Nie są w stanie donosić ciąży. Pielęgniarki są przemęczone, wyzywane, obrażane
Kiedyś słuchałam, teraz już tylko udaję. Przytakuję, uśmiechnę się, ale nie zawsze człowiek nawet na to ma siłę. Szczególnie jak pracuje się drugą dobę non stop. Organizm nie daje rady. Bardzo wiele moich koleżanek ma problemy z zajściem w ciążę, ponieważ praca jest taka, a nie inna. Są poronienia. O tym się nie mówi.
12.05.2017 | aktual.: 08.06.2018 14:52
Nie pracuję w piekarni, tylko z ludźmi
- Im dłużej pracuję, to tym bardziej zdaję sobie sprawę z odpowiedzialności, jaką niesie mój zawód. Im mniej wiedziałam, podchodziłam do tego bardziej na luzie. Wiedziałam, że odpowiadam za życie ludzkie. Pracowałam na oddziale kardiologicznym, gdzie miałam zgony, reanimowałam ludzi i gdzie śmierć była dla mnie już czymś normalnym. Znajomi śmiali się, że mnie śmierć nie wzruszała. Śmierć wśród znajomych? Mnie to nie ruszało. Jak zjedzenie batonika i wyrzucenie papierka do śmietnika. Takie drastyczne były porównania – opowiada Ania.
W listopadzie minie 11 lat, jak pracuje w zawodzie pielęgniarki.
Pierwsza śmierć? 90-kilkulatka. Trafiały się też młode osoby, np. z zapaleniem mięśnia sercowego. - Są ludzie, których śmierć się naprawdę przeżywa. Może po latach traktuje się to jako normalność? Inaczej byśmy chyba nie dali rady pracować. Na pewno nauczyłam się przez te 11 lat odpowiedzialności. Jestem dokładniejsza, staranniejsza, nie podchodzę do tego tak na luzie, jak kiedyś. Wiesz, wracasz o 4 rano ze spotkania ze znajomymi, a potem o 7 rano idziesz na dyżur. Teraz nie ma o tym mowy. Muszę być wypoczęta, wyspana. Nie pracuję w piekarni, tylko z ludźmi – mówi.
Kończąc studia, wierzyła w ideały, w wartości, że będzie zmieniać świat, że będzie specjalistką. Rzeczywistość wyglądała inaczej.
- Ja sobie nie zdawałam z tego sprawy. Marzyło mi się serca przeszczepiać, ale stwierdziłam, że nie mam do tego zdolności manualnych i siły przebicia. Zawsze mi się studia medyczne marzyły, więc wybrałam to pielęgniarstwo. Życie weryfikuje nasze plany. Ale jest to dobra praca. Jesteś dość niezależna, sama organizujesz sobie zadania, odwalasz też kawał dobrej roboty. Ratujesz życie pacjenta. I potem jeden ci mówi: "Widziałem tunel, a na końcu pani buzię z rudymi włosami". Przynosi torbę słodyczy i chce żenić ze swoim synem. To są te przyjemne momenty, że chce się pracować – wspomina.
Ania dwa lata pracowała w szpitalu MSWiA w Warszawie, potem w prywatnej służbie zdrowia. Tam wciąż pokutuje przekonanie, że jak pacjent płaci, to wymaga. - Jeden powiedział mi kiedyś, że nawet jak tu teraz się ...., to ja będę to sprzątać. Historia trafiła do dyrekcji i to ja miałam pacjenta przepraszać za swoje zachowanie – opowiada.
Teraz pracuje na oddziale, na który trafiają tzw. NFZ-ci, ale są też znani ludzie, którzy płacą mnóstwo pieniędzy za hospitalizację. - Są pacjenci z demencją, którzy wyrywają nam wszystko z rąk, biją. Są uzależnieni od alkoholu, na których nie działają nawet leki uspakajające. Podchodzi taka dziewczyna drobna i musi coś przy takim pacjencie zrobić. Dostaje w twarz łapą chłopa stukilowego – mówi.
- Kiedyś pacjentów słuchałam, teraz już tylko udaję. Przytakuję, uśmiechnę się, ale nie zawsze człowiek nawet na to ma siłę. Szczególnie jak pracuje się drugą dobę, tak jak ja teraz. Organizm nie daje rady. Bardzo wiele moich koleżanek ma problemy z zajściem w ciążę, ponieważ praca jest taka, a nie inna. Są poronienia.
O tym się nie mówi. Dziewczyny pracują nocami, mają styczność z różnymi bakteriami: przewodu oddechowego, pokarmowego, są zakażenia skórne. To wszystko ma swoje odbicie na kobiecej fizjologii. Ania wspomina: - U mnie przeważnie jest tak, że jeśli dziewczyna dowiaduje się, że jest w ciąży, to od razu idzie na zwolnienie. Oczywiście oddziałowe reagują na to głośnym "Oh, Boże". W tamtym roku mieliśmy pogrom ciąż. Chyba 6 czy 7 zaszło. W tym dwie po kilku poronieniach. Oddziałowa była tak zła, że mnie zapytała, czy aby też nie planuję dziecka.
Jej koleżanki pracują po 300 godzin. Są i takie, które ciągną po 400. Nie mają tylko jednego etatu, ale czasem dwa, dwa i pół. Po nocy na oddziale potrafią iść do innej pracy.
Są miejsca, w których zarobki odpowiadają wykonywanej pracy, ale często jest tak, że dostają mniej niż w przychodni. Każdy chce na nich oszczędzić. Nie pracują, zdaniem niektórych, w trudnych warunkach. Z ostatnich szacunków wynika, że w tym roku większość pielęgniarek w Polsce osiągnie wiek emerytalny i faktycznie odczujemy ich brak. Jednak to, o czym najgłośniej w mediach, to ich rzekoma pazerność.
- Środowisko pielęgniarskie jest kontrowersyjne, bo wiecznie krzyczymy, że za mało zarabiamy. Lekarz ma w regulaminie, że może wieczorem pójść spać. My siedzimy, czuwamy przy pacjencie. Jeśli coś się dzieje, podejmujemy pierwsze czynności. Gdyby zarobki były większe, byłaby większa motywacja – przyznaje Ania i dodaje:
- Jest na nas straszna nagonka przez te podwyżki. Niby dostałyśmy po 1600 zł. To jest nieprawdą, bo ja na swoim pasku, który drukowałam dzisiaj w nocy, mam dwa razy po 300, co daje 600 brutto, czyli 460 złotych. I to jest dodatek.
Za płacą do Anglii
- Florence Nightingale. To dzięki niej obchodzimy Dzień Pielęgniarek. Pochodziła z dobrej, zamożnej rodziny, wiesz? Zaczęła interesować się medycyną. Jak powiedziała w domu, że będzie pielęgniarką, to mało jej nie wyrzucili. Kiedyś tą pracą zajmowały się tylko siostry zakonne albo ladacznice, które chciały się nawrócić. To był niewdzięczny zawód – opowiada mi Paulina, siostra Ani.
To właśnie ze względu na siostrę wybrała pielęgniarstwo. Teraz uważa, że pewnie poszłaby na stomatologię, "gdyby tylko w szkole była bardziej świadoma, że przyda się chemia". Ale lubi swój zawód, choć nie jest w Polsce szanowany.
W zawodzie pracuje już 5 lat. W Polsce pracowała na intensywnej terapii kardiochirurgicznej. To była jej pierwsza praca. - Na cały etat, do tego dziennie robiłam magisterkę. Po nocach wracałam i szłam na uczelnię. Pierwsza wypłata – 1300 złotych. Za mieszkanie musiałam zapłacić tysiąc. Na intensywnej terapii pracowałam, gdzie codziennie troje ludzi umierało. I nie było zapisu, że pracujemy w trudnych warunkach. Któregoś dnia nie wytrzymałam. Miałam dość. Dwa etaty, 300 godzin pracy. Angielski dobrze znałam, w Wielkiej Brytanii miałam mnóstwo znajomych. To była dla mnie jedyna szansa, żeby wyjechać – mówi.
Wyjechała w październiku ubiegłego roku. Musiała sobie jakoś poradzić. Teraz pracuje w ekskluzywnym domu opieki. Mówi: - Nie oszukujmy się, przyjechałam tu zarobić i wrócić do Polski. Tylko nie wiem, jak mam wrócić do takich zarobków. Za 2 tys. zł na intensywną terapię nie pójdę.
- Pracowałam w szpitalu na Banacha w Warszawie. Jeszcze jakiś czas przed wyjazdem pisałam o podwyżkę z tytułu uzyskania magistra. Przyznali mi 50 zł brutto, ale jak się szefowa dowiedziała, że złożyłam wypowiedzenie, to nawet tych 50 zł mi odmówiła. Warunki, jakie mamy w Polsce, to jest śmiech na sali. Mam pięć koleżanek z roku, które wyjechały pracować do Szwajcarii. Nigdy nie wrócą do Polski. Kilka mam koleżanek w Norwegii, w Anglii, w Irlandii. Tam ludzie chwalą sobie zarobki w tym zawodzie – opowiada.
Ściema
- Na studiach zawsze działałyśmy. Robiłam konferencje o "pielęgniarstwie XXI wieku", żeby wszystkim uzmysłowić, że to samodzielny zawód, że my mamy więcej godzin praktyk przy pacjencie niż lekarze na medycynie. Jesteśmy najlepiej wykształconymi pielęgniarkami w Unii Europejskiej. Uwierz mi, że teraz w Anglii mam już kilka ofert pracy. Ostatnio jeden z lekarzy powiedział mi, że zakłada prywatną klinikę i chce zatrudniać same polskie pielęgniarki. Jesteśmy doceniane w świecie, ale nie w kraju. Może to głupio zabrzmi, bo jestem pielęgniarką, ale ja nie wierzę, że coś się w tym kraju zmieni. Jednak nie zostanę w Anglii. Wrócę, bo jestem patriotką – mówi Paulina. Jak przyznaje, podwyżki tylko skłóciły środowisko. - To była ściema. W mediach podali, że dostałyśmy po 400 złotych. Tylko te 400 złotych to był dodatek na 10 miesięcy. I to nie wszyscy te pieniądze zobaczyli.
Czasy PRL-u utwierdziły wielu w przekonaniu, że pielęgniarki to jest służba gotowa na każde skinienie. Lekarz idzie drzemać, one czuwają. - Szlag mnie strzela, jak przychodzi stażysta, a koleżanka, która ma 58-lat, mówi do niego: "Panie doktorze". Nie każdy lekarz jest doktorem, to podstawowa sprawa. Na intensywnej terapii są bliższe relacje. Musimy być zespołem, ufać sobie. Lekarz nie jest rządzącym, słucha twoich uwag. Często to ja znam lepiej stan pacjenta, bo siedzę przy nim cały dzień. Wiem, czy jadł coś, czy pluł krwią, czy się nie mógł wypróżnić. I są lekarze, którzy na nas całkowicie polegają, ale są też ci starej daty, którzy traktują nas jak sprzątaczki – opowiada.
- Chcesz dalej pracować jako pielęgniarka? – pytam.
- Zawodu nie zmienię za nic – odpowiada Paulina.
Ryczące, pazerne, słodkie idiotki
Wyniki Barometru zawodów 2017 pokazują, że pielęgniarka i położna są na 3 pozycji wśród najbardziej pożądanych profesji w kraju. Pożądanych, ale niechcianych. I jeszcze słyszą, że są pazerne.
- Myśli pani, że gdybyśmy zebrały się grupą i poszły do jakieś telewizji, to ktoś zrobiłby o nas uczciwy program? Jest już taki jeden typu "Pielęgniarki". Wystarczy zobaczyć jeden odcinek, żeby przekonać się, jak pokazane jesteśmy. Słodkie idiotki. Przecież to nie ma nic wspólnego z tym, co robimy – opowiada z kolei Monika.
Pracuje we Wrocławiu. Pielęgniarką jest od prawie 30 lat. Anestezjologia – dość specyficzna działka, bo "pacjenci pielęgniarek nie pamiętają". Rodziny już prędzej.
Pielęgniarki to największa grupa zawodowa kobieca. Za każdym razem, jeśli walczą o swoje prawa, są dyskredytowane. Wytyka się, że minęły się pewnie z powołaniem. Pacjent chory, a one odmawiają pomocy. O ich codziennej pracy się nie mówi.
W jednym ze swoich postów na Facebooku Monika pisała: pielęgniarka jest tańsza i lepsza od konia w kopalni, bo nie sika i posłusznie stuka w klawisze.
- Jesteśmy takim społeczeństwem, które w ogóle bardzo mało szanuje kobiety. O kobietach po czterdziestce mówi się "rycząca czterdziestka", o kobiecie na emeryturze, że powinna zajmować się jedynie wnukami. Kobiecie po siedemdziesiątce nie wypada chodzić w jeansach i bywać na koncertach. Takie same stereotypy funkcjonują w pielęgniarstwie. Jak nas ludzie postrzegają? Jako stado rozwrzeszczanych bab, które wiecznie krzyczą i żądają podwyżek – mówi.
Jak przyciągnąć do zawodu nowe pielęgniarki? – Młoda dziewczyna kończy studia i ma dostawać 2400 zł na rękę. Za to ma zapłacić za mieszkanie, robić specjalizację i jeszcze przeżyć. Musi przejść przez kilka klinik, żeby się wszystkiego nauczyć. Nie da się od razu wskoczyć na dyżury. Ma więc 1700 złotych i parę groszy. Z czego ona ma żyć? Jedynym wyjściem, jest przyznanie stuprocentowych podwyżek. Taka dziewczyna nie będzie musiała żyć na utrzymaniu rodziców, a młodzi ludzie, którzy będą chcieli uczyć się tego zawodu, będą wiedzieli, że nie skazują się na życie w biedzie – przyznaje i dodaje:
- Nie potrzebujemy długofalowych rozwiązań. Jesteśmy jedną z najlepiej wyszkolonych kadr w Europie. Ale jeśli mamy utrzymać pielęgniarki w kraju i żeby zapełnić tę lukę pokoleniową, to trzeba już dzisiaj dać ludziom 100 proc. podwyżki. Wie pani, mnie 500 czy 700 złotych nie przekona, żebym popracowała kilka lat dłużej. Ja już patrzę na życie zupełnie inaczej, tak jak i moje koleżanki. My się już napracowałyśmy. Ale gdybyśmy miały 2-3 tys. więcej, to kto wie, czy ktoś z nas jeszcze by nie został na następne kilka lat. To kwestia pieniędzy. Za 2 tys. złotych nikomu nie będzie się chciało studiować pielęgniarstwa. Nie potrzebujemy rozwiązań na za 10-15 lat, ale teraz. Bo za te 10 lat to będziemy zamykać szpitale.
Nadworne horrory
Jeśli potraktować pielęgniarki rzeczywiście jak służbę, to na dworach, w których pracują, dzieją się nieustanne horrory. Wśród pielęgniarek, jak wskazują statystyki, jest największa ilość poronień, rozwodów, chorób kręgosłupa, udarów, problemów z zajściem w ciążę. Pierwszą i pewnie drugą ciążę najczęściej poronią. Żylaki kończyn dolnych, wypadanie barków. Każdy oddział ma swoją specyfikę.
– U nas na oddziale jest tak, że koleżanki stoją przy operacjach po 9 godzin. Nic dziwnego, że ich układ ruchu po kilku dobrych latach jest zniszczony. Na oddziale wszystkie też nosimy okulary – przy monitorach pracujemy ciągle, ale to przecież nie są warunki szkodliwe – mówi Monika.
- Przy tym wszystkim można czuć jeszcze powołanie? – pytam.
- To mnie pani zaskoczyła, bo to dla mnie abstrakcyjne słowo. Nie, ja uważam, że powołanie z pielęgniarstwem nie ma nic wspólnego. Powołanie można mieć do zakonu. Nigdy nie patrzyłam na to w ten sposób. Ja się staram wykonywać swoją pracę dobrze, na tyle ile pozwala mi moja dzisiejsza wiedza. Jakbym patrzyła na to w ten sposób, to pewnie pracowałabym teraz charytatywnie.
Śmierć na oddziale? Do tego nie da się przyzwyczaić. - Jesteśmy trochę jak dzbanek, do którego dolewa się kropla po kropli, aż w końcu się z niego wylewają emocje. Pierwsze przypadki nas ruszają, są tragedie, które pamiętamy. Później człowiek stara się uruchomić własny mechanizm obronny, bo przecież oprócz tego, co widzimy, mamy normalne życie. Trzeba wrócić do domu i normalnie funkcjonować. Przychodzi taki moment, którego żaden człowiek nie jest w stanie zwyczajnie unieść. I to zaczyna wracać – w zachowaniu, w reakcjach – opowiada Monika.
Jak ktoś zostaje po tej stronie, jest ogromna radość.
- Proszę sobie przypomnieć moment cudu na Borowskiej we Wrocławiu. Znam to tylko z opowiadań koleżanek. Jakie to musiało być dla nich stresujące, kiedy przez ileś tygodni wchodziły na salę do nieżywej matki i pilnowały, żeby z tej nieżywej matki urodziło się zdrowe dziecko. Nie wychodziły ani na moment. Ale jaka musiała być radość, gdy się udało – wspomina. Rok temu w kwietniu, w Uniwersyteckim Szpitalu Klinicznym przy ul. Borowskiej urodził się zdrowy chłopiec, mimo że jego mama od 55 dni nie żyła.
Pamięta jeszcze jednego pacjenta: - Trafił na mój oddział w ciężkim stanie. Został na 3 miesiące i po tym czasie wyszedł do domu. Zawsze na Boże Narodzenie wysyłał mi i koleżankom SMS-y z życzeniami. Przyrzekł, że będzie to robił do końca życia. W tym roku tego SMS-a nie dostałam. Pamiętałam przez święta, że nie mam tej wiadomości. Chciałam zadzwonić do koleżanek i zapytać, czy ten pan nie żyje. Odłożyłam to na po świętach. Dwa dni po dostałam wiadomość od jego córki. Powiedziała, że bardzo przeprasza. Tata poprosił ją, żeby wysłała nam życzenia, bo on wyjechał z żoną na wymarzoną wycieczkę do Tajlandii i w tym roku nie był w stanie tego zrobić dla nas. Co roku wysyła to samo. Dziękuje za kolejny rok życia.