Nie jego dziecko, nie jego "cyrk". Rodziny patchworkowe w pandemii
- Jestem pewna, że gdyby nie lockdown, nadal bylibyśmy razem. Wydaje mi się, że sytuacja po prostu go przerosła. I w sumie ciężko mi go za to winić, bo sama też mam momenty, kiedy wolałabym się spakować, trzasnąć drzwiami i już nie wracać – wyznaje Paulina Wiśniewska, która właśnie rozstała się z partnerem. Z walki o rodzinę patchworkową zrezygnowała też Alicja.
Od marca sytuacja w Polsce jest trudna na każdym froncie. Pandemia i lockdown wpływają na wszystkie dziedziny życia. Mocno też odbija się to na relacjach międzyludzkich. Lekcje online zdestabilizowały życie wielu rodzin. Temat jest szczególnie trudny w przypadku rodzin patchworkowych.
"To nie mój cyrk"
Paulina Wiśniewska jest po rozwodzie, ma ośmioletniego syna. Trzy lata temu poznała Krystiana.
- Był zupełnie inny niż mój były mąż – przyznaje w rozmowie WP Kobieta. – Bez ciągot do alkoholu, nie miał skłonności do przemocy. Szybko się do nas wprowadził i udało nam się stworzyć rodzinę. I to całkiem udaną, przynajmniej moim zdaniem.
Krystian, choć sam nie miał dzieci i raczej ich nie planował, czynnie uczestniczył w wychowywaniu syna Pauliny.
- Krystian i Janek mieli ze sobą dobrą relację – mówi Paulina. – On nigdy nie próbował zastępować Janowi ojca, ale spędzał z nami rodzinny czas, pomagał mi też rozwiązywać jakieś trudności wychowawcze. Siadaliśmy sobie razem i rozmawialiśmy o tym, co zrobić, kiedy Janek się nie słuchał, nie sprzątał w pokoju, czy miał jakiś problem w szkole – dodaje.
W marcu Janek przeszedł na zdalne nauczanie.
- To oczywiście był trudny czas, ale mieliśmy poczucie tymczasowości – stwierdza Paulina. – Takie rozwiązanie tylko na chwilę, więc trzeba zacisnąć zęby i jakoś będzie. Drugi lockdown wyglądał już inaczej. Janek zaczął wagarować, wykorzystując fakt, że ja równolegle pracowałam zdalnie i nie mogłam go kontrolować. Udawał, że ma problemy z internetem i zamiast siedzieć na lekcjach, grał w gry – wyznaje.
Potem zaczęły się problemy z brakiem prac domowych i wielkimi zaległościami.
- Kiedy zorientowałam się w tym, co się dzieje, każdą wolną chwilę poświęcałam Jankowi – mówi Paulina. – W domu zaczęło być naprawdę nieprzyjemnie. Ciągle kłóciłam się z dzieckiem, które wpadało w histerię na hasło "uczymy się". Krystian był świadkiem takich awantur, kopania w drzwi, wrzasków. Potem do nocy siedziałam z małym w książkach, a kiedy w końcu szedł spać, ja nie miałam już czasu ani siły na bycie czułą partnerką – przyznaje.
Po dwóch miesiącach narastających problemów Krystian nie wytrzymał.
- W zeszłą sobotę spokojnie oznajmił, że on już nie da rady – mówi Paulina. – "To nie mój cyrk". Spakował się i wyprowadził. Do tej pory nie mogę uwierzyć w to, co się stało. Byliśmy zgraną parą, a on jest dobrym człowiekiem. Jestem pewna, że gdyby nie lockdown, nadal bylibyśmy razem. Wydaje mi się, że sytuacja po prostu go przerosła. I w sumie ciężko mi go za to winić, bo sama też mam momenty, kiedy wolałabym się spakować, trzasnąć drzwiami i już nie wracać – dodaje.
Anna Pasławska-Turczyn, psycholog z Centrum Medycznego Innova-Med Kabaty przyznaje, że sytuacja, w której znalazła się Paulina, jest dość powszechna.
- Rozpad rodziny w obliczu pandemii to już nierzadkie zjawisko społeczne, ale trzeba tu dodać, iż dotyczy przede wszystkim rodzin, które były dysfunkcyjne już przed epidemią – mówi Anna Pasławska-Turczyn w rozmowie z WP Kobieta. - Można to porównać do sytuacji, w której do rodziny dołącza niepełnosprawny potomek i jeden z rodziców odchodzi.
Psycholog dodaje, że wynika ono z nieuświadomionych problemów.
- W takiej traumatyzującej sytuacji życiowej do głosu dochodzą kamuflowane zaburzenia osobowości i zaburzenia emocjonalne – tłumaczy Pasławska-Turczyn. - Trudna sytuacja je tylko wyjaskrawia, przelewa czarę goryczy w nierokującym związku, gdzie na przykład jeden z partnerów jest niedojrzały emocjonalnie, na skutek swoich własnych trudnych i nieadaptacyjnych doświadczeń rodzinnych.
Anna Pasławska-Turczyn dodaje, że takim sytuacjom można zapobiec. Jednak wcale nie poprzez lepsze dbanie o relację.
- Można to zrobić, ale poprzez dokonywanie świadomych i zdrowych emocjonalnie wyborów relacyjnych – mówi psycholog. – Problem pojawia się, gdy wybieramy partnera na zasadzie nieuświadomionych podobieństw do rodzica lub, gdy ma on zaspokoić nasze potrzeby, których nie zrealizował ważny dla nas obiekt z dzieciństwa. Zwykle taka relacja kończy się niepowodzeniem.
"Nie miałam siły konkurować z dziećmi"
Alicja nie ma swoich dzieci. Rozstała się z mężem, po czym weszła w związek z ojcem dwojga nastolatków.
- Paweł jest idealnym ojcem – przyznaje w rozmowie z WP Kobieta. – To jemu sąd przyznał opiekę nad dziećmi, co w Polsce zdarza się tylko w wyjątkowych sytuacjach. I on naprawdę był dla nich wspaniały. Nie mogę mu pod tym względem niczego zarzucić.
Kobieta starała się być nie tylko dobrą partnerką, ale też, w pewnym sensie, mamą dla jego dzieci.
- Szybko weszłam w rolę, chociaż w sumie nikt mnie o to nie prosił – mówi Alicja. – Gotowałam obiady, prałam, sprzątałam, ale też starałam się budować więź z dziećmi Pawła. Nie ukrywam, że było mi ich szkoda. Tak naprawdę nie miały mamy z prawdziwego zdarzenia. Ich rodzicielka w ogóle się do tej roli nie nadawała.
Pierwsze miesiące w tej rodzinie patchworkowej układały się całkiem dobrze. - Oczywiście zdarzały się zgrzyty, dzieci czasem mi pyskowały, że nie jestem ich matką – wyznaje Alicja. – Ale ogólnie wydaje mi się, że było nam ze sobą całkiem dobrze. Ja byłam szczęśliwa.
Pierwsze poważne rysy zaczęły się tworzyć podczas marcowego lockdownu. - Paweł bardzo mocno skupił się wtedy na dzieciach – mówi Alicja. – Ciągle powtarzał, że tylko od niego zależy, czy nie będą mieć zmarnowanego półrocza. Codziennie po pracy siedział z nimi przy lekcjach, tłumaczył, odpalał filmy edukacyjne, żeby temat był dla nich lepiej zrozumiały. Ja też starałam się pomagać. Dobrze radzę sobie z polskim i biologią, więc to ja "wykładałam" im te przedmioty – przyznaje.
Wakacje przyniosły nieco więcej luzu. - Co prawda nigdzie nie wyjechaliśmy, ale robiliśmy sobie piesze rajdy po okolicy, chodziliśmy we czwórkę po górach – wspomina Alicja. - Było całkiem przyjemnie. We wrześniu zaczął się nowy rok i jazda bez trzymanki. Nauczyciele zaczęli gonić z materiałem, cały czas robili sprawdziany, odpytywali, zadawali stosy prac domowych. Ja przestałam wyrabiać, a Paweł… cóż.
Alicja była przytłoczona nadmiarem obowiązków domowych. Musiała łączyć pracę zdalną z gotowaniem i sprzątaniem. Doglądała też przebiegu lekcji online, kiedy Paweł wychodził z domu (jego firma działa stacjonarnie).
Zobacz również: Pielęgniarka miała koronawirusa. Opowiada, w co warto się uzbroić na wypadek choroby
- Nagle cały mój świat zaczął się kręcić wokół cudzych dzieci i ich potrzeb – przyznaje. Do tego uświadomiłam sobie, że dla Pawła ja zawsze będę na drugim miejscu. Czasu dla nas już właściwie nie było. On siedział z nimi nad lekcjami do nocy, potem szliśmy spać. I... coś we mnie pękło. Wiem, że to nie świadczy o mnie dobrze, ale nie miałam siły konkurować z dziećmi. Odeszłam.
W przypadku Alicji problemem było przede wszystkim to, że nie potrafiła wyraźnie postawić granicy.
- Na kobiety w okresie pandemii nakłada się dodatkowe, wyczerpujące emocjonalnie i energetycznie obowiązki. Stają się dodatkowo pełnoetatowymi guwernantkami własnych, a w tym przypadku też cudzych dzieci – mówi Anna Pasławska-Turczyn. - Warto nauczyć się asertywności, negocjacji, komunikacji bez przemocy, zasad efektywnego dialogu, by nie brać na siebie zbyt dużo i nie stać się osobą, na którą ceduje się wszelkie obowiązki – radzi psycholog.