Polacy kłócą się o dwie wizje świata. Mamy szanse na dialog bez przemocy?
30.01.2021 16:15
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- We wszystkich społecznościach ludzie chcą wiedzieć, jaki jest świat, jaką jego wizję mają przyjąć, żeby czuć się bezpiecznie. I nie mogą się nadziwić: "Jak to? To już nie wystarczy być facetem, który chce syna, dom i drzewo?". I właśnie ta niepewność została wykorzystane przez władze, by skonfrontować dwie wizje świata – wyjaśnia dr Małgorzata Majewska, językoznawczyni.
Katarzyna Trębacka: Dlaczego Polacy bez przerwy o wszystko się kłócą?
Dr Małgorzata Majewska: Pierwsza sprawa, która wydaje mi się istotna, to to, że język jest odzwierciedleniem sposobu widzenia świata. On nie nazywa obiektywnej rzeczywistości, tylko bierze fakty i na ich podstawie buduje pewną jej interpretację. Z drugiej strony nieustająco w Polsce chcemy wiedzieć, jaka jest ta jedyna prawda, co jest dobre, a co jest złe. Tymczasem paradoks świata polega na tym, że co innego jest dobre dla mnie, wykształconej kobiety z dużego miasta, a co innego dla dziewczyny po szkole zawodowej, mieszkającej w małej miejscowości. A z powodu ogromnej presji w języku na jedyną interpretację świata, by był czarno-biały, każda inna wizja przez wiele osób jest odbierana jako zagrożenie. Na tym tle rodzi się konflikt.
Dlaczego tak się dzieje?
Dlatego, że jeśli mi proponujesz inną wizję świata niż moja, a ja w swojej nie jestem ugruntowana lub czuję, że moja wizja świata nie do końca mnie wyraża, to tracę grunt pod nogami, gubię poczucie bezpieczeństwa. W związku z tym bardzo wiele osób trzyma się właśnie jednej wizji świata i nie dopuszcza do siebie żadnej innej. Tu właśnie widziałabym ugruntowanie językowej polaryzacji w Polsce.
Ten poziom napięcia w języku narasta od kilku lat, wojna polsko-polska przybiera na sile. Trudno dostrzec płaszczyznę, na której zaczniemy się w końcu rozumieć i słuchać…
Mam poczucie, że przez długi czas w Polsce obowiązywała jedna główna i akceptowana narracja, a wszelkie inne były spychane gdzieś na bok. Obowiązywała jedna wizja świata, w której najlepiej było być heteroseksualną kobietą lub heteroseksualnym mężczyzną, marzyć o dzieciach, zbudowaniu domu, posadzeniu drzewa, spłodzeniu syna. Natomiast wszystkie tożsamości, które nie odnajdowały się w tym modelu, i nie chodzi mi tylko o osoby LGBTQ+, ale też kobiety, które nie identyfikowały się z modelem Demeter, mężczyzni, którzy nie odnajdowali się w modelu macho i dla których picie nie jest wyznacznikiem męskości, żyli na marginesie.
W tych ludziach dojrzewało przekonanie, że język oficjalnie obowiązującej narracji ich nie wyraża. Gdy zaczęli szukać języka, dzięki któremu mogą opowiadać o swojej odmienności, do władzy doszła partia obecnie rządząca. Jej spin doktorzy bardzo szybko zrozumieli, że na konfliktowaniu tych dwóch narracji można zbudować potężny kapitał polityczny. Na tej niepewności, czy jak to określił Zygmunt Bauman, płynnej nowoczesności. Okazało się, że wszystko to, co nie jest stałe, co nie ma ugruntowanej pozycji w myśleniu, stanowi zagrożenie.
Co na przykład?
Dla wielu osób niezrozumiałe stało się to, co mówią seksuolodzy np. o płynnej seksualności. Do tej pory był mężczyzna i była kobieta, a teraz okazuje się, że seksualność nie do końca jest zdeterminowana, że niekoniecznie musi nas wyrażać jedna lub druga płeć. Albo że kobiety mogą nie chcieć mieć dzieci, a za to mężczyźni, w tradycyjnej rodzinie nieobecni przy wychowywaniu swojego potomstwa, mogą wyrażać się w rodzicielstwie bliskości. Nagle te przekazy nurtu medialnego pokazujące inny model okazały się zagrażające.
Skąd wynika to zagrożenie? Czy to strach przed nieznanym czy raczej awersja do tego, co nowe, czyli niepewne?
We wszystkich społecznościach ludzie chcą wiedzieć, jaki jest świat, jaką jego wizję mają przyjąć, żeby czuć się bezpiecznie. I nie mogą się nadziwić: "Jak to? To już nie wystarczy być facetem, który chce syna, dom i drzewo, bo to jest stereotypowe? To już nie wystarczy, że kobieta gotuje i rodzi dzieci? O co tu chodzi?". I właśnie to zagubienie oraz niepewność zostały wykorzystane przez władze, by skonfrontować te dwie wizje świata – starego i nowego. Ten wyraźny głos wybrzmiał: "My, prawdziwi Polacy, chcemy rodziny, chcemy Boga i wartości, które ten Bóg ze sobą niesie. To jest coś, co znamy od wieków. Tymczasem świat zewnętrzny chce nam to odebrać. Wrogami tego, co nas konstytuuje, co nas tworzy, są wszyscy ci »zboczeńcy«, feministki, imigranci”. Kapitał partii rządzącej został zbity na jasnym i zdecydowanym wskazaniu wroga.
No właśnie. To kto konkretnie jest tym wrogiem?
Kobieta, która mówi, że nie chce mieć dzieci, mężczyzna, który ubiera się kolorowo albo ten, który deklaruje, że jest homoseksualny. Wrogami są wszyscy ci, którzy nie pasują do tradycyjnego porządku. I tak określony wróg nagle stał się odpowiedzialny za rozłam, który przecież rodził się latami. Partia rządząca zaczęła jawnie stosować politykę skierowaną m.in. przeciwko osobom LGBTQ+, wkroczyła w sfery życia uznawane dotychczas za prywatne, np. te dotyczące naszej seksualności. I nie tylko o zakaz aborcji tu chodzi, ale też o wprowadzenie recepty na pigułkę dzień po, o strasznie zakazem stosowania antykoncepcji, ograniczenie edukacji seksualnej w szkole. Wszystkie zdobycze nowoczesności, to, co dawało nam wolność w wielu kwestiach, w tym dyskursie propagandowym zostało uznane za zagrożenie dla polskiej tożsamości i dla prawdziwych Polaków.
Dlaczego otwartość w wielu środowiskach jest postrzegana negatywnie?
Dla kogoś, kto jest wykształcony, zna języki, rozumie świat w jego złożoności, otwartość jest szansą. Ale dla kogoś, kto ma małą wiedzę o otaczającej go rzeczywistości, jest słabo wykształcony, mieszka w tradycyjnej społeczności na prowincji, otwartość stanowi zagrożenie. On nie chce poszerzać wspólnoty, w której żyje, bo boi się choćby tego, że przyjdą obywatele innych krajów i zabiorą mu pracę.
Z tego, co mówisz, można odnieść wrażenie, że jedna strona, ta wyznająca tradycyjne wartości, atakuje tę drugą, otwartą. Tymczasem w języku obu grup wszechobecna jest agresja, wulgarność…
Bardzo wnikliwie obserwuję w portalach społecznościowych obie strony barykady. I to, co mnie uderza, to to, że obie mają te same argumenty, tylko zarzucają je przeciwnikowi. Co charakterystyczne, w tych dyskusjach ciągle obecna jest metafora walki. I tak żołnierze Chrystusa bronią świat przed wieloma zagrożeniami, np. twórczością braci Sekielskich. Mimo że te dokumentalne filmy przecież nie tworzą fikcji, tylko wręcz przeciwnie – pokazują prawdziwe zdarzenia. Nikt nie wykazał bohaterom filmów Sekielskich, że kłamią, a żołnierze Chrystusa i tak je odrzucają w całości, bo nie są w stanie przyjąć do wiadomości, że akty pedofilii w ogóle miały miejsce. To w drobny mak rozbija im obraz autorytetu Kościoła. Narracja patriarchalna jest silnie ustrukturyzowana w oparciu właśnie o autorytet. I jeśli nagle okazuje się, że ten autorytet, przedstawiciel Boga na ziemi, sypie się, to oni mają poczucie, że i oni się sypią, że ich tożsamość się sypie.
Jak zatem porozumiewać się bez agresji? Czy w tym podziale na dwa obozy, w tej wojnie polsko-polskiej mamy szanse na dialog bez przemocy, hejtu?
Agresję czujemy wtedy, gdy ktoś narusza nasze granice. Tymczasem kulturowo mechanizmy regulacji społecznych, zasady grzeczności próbują tę agresję zepchnąć gdzieś na bok. To powoduje, że nawet gdy odczuwamy złość, to ukrywamy ją, udajemy, że jej nie ma. Tymczasem ona wychodzi na wierzch i tak. Dla mnie genialnym narzędziem do porozumiewania się jest wejście na poziom metajęzyka. Nazywając swoją złość, wchodząc na poziom języka meta, budujemy przestrzeń, żeby o tym pogadać.