Opowieści z Afganistanu: tam, gdzie kobiety biorą sprawy w swoje ręce
- Spotkałam kobietę, której córkę brutalnie zamordowano tydzień wcześniej. Zrobił to jej własny kuzyn, którego dziewczyna była zmuszona poślubić. Spędziłam z tą kobietą kilka godzin nad świeżo wykopanym grobem jej córki – opowiada w rozmowie z WP Kobieta Amie Ferris-Rotman. Kobiety mordowane przez własną rodzinę, łamanie podstawowych praw człowieka, zbiorowe gwałty – taką rzeczywistość opisuje w swoich reportażach.
06.07.2016 | aktual.: 06.07.2016 11:41
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Wojny, łamanie podstawowych praw człowieka, katastrofy jak ta, która wydarzyła się w ubiegłym roku w Nepalu – przez te lata pracy jako dziennikarka wiele doświadczyłaś. Kiedy czekałaś na swój samolot do Katmandu, jeszcze nie mogłaś wiedzieć, że po wylądowaniu będziesz świadkiem tak wielkiej tragedii.
Ziemia zatrzęsła się wtedy, gdy już byliśmy w powietrzu. Razem z grupą innych reporterów miałam pojechać tam, by pisać o rozwijającej się gospodarce. Byłam jedną z pierwszych dziennikarek, które dotarły do stolicy Nepalu. To, co działo się przez kolejne kilka dni, było wręcz surrealistyczne. Lotnisko praktycznie opuszczone, na podłodze widać było zygzaki w miejscach, gdzie pękła ziemia. Pamiętam, że padał rzęsisty deszcz, ale jakoś dotarłam do hotelu. Panował tam istny chaos. Część gości spała we foyer, część w ogrodzie. Dołóż do tego obrazka jeszcze powracające fale wstrząsów. Nie mogłam zrobić nic innego, tylko wyciągnąć notes i zacząć swoją reporterską pracę. Zaczęłam spisywać historie, które wydawały się najważniejsze. Tego dnia spałam tylko trzy godziny i to nie w hotelu, ale w kącie pobliskiej restauracji. Bagaż przywiązałam sobie wcześniej do nogi. Obudziło mnie potężne uderzenie, wydawało mi się, że to bomba. Przez to wszystko, co zobaczyłam w Nepalu pierwszego dnia, wróciły moje wspomnienia z Kabulu.
Trzęsienie ziemi pochłonęło tysiące ofiar. Pozostali musieli sobie jakoś z tym poradzić. Po powrocie pisałaś, że szczególnie przejmujące były historie kobiet, które były w tym czasie w ciąży, rodziły podczas trzęsienia lub krótko po nim. To jak natura kontra natura. Dwie rzeczy praktycznie niemożliwe do kontrolowania.
Właśnie to mnie w tym fascynowało. Pomimo tak ogromnej tragedii, masowych zniszczeń, stert ciał leżących na ulicach dookoła nas, życie toczyło się dalej. Jakarandy kwitły pięknymi fioletowymi kwiatami, a kobiety rodziły swoje dzieci. Byłam zachwycona ich spokojem. Najzwyczajniej w świecie nie miały innego wyjścia, jak rodzić podczas trzęsienia ziemi. Często nie miały nawet dachu nad głową. Porody odbywały się na trawie, pod przeciekającymi płytami. Czułam wtedy, że jestem świadkiem czegoś bardzo prymitywnego. Kobiety robiły tak od niepamiętnych czasów, na wojnach, podczas innych katastrof. To było niezwykłe doświadczenie. Te dzieci przychodziły na świat ogarnięty istnym chaosem. Ich życie mogło być później tylko lepsze.
Wydaje się, że to właśnie dzieci ucierpiały najbardziej. Nie wszystkim życie ułożyło się jednak lepiej. Amnesty International przytaczało nie tak dawno historie setek dziewczynek, które były sprzedawane przez własnych rodziców, bo ci nie mieli pieniędzy, by żyć po tym, co się stało.
Rozmawiałam z takimi rodzinami, poznałam te historie. Nepal był przepełniony beznadzieją i desperacją. To wszystko osaczało młode kobiety, które chciały tylko żyć. W obozach pomocowych, utworzonych na terenie kraju, dziewczyny bały się wyjść nawet do toalety, bo były przekonane, że ktoś je może tam napaść i wykorzystać.
Twoje reportaże skupiają się przede wszystkim na życiu kobiet. Jeszcze przed tym, co stało się w Nepalu, wiele lat spędziłaś w Afganistanie. Tam sytuacja dziewczyn wygląda zupełnie inaczej. Kiedy talibowie zostali odsunięci, kobiety odzyskały część praw, ale teraz wydaje się, że wszystko wraca do starego porządku. Zbiorowe gwałty, kamienowanie kobiet... Jak to wygląda z twojej perspektywy?
Przeżywamy rzeczywiście zwrot w prawach kobiet spowodowany wycofywaniem się międzynarodowych wojsk i ubogimi przepisami prawa. To jest oczywiście niezwykle smutne. Z drugiej jednak strony, jest w Afganistanie rzesza ludzi, która wychowała się podczas wojny, prowadzonej tu przez Amerykanów. To dwudziestokilkuletnie kobiety, które wiedzą, czym jest społeczeństwo obywatelskie, mają świadomość swoich praw, tego, że mogą być wolne. Trudno mi sobie wyobrazić ich przyszłość w kraju, który będzie rządzony przez talibów.
Nie będzie tam dla nich miejsca?
Albo zostaną uciszone, tak jak to się już działo w historii, albo będą motorem zmian. Afganki protestowały i wychodziły na ulice wiele razy w historii kraju. Nie mają zamiaru zrzec się wolności.
To, o czym nie mówi się w mediach, to narkobiznes, którego Afganki padają ofiarą. Afganistan kontroluje 90 proc. przepływu opium na rynku, z którego później otrzymuje się heroinę. Spotkałaś kobiety uzależnione od opium?
Te historie rozdzierają serce. Byłam taka zła, kiedy dowiedziałam się, że ich cierpienie, jako uzależnionych, jest znacznie większe niż mężczyzn, którzy biorą. Wszystko przez to, że są kobietami. W Afganistanie działa kilka programów pomocowych dla uzależnionych, ale przez system patriarchalny tylko mężczyźni mogą z niego korzystać. Przecież niektóre kobiety nie mogą wyjść same z domu. Poznałam też historie Afganek, które uzależniły się przez swoich mężów. Ci wyjeżdżają często do pracy na budowach w Iranie, wracają z nałogiem. Kobiety naśladują więc swoich partnerów. Opium wydaje się być tanim nałogiem, a do tego zagłusza głód, co jest wyjątkowo atrakcyjne w tak biednym społeczeństwie. Niektóre Afganki podają opium swoim małym dzieciom, by je uciszyć. Mężczyźni przez nawyk tracą wreszcie pracę, a kobiety są zmuszone do prostytuowania się, żeby utrzymać rodzinę. Tak powoli wyniszczają się nawzajem.
A prawo? Ono nie chroni swoich obywateli?
Choć sprzedawanie opium jest nielegalne w Afganistanie, nikt nie może nic zrobić. Policja ma gdzieś narkomanów i handlarzy. Mają znacznie ważniejsze rzeczy na głowie, choćby terroryzm. Opium można dostać bez trudu. Główna ulica w Kabulu przepełniona jest narkomanami, którzy wstrzykują sobie narkotyk do żył w środku dnia.
Shukria Barakzai, afgańska polityk, powiedziała jakiś czas temu, że kobiety docierają do tych ciemnych miejsc, gdzie żaden mężczyzna nigdy nie dotrze. Ty, podobnie jak dziewczyny z Sahar Speaks, o których jeszcze opowiemy, byłaś w tych miejscach. Jest coś, co prześladuje cię do dziś?
Spotkałam kobietę, której córkę brutalnie zamordowano tydzień wcześniej. Zrobił to jej własny kuzyn, którego dziewczyna była zmuszona poślubić. Spędziłam z tą kobietą kilka godzin nad świeżo wykopanym grobem jej córki. Nie mogła powstrzymać płaczu. Żeby zachować honor jej mąż i dwóch synów, nie miało zamiaru jej pocieszać, stali tylko podirytowani po drugiej stronie ulicy. A ona była tak bardzo samotna. Całe życie spędziła pod kloszem, nie mogła się uczyć ani pracować, a jedyne co kochała, to jej córka. Potem jej ją brutalnie odebrano i to przez członka rodziny. Nie mogła nawet przeżyć normalnie żałoby. Ten obrazek wciąż mnie prześladuje i nie sądzę, że kiedyś mnie opuści.
Na początku tego roku stworzyłaś projekt Sahar Speaks, który ma pomóc afgańskim dziennikarkom w tym, by świat usłyszał ich głos. Na Zachodzie lubimy pisać o tym, jak kobiety walczą tam o swoją niezależność. A w samym Afganistanie, choć pracuje ponad 2 tys. dziennikarek, żadna nie może opowiedzieć swojej historii.
W zagranicznych mediach, które mają swoje ośrodki w Afganistanie, nie pracuje ani jedna kobieta. Większość z tych największych światowych mediów założyło tu swoje biura po 2001 roku i odsunięciu talibów od władzy. Zatrudniono jedynie mężczyzn, którzy relacjonowali stąd przebieg wojny. Tłumaczami, operatorami itd. są tu sami mężczyźni. Doszło do tego, że kiedy zorganizowano wielki festiwal rockowy tylko dla kobiet, żadne z zagranicznych mediów nie miało relacji, bo nie było ani jednej dziennikarki w tych redakcjach, która mogłaby wejść na teren imprezy. Zdecydowałam się na ten projekt także dlatego, że kobiety tutaj potrzebują międzynarodowego wsparcia – finansowego, ale też po prostu zachęty do działania. To, co my uważamy za coś normalnego, dla nich jest niemal nieosiągalne. Trudno się dziwić, skoro nawet nie mogą przejść spokojnie ulicą, bo ktoś je zaraz zaczepia.
A co było dla was największym wyzwaniem?
Bałam się, że dziewczyny, które będą chciały się zgłosić, będą powstrzymywane przez mężczyzn z ich rodzin. To jednak akt odwagi, robić coś przeciwko reszcie społeczeństwa. Największym wyzwaniem było jednak coś innego. Ich bezpieczeństwo. Kobiety z Sahar Speaks to silne, niezależne kobiety, przez co zwracają na siebie uwagę. Podczas szkoleń w Kabulu nie mogliśmy nawet wspomnieć o dokładnym miejscu, w którym przebywamy. Nie mogliśmy opublikować ani jednego zdjęcia czy nazwiska uczestniczek do czasu zakończenia szkoleń. Ani jednego wpisu w mediach społecznościowych – a dziewczyny garnęły się do tego, by powiedzieć światu o tym, co tam robiliśmy!
Co chcesz osiągnąć, pomagając im?
Chcę, żeby ich głos był słyszalny, żeby same mogły opowiadać o życiu Afganek i to bez żadnych pośredników z zagranicznych mediów. Mają niesamowite historie do przekazania. Możemy się wiele od nich nauczyć.
_Amie Ferris Rotman przez lata była korespondentką brytyjskich mediów w Moskwie, potem m.in. w Afganistanie, Nepalu, Grecji i na Ukrainie. Pracowała dla amerykańskiego „Huffington Post” czy „The Atlantic”. Za swoją działalność na rzecz kobiet w Afganistanie została wyróżniona prestiżową nagrodą im. Georginy Henry brytyjskiego „Guardiana”. _
W 2015 roku wystartował jej projekt Sahar Speaks, który zrzesza afgańskie dziennikarki. Tak mogą opisywać swoje historie. Część z nich już niebawem na stronie WP Kobieta.