, który zresztą pojawia się w „Lali”, przypomniał mi, jak to któregoś dnia leżał na łóżku z bólem brzucha, a z radia leciała „Tosca”. Babcia, wówczas już mocno sklerotyczna, weszła do pokoju, popatrzyła, posłuchała, jakaś klapeczka otworzyła się jej w pamięci, i powiada nagle: „Cavaradossi na rozstrzelanie idzie… Nie sądzę, żeby to panu pomogło na ból brzucha”. I tak było często.
– Istniało naprawdę „siedzisko sybillińskie, stolec salomonowy o poprzedzielanej tapicerce, tron i zżarty gangreną barłóg, laktorium”, czyli fotel babci Lali? I co się z nim stało?
– Istnieje dalej, babcia w nim dalej siedziała, czy raczej półleżała, do samego końca; to w nim zmarli jej matka i dziadek. I ja oczywiście tego fotela nie dam wyrzucić, dam go do odnowienia, właściwie rekonstrukcji. Bo jestem sentymentalny, bardzo się przywiązuję. Nam zostało tak niewiele rodzinnych pamiątek, wszystko prawie zostało zniszczone, rozkradzione, spalone, trzeba oszczędzać resztki. „My” dotyczy tu i naszej rodziny, i w ogóle Polaków. Bardzo mi się spodobało ostatnio usłyszane określenie „Ministerstwo Kultury i Resztek Dziedzictwa Narodowego”, niestety trafne.
– Przyznał się pan otwarcie do odmiennej orientacji seksualnej. Inni ściemniają, kręcą, dorabiają ideologię...
– Eee tam, żadnych coming outów nie robiłem, od drugiej książki, czyli od „Wyprawy na południe”, wiersze miłosne do mężczyzn miały końcówki gramatyczne takie jak w rzeczywistości, nie chowałem nigdy chłopaka do szafy, między odkurzacz a puste słoiki. Dla mnie miłość jest sprawą bardzo naturalną, być może najbardziej naturalną, i nie zamierzam dać sobie wleźć na głowę. Ani jakimś oburzonym dewotkom, które uważają słowa „te sprawy” za „odrażające”, ani aktywistom, którzy by chcieli, żebym agitował i jechał w Paradzie Równości na wozie z drag queen i posłanką Senyszyn. Jeśli idę na taki marsz, to prywatnie, bo jestem przeciwko segregowaniu ludzi na takich i innych, przeciwko dyskryminującemu prawu, przeciwko wszystkiemu, co określa się zwięźle mianem „kaczyzmu”, a nie po to, żeby wprzęgać moje pisanie w „walkę o sprawę”. Nie mam takiej potrzeby.
– Jak zareagowało otoczenie?
– Przecież wszyscy wiedzą. I wiedzieli od dawna. To znaczy ja nie należę do osób, które się przedstawiają: „Cześć, nazywam się Bartek i jestem gejem”, to by była jakaś groteska. Ale jeżeli się kogoś poznaje, to przecież szybko rozmawia się o rodzinie, z kim się mieszka… no i ja nie będę mówił: „byłem z moim przyjacielem na filmie takim i takim”, skoro byłem tam z moim chłopakiem. To normalna sprawa, żaden hard core, żadne „promowanie homoseksualizmu”, cokolwiek ten durny termin miałby oznaczać. To przecież nie jest coś, co dałoby się wypromować, ludzie mogą pod wpływem reklamy kupić ten czy inny proszek, ale jak jakiś polityk LPR pójdzie do łóżka z facetem, to nie dlatego że zobaczył Paradę Równości.
– Czy babcia Lala rozmawiała z panem na „te” tematy?
– Rozmawialiśmy na wszystkie tematy. Zresztą babcie często są tolerancyjne i otwarte. Ilekroć jestem w Krakowie, odwiedzam babcię mojego chłopaka, zwracam się do niej per „pani babciu”, często rozmawiamy przez telefon, każe mi dbać, żeby się Piotr nie przeziębił. Kiedy się sprowadził do Warszawy, kupiła nam patelnię, przysyła prezenty, słodycze, w tym moje ulubione ciasteczka.
– Widziałam pana w zwykły dzień na ulicy w surducie i meloniku. Muszę spytać, jak wygląda zawartość pana szafy?
– Smokingu nie mam, mam jeden frak, na wielkie okazje, w zasadzie tylko do opery, raz w nim byłem na balu, mam jeden żakiet, kilka surdutów, meloników, cylindrów… ale większość moich ubrań, poza oczywiście butami i bielizną, jest z lumpeksu, bo w liceum i na studiach wolałem sobie kupić książkę, płytę czy jakieś ładne stare zdjęcia niż ciuch. Dopiero od pewnego czasu kupuję sobie rzeczy normalnie, w sklepie, bo mam trochę wolnej gotówki, a i to nie w jakichś top markach. No i oczywiście pożyczamy sobie ubrania z Piotrem, to jest plus z bycia z osobą tej samej płci. W domu najwygodniej czuję się w kimonie, mam kilka kimon i to jest bardzo wygodne ubranie, takie przedpołudniowe, szlafrokowe. Na długie leniwe śniadania.
– Jak pan widzi swoją przyszłość? W Polsce, tu i teraz?
– Nie zamierzam być kolejnym pokoleniem mojej rodziny, które „złoży swą krew na ołtarzu ojczyzny”. Ani realnie, ani metaforycznie. Nie zamierzam tu więc zostawać za wszelką cenę. Do niedawna mieliśmy groteskowy parlament i rząd, które mój znajomy ładnie nazywał „buntem samców beta”, ale wydaje mi się, że generalnie sprawy zmierzają w dobrym kierunku: jesteśmy w NATO i Unii, Polacy się kształcą, jeżdżą za granicę, uświadamiają sobie, że świat jest bardziej skomplikowany, niż im się dotychczas wydawało, piją więcej wina, a mniej wódki, nie wyrywają piór z ogonów pawi w Łazienkach, remontują kamienice… Sporo się poprawiło przez te 29 lat, które tu przeżyłem. A jeśli będzie coraz gorzej, to wyjadę. Pisarz mieszka w języku, w którym pisze.
Jacek Dehnel (ur. w 1980 r. w Gdańsku) poeta, tłumacz, prozaik, malarz. W ubiegłym roku wyszły dwie jego książki: „Zebrane” to wiersze Philipa Arthura Larkina, którego poezję od lat z upodobaniem przekłada na polski, oraz „Balzakiana” – cztery minipowieści wydane przez W.A.B., nominowane do nagrody Nike. Ma wiele translatorskich miłości: prozę Sakiego, poezję Audena i Szirtesa. Chęć tłumaczenia za każdym razem bierze się z zauroczenia czyimś pisaniem.