O seksie Polaków wiemy tyle, ile zdecydują się powiedzieć. I próżno szukać prawdy
17,26 cm - tyle ma uśrednione polskie prącie. Prawda, czy pobożne życzenia? Podstawowy problem z rzetelnością badań seksualności jest taki, że ankietowani mogą fantazjować.
Stany Zjednoczone, lata 40. Kraj doskonale pamięta jeszcze czasy prohibicji. Hollywood respektuje kodeks Haysa, który zakazuje pokazywania w kinie nagości, seksu i par mieszanych rasowo. Homoseksualizm figuruje na liście zaburzeń psychicznych, a w stanie Waszyngton za "grzech sodomii” można trafić za kraty nawet na 10 lat.
W to purytańskie mrowisko kij wbija podstarzały profesor biologii Alfred Kinsey. Publikuje raport dotyczący seksualności świątobliwych rodaków, który wprawia w konsternację opinię publiczną. Okazuje się bowiem, że co drugi Amerykanin zdradza żonę. Nie współczujmy jednak zanadto zdradzanym paniom - co druga z nich również skacze w bok. Do tego 45 proc. kobiet jest w stanie osiągnąć orgazm w mniej niż trzy minuty. Pod warunkiem, że seks uprawia nie z mężczyzną, a w pojedynkę. Popularnym fetyszem okazuje się gryzienie. Największą bombą jest jednak informacja, że co trzeci Amerykanin ma doświadczenia homoseksualne. "Nasi dzielni chłopcy, którzy dopiero co uratowali Stary Kontynent? Nie może być” - kręcą głowami republikanie.
Polski Kinsey
Pierwsze podobne badania seksualności Polaków zostały przeprowadzone dopiero 22 lata temu. Jednak na publikację zasługującą na miano "polskiego raportu Kinsleya” czekaliśmy jeszcze dłużej. W 2012 roku prof. Zbigniew Izdebski wydał "Seksualność Polaków na początku XXI wieku: studium badawcze”. 800-stronicowe kompendium jest na tyle wieloaspektowe, że trudno wyciągnąć z niego proste konkluzje co takiego nas kręci, a co podnieca. Od czego są jednak statystyki. Profesor Izdebski co jakiś czas uaktualnia statystyki, ostatnio - dwa lata temu.
Zdecydowanie jednym z bardziej pikantnych aspektów raportów na temat seksualności Polaków jest zmieniająca się na przestrzeni lat długość gry wstępnej, a także - samego stosunku. O tę pierwszą do 2005 r. nikt nas nawet nie zapytał. Za to w "roku zero”, tym samym, w którym Kołobrzeg świętował 750-lecie praw miejskich, mogliśmy się pochwalić rekordowo długimi pieszczotami. 20 minut, czas godny obiadu w szkolnej stołówce, i to jeszcze z trzydziestosekundowym bonusem. Sam stosunek trwał zaś 14 minut.
Sześć lat później trochę zwolniliśmy, a raczej, biorąc pod uwagę materię - przyspieszyliśmy. Gra wstępna: 16,2. Penetracja: marne 13,2. Trudno się dziwić, 2011 nie nastrajał optymistycznie. W kinach "Sala samobójców”, FSO się zamyka, a w marcu pierwsze oficjalne wspominki Żołnierzy Wyklętych.
Mimo zstąpienia z nieba Ewy Chodakowskiej i Anny Lewandowskiej, nie wróciliśmy do formy. Z raportu "Seksualność Polaków 2017” wynika, że gra wstępna skróciła się do kwadransa. Podobno szczęśliwi czasu nie liczą.
Zdradliwy zawód
A może właśnie muszą liczyć, bo kryją się po kątach biura? Jeśli Polacy zdradzają (19 proc. mężczyzn i 14 proc. kobiet), najczęściej dzieje się to w związku z pracą (i alkoholem). Zaraz po samotnych wakacjach, najczęstszymi okolicznościami zdrady a la pollacca, są zakrapiane imprezy, delegacje i wyjazdy integracyjne. Niemal co siódmy niewierny partner na miłosne uniesienia wybrał miejsce pracy.
Zupełnie inne są też powody dla których kobiety i mężczyźni decydują się na skok w bok. Raport z 2011 roku pokazał, że bogu ducha winnym facetom po prostu "nadarzyła się okazja”, propozycja "nie do odrzucenia”. Dla kobiet zdrada bywa raczej podyktowana chęcią potwierdzenia własnej atrakcyjności albo lekarstwem na nudę w związku. Polacy cudzołóstwa żałują rzadko. Z tej prostej przyczyny, że lwia część z nich uważa, że nie ma ono wpływu na ich związek. Zdaniem 12 proc. zdradzających skok w bok paradoksalnie poprawił relacje z partnerem. Co ciekawe, co 10 Polakowi zdarzyło się być w dwóch związkach równocześnie.
Badania sprzed 6 lat były też o tyle bezprecedensowe, że po raz pierwszy przyszpiliły zjawisko, o którym wcześniej można było usłyszeć co najwyżej od zaprzyjaźnionego seksuologa. Do seksu ze stałym partnerem zmuszają się zarówno kobiety, jak i mężczyźni. Problem dotyczył 11 proc. facetów i 9 proc. kobiet. W ostatnim raporcie pytanie zostało sformułowane bardziej szczegółowo, co odrobinę zmieniło wyniki. Okazało się, że "co jakiś czas” do współżycia zmusza się 28 proc. kobiet i 15 proc. mężczyzn, a często musi to robić odpowiednio: 3 i 1 proc.
Przeczytaj także:
Nie ma powodów do narzekania?
Wydaje się, że młodsze pokolenia dziś już nie tylko odraczają moment wejścia w dorosłość. Z raportu wynika bowiem, że Polacy coraz dłużej żywo interesują się seksem, uprzednio stawianym na piedestale głównie przez najmłodszą grupę badanych. 30- i 40-latkowie są obecnie najbardziej zadowoloną z harców w sypialni grupą. Aż 70 proc. z nich swoje życie intymne ocenia jako udane. To dobry wynik - zadowolenie z seksu ich rówieśników z Wielkiej Brytanii waha się w okolicach zaledwie 30 proc. Seksualnie podupadamy na duchu dopiero po pięćdziesiątce, a przynajmniej tak pokazują statystyki. Grubo ponad połowa, bo aż 64 proc. osób w tym wieku nie widzi powodów do radości.
Jak z pewnością nie umknęło bystremu oku czytelnika, w tym wszystkim jest jeden szkopuł. Nasza wiedza o seksualności, a przynajmniej tej narodowej, pochodzi z ankiet. Czy będzie to wywiad pogłębiony czy zakreślanie okienek w anonimowym kwestionariuszu, margines błędu jest spory.
Są w końcu sprawy do których trudno się przyznać nawet samemu przed sobą. Bo i czy młoda mężatka zaznaczyłaby, że na seks z ukochanym ma ochotę "bardzo rzadko” lub, o zgrozo, "nigdy”? Tymczasem, jak pisze Izdebski we wstępie do "Seksualności Polaków na początku XXI wieku”, zaburzenia pożądania są najczęstszą dysfunkcją seksualną wśród kobiet.
Na różnych etapach życia z tym problemem zmaga się aż jedna trzecia pań. Silny wpływ na wyniki badań tego typu ma rzecz jasna kultura i stereotypy płciowe. Wychodzi to choćby w deklarowanej przez kobiety liczbie partnerów seksualnych.
Nie trzeba być wykładowcą rachunkowości, żeby uznać wynik 4-5 kochanków, powtarzający się w każdej grupie wiekowej, za mało prawdopodobny. Analogicznie sprawa wygląda, jeśli chodzi o ocenę długości penisa wśród panów. Średnia wyciągnięta z pomiaru (fizycznego, nie wzrokowego) kilkunastu tysięcy członków we wzwodzie wynosi 13 cm. Polacy tymczasem dają sobie znacznie więcej (średnio: 17,26 cm) i zapewne nie są w tym odosobnieni.
- Osoby biorące udział w badaniach seksualności chcą w nich dobrze wypaść i to nie tylko przed badaczami, ale i przed sobą. Niewielka grupa mężczyzn zamawiających online np. zatyczki analne, potrafiłaby się do tego przyznać, podobnie jak spora grupa kobiet ma problem z przyznaniem się, nawet anonimowo, do zdrady. W badaniach ankietowych często obserwujemy tego rodzaju lukę - dysproporcja często jest tak duża, że wychodzi na to, że zdradzający mężczyźni nie mieliby z kim zdradzać – rozkłada ręce seksuolog kliniczny dr n. med. Roberta Kowalczyk.
Badania terenowe
Trudno wyobrazić sobie skalę zainteresowania, jaką cieszyłyby się wyniki badań seksualność Polaków przeprowadzone na "żywej materii”. Skoro pół wieku czekaliśmy na polskiego Kinseya, być może doczekamy się i polskiego Mastersa.
Wraz ze swoją asystentką, potem prawą ręką, a w końcu i żoną, Virginią Johnson, przez trzy dekady podglądał przez lustro weneckie uprawiających seks ludzi podpiętych do elektrod. Oczywiście wszystko dla dobra nauki. Przed badaniami Masters i Johnson panowało przekonanie, że za lubrykację pochwy podczas stosunku odpowiada cewka moczowa. Nikt nie słyszał też o orgazmie łechtaczkowym, jak się okazało - występującym znacznie częściej niż ten pochwowy. Jeszcze w latach 60. poważanemu lekarzowi nie wypadało zajmować się czymś takimi jak seks. Trudno było też znaleźć chętnych do badania, więc Masters i Johnson wynajmowali do nich prostytutki.
- Jednym z zabawniejszych elementów mojej pracy jest dokopywanie świętym krowom - śmiał się w jednym z wywiadów amerykański ginekolog, którego postać jest w Polsce kojarzona dzięki serialowi Netflixa „Masters of sex”.
Mimo tych śmiałych poczynań badania seksuologiczne na szeroką skalę zaczęły się dopiero po 1981, kiedy formalnie uznano zachorowania na AIDS za epidemię.
O metodologię współczesnych badań seksuologicznych pytam Kierownika Zakładu Seksuologii Krakowskiej Akademii im. Andrzeja Frycza Modrzewskiego i wykładowcę Uniwersytetu SWPS, seksuologa klinicznego dr n. med. Roberta Kowalczyka.
- Wiedzę na temat seksualności czerpiemy obecnie z bardzo wielu źródeł, a ich liczba ciągle rośnie. Oprócz tych tradycyjnych, jak badania ankietowe czy pogłębione wywiady, są to też statystyki z gabinetów seksuologicznych, ale również analiza danych dostarczanych przez strony z pornografią takie jak PornHub, a nawet dane dotyczące sprzedaży gadżetów erotycznych. W fazie testów są też aplikacje przypominające Endomondo służące do pomiarów seksualnych - częstotliwości i siły pchnięć, długości stosunku. Jeśli zaś chodzi o badania seksuologiczne na potrzeby których monitoruje się kontakty seksualne między badanymi, to owszem, i takie badania są prowadzone w Polsce. Większość z nich to badania seksuologii klinicznej, przeważnie skoncentrowane na rozwiązaniu konkretnego problemu natury fizjologicznej jak np. odczuwanie bólu podczas stosunku, ale zdarzają się i bardziej niestandardowe. Narodowy Instytut Zdrowia Publicznego prowadzi obecnie badania dotycząc chemsexu, czyli seksu pod wpływem określonej grupy substancji psychoaktywnych. To względnie nowe zjawisko i termin o którym rozpisują się media, a jednocześnie potencjalne źródło zagrożeń - mówi dr Kowalczyk.
Seksualność jest prawdopodobnie sferą największych rozbieżności między tym, co deklarujemy a tym, co robimy. Lub: robić byśmy chcieli. Problemy z jej zbadaniem pojawiały się od samego początku, a czasem już dawno po zakończeniu badań.
Po 50 latach od publikacji pierwszego raportu Kinseya badaczka edukacji seksualnej Judith Reisman pochyliła się nad jego pracami. Okazało się, że Kinsey z braku chętnych do udziału w kontrowersyjnym jak na tamte czasy badaniu, ochotników szukał wśród osób skazanych za przestępstwa seksualne (jedna trzecia spośród 10 tys. osób). Z kolei z powodu niewystarczającej liczby małżeństw do stworzenia reprezentatywnej grupy Kinsey zdecydował się przyjąć, że „małżeństwem” jest każda para w związku trwającym dłużej niż rok. Takich nadużyć było więcej
Czyżby więc Amerykanie lat 40. rzeczywiście byli tak purytańscy, jak chcieli się widzieć? Niekoniecznie. Po korekcie badań polegającej na wyłączeniu wszystkich ankiet budzących jakiekolwiek wątpliwości okazało się, że końcowe wyniki zmieniły się nieznacznie. Być może podobnie byłoby ze zwolnionymi z łańcucha autocenzury Polakami? Ten trochę odejmie, ten trochę dopowie, a koniec końców - na jedno wychodzi.
Ten tekst jest elementem naszego cyklu #ZadbanaPolka, w którym pokazujemy różne podejścia kobiet do dbania o siebie. Nie oceniamy, ale pomożemy ci w dokonywaniu codziennych wyborów, doradzimy ci jak żyć w zgodzie z hasłem WP Kobieta: "Jestem, jaka chcę być”. Więcej przeczytasz tutaj.
Przeczytaj także:
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl