Blisko ludziPolityczne wdowy

Polityczne wdowy

Od tragicznej śmierci ich mężów minęło 17 lat, a one nadal boją się o życie i słyszą groźby: „Jeśli coś wiesz, to milcz! Ty też miałaś zginąć”. Bo te śmierci nie były przypadkowe.

Polityczne wdowy
Źródło zdjęć: © Robert Polak

01.12.2008 | aktual.: 27.06.2010 21:27

PO­LI­TYCZ­NE WDO­WY

Nie zabijajcie pamięci

Od tragicznej śmierci ich mężów minęło 17 lat, a one nadal boją się o życie i słyszą groźby: „Jeśli coś wiesz, to milcz! Ty też miałaś zginąć”. Bo te śmierci nie były przypadkowe. Profesor Wa­le­ria­n Pań­ko był prezesem NIK-u, Mi­chał Fal­zman­n inspektorem. Obaj rozpracowywali aferę FOZZ.

Waler­ku, ko­cha­ny… No to so­bie dzi­siaj po­sie­dzi­my, po­roz­ma­wia­my. Ro­dzi­nie, zna­jo­mym już roz­po­wie­dzia­łam: „Tyl­ko mnie spal­cie po śmier­ci”. Że­byś nie wi­dział, jak się tu bez Cie­bie ze­sta­rza­łam. Niech w urnę prze­sy­pią. Es­te­tycz­ną, bo lu­bisz ład­ne przed­mio­ty. A ja tyl­ko po­pro­szę o na­pis: „Wresz­cie z To­bą, Ula”.

Urszula Pańko w Dzień Zmar­łych nie idzie na cmen­tarz. Za­sła­nia okna w swo­im war­szaw­skim miesz­ka­niu. Za­pa­la świecz­kę. Sia­da przy sto­le. Do mę­ża na grób w Ja­sio­no­wie w Kro­śnień­skiem przy­jeż­dża w in­nych ter­mi­nach. Wte­dy się na­pła­cze, na­śmie­je. Bez świad­ków: tyl­ko ona i on. Ca­ły rok mu opo­wie. Co w pra­cy, u zna­jo­mych. Zno­wu bę­dzie zrzę­dzić, że tak trud­no, tak nie­do­brze, tak zim­no i czar­no – bez nie­go.

Iza Fal­zmann na grób mę­ża za­cho­dzi kil­ka ra­zy w ro­ku. Na Po­wąz­ki je­dzie tram­wa­jem al­bo pod­wo­żą ją dzie­ci. Mąż spo­czy­wa w gro­bie ro­dzin­nym. W nie­da­le­kim są­siedz­twie le­ży Ed­ward Rydz-Śmi­gły, ja­kiś za­słu­żo­ny lot­nik, zwy­kli lu­dzie. Zda­rza się, że ktoś zo­sta­wi na mo­gi­le znicz, we­tknie wią­zan­kę kwia­tów. 1 li­sto­pa­da na Po­wąz­ki je­dzie z ca­łą ro­dzi­ną. Czte­ry do­ro­słe cór­ki, syn i ma­ła wnu­sia, Jul­cia. Nad gro­bem mo­dlą się, cich­ną. Każ­dy sam mu­si się z tą śmier­cią upo­rać. Od no­wa. Ina­czej mat­ka, ina­czej dzie­ci. Że od­szedł za wcze­śnie. Że nie­po­trzeb­nie. Dla­cze­go?

Od śmier­ci mło­de­go in­spek­to­ra NI­K-u Mi­cha­ła Fal­zman­na w lip­cu 1991 roku i tra­gicz­ne­go wy­pad­ku pro­fe­so­ra Wa­le­ria­na Pań­ki trzy mie­sią­ce póź­niej mi­ja 17 lat. Od 17 lat Iza Fal­zmann łu­dzi się, że spra­wa, któ­rą kil­ka mie­się­cy przed śmier­cią zaj­mo­wał się jej mąż – roz­pra­co­wa­nie me­cha­ni­zmu wy­pły­wu ze Skar­bu Pań­stwa bi­lio­nów zło­tych, w któ­rą za­mie­sza­ny był m.in. Fun­dusz Ob­słu­gi Zadłużenia Za­gra­nicz­ne­go, Mi­ni­ster­stwo Fi­nan­sów, Na­ro­do­wy Bank Pol­ski i Bank Han­dlo­wy – do­cze­ka się roz­strzy­gnię­cia.

– Przez te wszyst­kie la­ta w śli­ma­czą­cym się śledz­twie do­ty­czą­cym afe­ry FOZZ, w któ­rą za­mie­sza­ny był pol­ski es­ta­bli­sh­ment, oskar­żo­no za­le­d­wie garst­kę lu­dzi. Ska­za­no m.in. dy­rek­to­ra ge­ne­ral­ne­go FOZZ­-u, Grze­go­rza Żem­ka, i je­go za­stęp­czy­nię, Ja­ni­nę Chim. Je­den z pod­sąd­nych, Da­riusz Przy­wie­czer­ski, uciekł za gra­ni­cę. Mo­co­daw­cy gra­bie­ży, głów­ni ar­chi­tek­ci afe­ry i jej be­ne­fi­cjen­ci po­zo­sta­ją bez­kar­ni. Gdzie są? – py­ta Iza Fal­zmann. Ur­szu­la Pań­ko od spra­wy FOZZ­-u od­ci­na się.

– Po­wiem tyl­ko: śmierć mę­ża nie by­ła przy­pad­ko­wa. Umarł, bo za du­żo wie­dział.

A na py­ta­nie o be­ne­fi­cjen­tów afe­ry od­po­wia­da: – Wię­cej nie po­wiem. NIC.

W 1991 ro­ku Iza Fal­zmann ma 47 lat. Z o dzie­więć lat młod­szym mę­żem, Mi­cha­łem, i piąt­ką dzie­ci miesz­ka­ją w ka­mie­ni­cy w cen­trum War­sza­wy. W trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu za­wsze jest peł­no lu­dzi.

– Od­wie­dza­ło nas du­żo go­ści. Ze wzglę­du na bli­skość dwor­ca. No­co­wa­ło wie­le przy­pad­ko­wych osób. W sta­nie wo­jen­nym po­szu­ki­wa­ni przez SB. Mąż żar­to­bli­wie py­tał przy­cho­dzą­cych: „Siu­siu, ka­wa czy za­te­le­fo­no­wać?” – opo­wia­da Fal­zmann.

Rej­wach dzie­ci, co­dzien­na krzą­ta­ni­na, ale i dys­ku­sje; o pra­cy, o ży­ciu, o Pol­sce two­rzy­ły kli­mat te­go do­mu. – Tyl­ko bez pa­to­su i mi­no­de­rii pro­szę, bo Mi­chał nie zno­sił sztucz­no­ści – za­zna­cza Fal­zmann.

Mó­wi: – To by­ły ta­kie cza­sy, że każ­de­mu, w mniej­szym lub więk­szym stop­niu, udzie­la­ła się go­rącz­ka prze­mian. Ale w tej – po­wiedz­my – eu­fo­rii trze­ba by­ło dzie­ciom prać pie­lu­chy. Zor­ga­ni­zo­wać be­bi­ko i bu­ty. Za­pla­no­wać wy­jazd na wa­­ka­cje. Po­cią­ga­mi i z psem, bez za­kle­pa­nej przez in­ter­net kwa­te­ry. Być ro­dzi­ną. Po pro­stu.

Więc by­li. Ona na­uczy­ciel­ka, on głów­ny in­spek­tor w NIK-u. Nie od ra­zu do­stał się w struk­tu­ry tej in­sty­tu­cji. Wcze­śniej był pra­cow­ni­kiem Izby Skar­bo­wej. Tam pierw­szy raz wpadł na jesz­cze cie­pły trop gi­gan­tycz­nej afe­ry FOZZ, któ­rej póź­niej nie bał się na­zwać ra­bun­kiem fi­nan­sów pań­stwa. Opu­bli­ko­wał na ten te­mat dwa ar­ty­ku­ły w pod­zie­miu.

– Mąż od­szedł z Izby. Ale je­go pu­bli­ka­cje nie prze­szły bez echa. Na gó­rze za­czę­ło wrzeć. W mar­cu 1991 ro­ku za­pro­po­no­wa­no mu pra­cę w NIK­-u. Pre­zy­dent Lech Wa­łę­sa chciał, że­by mąż po­mógł w spra­wie FOZZ­-u, a on czuł się od­po­wie­dzial­ny za spra­wę, któ­rą od­krył. Do­ma­gał się, aby lu­dzie po­zna­li praw­dę, szu­kał roz­wią­zań. Wszedł w to ba­gno ca­łą du­szą i cia­łem; i jak miał w zwy­cza­ju, bez­par­do­no­wo – wspo­mi­na wdo­wa.

Na biur­ku bez­po­śred­nie­go sze­fa Mi­cha­ła Fal­zman­na, Ana­to­la La­wi­ny, co­dzien­nie lą­do­wa­ły ob­szer­ne no­tat­ki. Fal­zmann skru­pu­lat­nie in­for­mo­wał o swo­ich od­kry­ciach, re­fe­ro­wał wy­ni­ki do­cho­dze­nia, ujaw­niał cha­os w do­ku­men­ta­cji fi­nan­so­wej pań­stwa. Był nie­zmor­do­wa­ny.

– La­wi­nę to prze­ro­sło. Chciał mę­ża po­skro­mić. Od­su­wał go od czyn­no­ści za­wo­do­wych, utrud­niał wgląd w do­ku­men­ty, ode­brał le­gi­ty­ma­cję służ­bo­wą i klu­czy­ki do szaf. Był tchó­rzem – twier­dzi Iza Fal­zmann.

Pod da­tą 21 kwiet­nia 1991 ro­ku Mi­chał Fal­zmann spo­rzą­dził no­tat­kę: „Roz­ma­wia­łem z Krzyś­kiem T. (…) Uwa­żam, że po­wi­nie­nem wy­mó­wić pra­cę w NIK-u. Dal­sza pra­ca to oso­bi­ste śmier­tel­ne nie­bez­pie­czeń­stwo. Szans na suk­ces nie wi­dzę żad­nych”. Obok za­no­to­wał, że bli­scy na­ma­wia­­li go, by się nie pod­da­wał.

W cza­sie gdy Fal­zmann roz­pra­co­wy­wał afe­rę FOZZ, pre­ze­sem NIK­-u był pro­fe­sor Wa­le­rian Pań­ko, pra­cow­nik na­uko­wy Uni­wer­sy­te­tu Ślą­skie­go w Ka­to­wi­cach i czło­nek PAN­-u. Star­szy od swo­je­go ko­le­gi o kil­ka­na­ście lat, no­mi­na­cję na urząd przy­jął 23 ma­ja 1991 ro­ku.

Mąż nie chciał tej funk­cji. W cza­sie sta­nu wo­jen­ne­go był in­ter­no­wa­ny. W la­tach prze­ło­mu prze­wod­ni­czył pra­com Ko­mi­sji Sa­mo­rzą­du Te­ry­to­rial­ne­go. Współ­two­rzył zrę­by no­wej pań­stwo­wo­ści. Kie­dy wcho­dził w po­nie­dzia­łek ra­no do Sej­mu, wy­cho­dził z nie­go w so­bo­tę. We­ko­wa­łam je­dze­nie: pie­roż­ki, bi­gos, mię­so, że­by nie padł mi z prze­mę­cze­nia. Po­tem pa­ła­szował to wszyst­ko z ko­le­ga­mi, a ja ob­ra­sta­łam w sła­wę pro­fe­so­ro­wej – świet­nej ku­char­ki. Na uczel­niach i w Sej­mie był je­go ży­wioł – wspo­mi­na Ula Pań­ko.

W jed­nym z wy­wia­dów pra­so­wych, tuż przed śmier­cią, pro­fe­sor tak wy­ra­ził się o no­wym sta­no­wi­sku pra­cy: „Są chwi­le, kie­dy ża­łu­ję. Na­wet bar­dzo. Cha­rak­ter pra­­cy da­le­ko od­bie­ga od mo­ich cech psycho­­fi­zycz­nych. Zda­ję so­bie spra­wę, że przy­ję­cie no­mi­na­cji by­ło ko­niecz­no­ścią w no­­wym ukła­dzie po­li­tycz­nym Sej­mu i Se­na­tu. Nie ma o czym mó­wić…”. A jed­nak… Ur­szu­la Pań­ko jest prze­ko­na­na, że ca­łe zło, któ­re prze­to­czy­ło się przez jej ży­cie, któ­re – jak twier­dzi – ode­bra­ło jej mę­ża, za­czę­ło się z mo­men­tem ob­ję­cia przez Wa­ler­iana pre­ze­su­ry w NIK­-u.

– To był błąd. Za­gar­nę­ła go tzw. wiel­ka po­li­ty­ka. Ale co to za po­li­ty­ka? Sa­me bru­dy, afe­ra za afe­rą: Art.B, FOZZ… Miał to wszyst­ko w no­tat­kach, w ra­por­tach. Mó­wił: „Uleń­ka, ja za du­żo wiem”. Wziął na sie­bie ten prę­gierz jak krzyż i go po­wa­li­li – wdo­wa nie ukry­wa łez.

Kie­dy Wa­le­rian Pań­ko za­czął pra­co­wać w NIK­-u, w do­mu był już tyl­ko go­ściem. Skoń­czy­ły się ko­la­cje z przy­ja­ciół­mi z uczel­ni, z Sej­mu, ze stu­den­ta­mi. Noc­ne Po­la­ków roz­mo­wy o no­wej sa­mo­rząd­no­ści, pra­cy, któ­ra by­ła wy­zwa­niem, da­wa­ła sa­tys­fak­cję. – Nie mie­li­śmy dzie­ci. Nie uda­ło się. Ale nasz dom za­wsze był otwar­ty. Urzą­dza­li­śmy np. wie­czo­ry an­giel­skie czy fran­cu­skie. Roz­ma­wia­li­śmy ze zna­jo­my­mi tyl­ko w da­nym ję­zy­ku. Mąż mó­wił płyn­nie po wło­sku, fran­cu­sku, an­giel­sku, nie­miec­ku, ro­syj­sku – wspo­mi­na Ur­szu­la Pań­ko.

Wo­bec od­kryć Mi­cha­ła Fal­zman­na sta­rał się za­cho­wać ostroż­ność. Nie chciał fe­ro­wać wy­ro­ków. Wy­da­wać przed­wcze­snych są­dów. Po­trze­bo­wał twar­dych do­wo­dów. Mło­dy Fal­zmann był jak tor­na­do. Pań­ko był roz­waż­ny. Ale ni­gdy nie mó­wi­li o so­bie źle. Przy­zna­ją to obie wdo­wy.

– Nie­któ­rzy za­rzu­ca­ją mi, że po­sta­wi­łam mę­żo­wi oł­ta­rzyk. Wy­po­wia­dam się o nim z czo­ło­bit­no­ścią – wy­zna­je Ula Pań­ko.

– Ale jak moż­na opo­wia­dać ina­czej o czło­wie­ku, któ­ry był kry­sta­licz­nie uczci­wy. „Za­wsze uśmiech­nię­ty” – tak mó­wi­li stu­den­ci, „Nasz pro­fe­so­rek” – to z ko­lei chło­pi z je­go ro­dzin­nej wsi. Cie­szył się cha­ry­zmą, miał czy­ste su­mie­nie. Lu­dzie to wy­czu­wa­ją – prze­ko­nu­je Ur­szu­la.

– Za­czę­ło się 15 lip­ca 1991 roku. Mąż wró­cił z pra­cy wy­czer­pa­ny. Od kil­ku ty­go­dni cho­dził jak w ko­ło­wro­cie. Ska­la prze­stęp­stwa, ja­kie roz­pra­co­wał, po­ra­ża­ła go. Chciał jak naj­szyb­ciej ujaw­nić ra­port o sta­nie fi­nan­sów pań­stwa. Igno­ro­wał po­gróż­ki i ano­ni­my. I na swój spo­sób bał się. Bał, że nie zdą­ży – wspo­mi­na Iza Falzmann.

Po po­wro­cie do do­mu po­szedł na roz­mo­wę z Kor­ne­lem Mo­ra­wiec­kim. To nie by­ła wi­zy­ta to­wa­rzy­ska. Wkrót­ce żo­na do­sta­ła te­le­fon, że wio­zą go na po­go­to­wie przy Ho­żej. Praw­do­po­dob­nie za­wał.

– Zo­sta­wi­łam dzie­ci. Jo­an­na, naj­star­sza, mia­ła wte­dy 12 lat, naj­młod­sza, Ma­ry­sia – nie­speł­na dwa. Do sta­cji po­go­to­wia jest kil­ka kro­ków. Ale nie wpu­ści­li mnie do nie­go. Był re­ani­mo­wa­ny – re­la­cjo­nu­je.

Na­stęp­ne­go dnia sie­dział na łóż­ku.

– Uśmie­chał się. Roz­ma­wiał. Chciał, że­by przy­nieść mu przy­bo­ry do go­le­nia. Spa­ko­wa­łam tor­bę, wrzu­ci­łam książ­kę z teo­lo­gii i wró­ci­łam z tym na­stęp­ne­go dnia.

Ale Mi­chał już nie żył.

– Or­dy­na­tor na­mó­wił mnie, bym od­mó­wi­ła sek­cji zwłok. Te­raz ża­łu­ję – opo­wia­da.

Na po­grze­bie Mi­cha­ła Fal­zman­na by­ło uro­czy­ście. Mszę ża­łob­ną w ko­ście­le św. Bar­ba­ry uświet­ni­li swo­ją obec­no­ścią no­ta­ble rzą­do­wi. Był wie­niec z Kan­ce­la­rii Pre­zy­den­ta. So­na­ta na wio­lon­cze­lę Ba­cha. Ga­ze­ty okrzyk­nę­ły go pierw­szym mę­czen­ni­kiem FOZZ-ga­te.

Iza Fal­zmann wspo­mi­na: – Przed śmier­cią, jesz­cze w sa­mo­cho­dzie, Mi­chał po­wtó­rzył kil­ka ra­zy, że Bank Han­dlo­wy jest ban­kru­tem przy­naj­mniej od 1969 ro­ku. Że­by nie po­zwo­lić te­go za­tu­szo­wać. To by­ły je­go ostat­nie sło­wa. Po 17 la­tach je­go sło­wa nie zna­czą nic. Nie wy­ła­ma­ły żad­nych drzwi. Ni­cze­go nie roz­wią­za­ły. Nie pa­dły żad­ne oskar­że­nia. Nie wy­mie­rzo­no spra­wie­dli­wo­ści. Mi­chał po­świę­cił się spra­wie, któ­ra te­raz nie­wie­lu ob­cho­dzi. Mło­dzi cza­sem py­ta­ją: „A co to jest afe­ra FOZZ?”.

Był siód­my paź­dzier­ni­ka 1991 roku. Rześ­kie po­wie­trze, drze­wa ozło­co­ne li­ść­mi. Za­wsze lu­bi­ła tę po­rę, bo ko­ja­rzy­ła się jej z uro­dzi­na­mi mę­ża. Przy­go­to­wa­ła już po­tra­wy na ma­łą uro­czy­stość z oka­zji je­go 50. uro­dzin, któ­rą za­mie­rza­li ce­le­bro­wać na­stęp­ne­go dnia. W lu­tym ob­cho­dzi­li 25-le­cie mał­żeń­stwa. Tam­te­go po­ran­ka Ur­szu­la Pań­ko w ele­ganc­kiej gar­son­ce pani pro­fe­so­ro­wej wsia­dła z mę­żem do rzą­do­wej lan­cii. Miał wy­gło­sić wy­kład in­au­gu­­ra­cyj­ny na Uni­wer­sy­te­cie Ślą­skim. Po­tem cze­ka­ło go urzę­do­we spo­tka­nie w de­le­ga­tu­rze NIK­-u w Ka­to­wi­cach. Pro­fe­so­ro­wa usia­dła z przo­du, obok kie­row­cy. Mąż na tyl­nym sie­dze­niu z Ja­nu­szem Za­po­row­­skim, sze­fem Biu­ra In­for­ma­cyj­ne­go Kan­ce­la­rii Sej­mu. Na­gle usły­sza­ła wy­buch. Sa­mo­chód zje­chał na prze­ciw­le­gły pas ru­chu. Roz­padł się na dwie po­łów­ki. Ona z kie­row­cą ude­rzy­li w na­syp. Z ty­łu au­ta nic nie zo­sta­ło.

– By­łam w szo­ku. Przy­je­cha­ło po­go­to­wie. Da­li mi za­strzyk. Krzy­cza­łam, że­by ra­to­wa­li Wa­ler­ka. Ka­ret­ka za­wio­zła nas do szpi­ta­la w Ra­dom­sku. Mąż już nie żył. Ale ja wciąż krzy­cza­łam, że­by go ra­to­wać. Kie­dyś obie­cał mi, że ni­gdy do do­mu sa­ma wra­cać nie bę­dę. Za­wiódł mnie. Po raz pierw­szy… – wspo­mi­na.

Po wy­pad­ku na tra­sie War­sza­wa – Ka­to­wi­ce po­ja­wi­ły się w pra­sie naj­pierw la­ko­nicz­ne in­for­ma­cje, że zgi­nął pro­fe­sor Wa­le­rian Pań­ko, że sa­mo­chód je­chał za szyb­ko, nie­pra­wi­dło­wo wy­ko­nał ma­newr wy­prze­dza­nia i zde­rzył się czo­ło­wo z in­nym au­tem. Wkrót­ce dzien­ni­ka­rze za­czę­li łą­czyć ze so­bą fak­ty. Że w wy­pad­ku zgi­nął pre­zes NIK­-u, któ­ry miał ujaw­nić na dniach wstrzą­sa­ją­cy ra­port w Sej­mie o sta­nie fi­nan­sów pań­stwa. Pre­zes oskar­ża­ny jesz­cze nie­daw­no o opie­sza­łość w tro­pie­niu afer go­spo­dar­czych kra­ju. Wkrót­ce me­dia okrzyk­nę­ły go dru­gą, tra­gicz­ną ofia­rą FOZZ­-u.

Po­ja­wi­ły się ko­lej­ne do­nie­sie­nia. Mno­ży­ły się spe­ku­la­cje. Że świad­ko­wie wy­raź­nie sły­sze­li de­to­na­cję. Że przy wra­ku sa­mo­cho­du zna­le­zio­no tor­bę z wy­pa­lo­ną dziu­rą. Mo­że ukry­to w niej bom­bę? Po­li­cjan­ci, któ­rzy ja­ko pierw­si do­tar­li na miej­sce wy­pad­ku, uto­nę­li pa­rę lat póź­niej na ry­bach. W wy­jąt­ko­wo płyt­kiej wo­dzie… Zgi­nął czło­wiek ro­bią­cy eks­per­ty­zę. Zgi­nę­li w ta­jem­ni­czych oko­licz­no­ściach wszy­scy świad­­ko­wie oprócz pa­ni Ur­szu­li.

– Jed­nak w są­dzie żad­ne po­szlaki ni­gdy nie zna­la­zły po­twier­dze­nia. Jeź­dzi­łam na wszyst­kie roz­pra­wy. Mó­wi­łam, ile wie­dzia­łam i ile mo­głam po­wie­dzieć. Mąż zgi­nął w tra­gicz­nym wy­pad­ku i je­stem prze­ko­na­na, że nie by­ła to śmierć przy­pad­ko­wa. Ale nie chcę wciąż bać się o wła­sne ży­cie. Niech tak zo­sta­nie – wy­zna­je Ula Pań­ko. Nie ma cza­su na łzy.

Po śmier­ci mę­ża Iza Fal­zmann zo­sta­ła z dzieć­mi. W tym sa­mym miesz­ka­niu, w oto­cze­niu tych sa­mych sprzę­tów, ksią­żek. Jak by­ło wła­ma­nie i nie­zna­ni spraw­cy prze­wa­li­li do­ku­men­ty po mę­żu, po­zo­sta­ła po nich znisz­czo­na fra­mu­ga drzwi.

– Nie otrzy­ma­łam żad­nej za­po­mo­gi, wspar­cia fi­nan­so­we­go, bo nie chcia­łam. Pa­nią z opie­ki spo­łecz­nej od­pra­wi­łam. Nie wy­stą­pi­łam o do­da­tek do czyn­szu i ni­gdy nie bra­łam za­sił­ku ro­dzin­ne­go. Otrzyma­łam na­to­miast usta­wo­weod­szko­do­wa­nie z ZUS­-u iren­tę ro­dzin­ną w wy­so­ko­ści 1200 zł, wów­czas na sześć osób. W pierw­szych ty­go­dniach by­li ze mną przy­ja­cie­le i ro­dzi­na. Zna­jo­ma z Gdań­ska, Ela, oraz sio­stra za­bie­ra­ły dzie­ci na wa­ka­cje i nar­ty – re­la­cjo­nu­je.

Dzie­ci wy­cho­wy­wa­ła sa­ma. Zmie­ni­ła pra­cę. Za­ję­ła się tłu­ma­cze­nia­mi ksią­żek i fil­mów dla te­le­wi­zji Pla­net: przy­rod­ni­czych, hi­sto­rycz­nych, do­ku­men­tal­nych. Dzie­cia­ki ha­ła­so­wa­ły w jed­­nym po­ko­ju, ona w dru­gim, na wy­słu­żo­nym od­twa­rza­czu DVD prze­glą­da­ła ta­śmy. Kil­ka­na­ście ra­zy od­słu­chi­wa­ła dia­lo­gi. Spraw­dza­ła wszyst­ko skru­pu­lat­nie. Po­tem za­bie­ra­ła naj­młod­szą ze so­bą i szła z tłu­ma­cze­niem do stu­dia. Wszyst­ko do­star­cza­ła oso­bi­ście. Nie by­ło in­ter­ne­tu, fak­sów, te­le­fo­nów ko­mór­ko­wych. Por­tier chwa­lił Ma­ry­się, że tak pięk­nie się wy­sła­wia.

Iza Fal­zmann nie lu­bi się nad so­bą roz­czu­lać. Nie uzna­je na­rze­ka­nia. Kie­dy ma mó­wić o mę­żu, mó­wi bez za­dę­cia: – Typ awan­tur­ni­ka. Bez­kom­pro­mi­so­wy. Ostro for­mu­ło­wał są­dy. O lu­dziach, z któ­ry­mi miał do czy­nie­nia, wy­ra­żał się w spo­sób czę­sto nie­cen­zu­ral­ny – przy­zna­je.

Nie ma wra­że­nia, że ty­mi sło­wa­mi wy­sta­wia mę­żo­wi złe świa­dec­two. Wy­zna­je: – Wła­śnie to mnie za­fa­scy­no­wa­ło – brak po­zy i in­te­li­gen­cja. Za­nim się po­zna­li­śmy, ob­ra­ca­łam się w śro­do­wi­skach bar­dzo upo­zo­wa­nych. Po­łą­czy­ły nas po­glą­dy po­li­tycz­ne i za­mi­ło­wa­nie do gór. Na ślub zde­cy­do­wa­li­śmy się ze wzglę­du na Jo­an­nę, któ­ra mia­ła się uro­dzić.

Po­tem uro­dzi­ły się jesz­cze trzy cór­ki i syn: Po Jo­an­nie, ab­sol­went­ce fi­lo­zo­fii i fi­zy­ki, przy­szła na świat Zu­zan­na. Jest dzien­ni­kar­ką. Po niej je­dy­ny syn, Pa­tryk. Stu­dio­wał psy­cho­lo­gię spo­łecz­ną, zaj­mu­je się or­ga­ni­za­cją im­prez. 26-let­nia An­na uczy w szko­le. Jest po SGGW. Naj­młod­sza, Ma­ry­sia, ma do­pie­ro 19 lat. Przed nią ma­tu­ra. Jest jeźdź­cem na war­szaw­skim Słu­żew­cu. Uwiel­bia ko­nie, jak ma­ma.

Mi­chał Fal­zmann nie wi­dział, jak dzie­ci do­ra­sta­ją. Nie jeź­dził z ni­mi w gó­ry i na ża­gle. Dzie­cia­ki za­pa­mię­ta­ły go, jak czy­tał im książ­ki al­bo się wy­głu­piał. Uwiel­bia­ły to. Miał zdol­no­ści ak­tor­skie i po­czu­cie hu­mo­ru. Kie­dy zmarł w wie­ku za­le­d­wie 38 lat, naj­bar­dziej tę­sk­ni­ła za nim Ania, wte­dy uczen­ni­ca pod­sta­wów­ki. Ma­ry­sia pra­wie w ogó­le ta­ty nie pa­mię­ta.

– Dzie­ci czczą pa­mięć oj­ca. Roz­ma­wia­my o nim., wspo­mi­na­my go. Te­raz są do­ro­słe. Ży­ją wła­sny­mi spra­wa­mi, to na­tu­ral­ne. Ale ja w każ­dym z nich wi­dzę cząst­kę mę­ża. Bra­ko­wa­ło go nam. Wciąż go nam bra­ku­je – wy­zna­je Iza.

Ula Pań­ko po wy­pad­ku do­cho­dzi­ła do sie­bie kil­ka lat. Nie­prze­spa­ne no­ce, środ­ki uspo­ka­ja­ją­ce, strach. „Ży­ję, bo nie umar­łam” – mó­wi­ła. – To nie­wia­ry­god­ne, ile spu­sto­sze­nia w mo­im ży­ciu uczy­ni­ło odej­ście Wa­ler­ka. Czu­łam się jak po­dziu­ra­wio­na; Po­dziu­ra­wio­ne ser­ce, my­śli, umysł. Nie chcę kłaść się do łóż­ka, bo go tam nie ma. Nie chcę na­kryć so­bie do sto­łu, bo on przy nim nie usią­dzie. Mó­wię do ścian, do por­tre­tu: „Wa­le­rek, po­móż. Nie wy­ra­biam. Nie do znie­sie­nia jest sa­mot­ność”.

Le­kiem oka­za­ła się pra­ca. Gmach przy Wiej­skiej, z któ­re­go ca­ły­mi ty­go­dnia­mi nie wy­cho­dził kie­dyś mąż, stał się na la­ta jej do­mem. By­ła wi­ce­dy­rek­to­rem w Biu­rze In­for­ma­cyj­nym Kan­ce­la­rii Sej­mu. Od­po­wia­da­ła za edu­ka­cję par­la­men­tar­ną. Or­ga­ni­zo­wa­ła Sejm Dzie­ci i Mło­dzie­ży, olim­pia­dę o par­la­men­ta­ry­zmie pol­skim. Na ścia­nie w sa­lo­nie wi­si jej naj­więk­sze za­wo­do­we osią­gnię­cie: Or­der Uśmie­chu.

– Pra­co­wa­łam jak sza­lo­na. Czu­łam je­go od­dech na ple­cach. To po­wo­do­wa­ło, że chcia­ło mi się wstać z łóż­ka. Za­ło­żyć ubra­nie, zro­bić ma­ki­jaż – opo­wia­da.

Mia­ła sil­ne kry­zy­sy. Pierw­szym przy­ja­cie­lem, któ­ry ją po­cie­szał, byłJa­cek Ku­roń. Py­tał: „Co u cie­bie, ma­leń­ka? W czym ci po­móc? Ale ona tyl­ko: Wa­le­rek i Wa­le­rek. Za­puch­nię­te oczy, ope­ra­cje krę­go­słu­pa i nóg. Pa­pie­ros za pa­pie­ro­sem. Trau­ma.

Krót­ko po śmier­ci Pań­ki przy­ja­cie­le za­pro­si­li ją do Afry­ki. Spo­tka­ła tam mi­sjo­na­rzy, któ­rzy po­mo­gli jej po­dźwi­gnąć się du­cho­wo. To by­ło waż­ne, że­by prze­trwać. Nie stra­cić wia­ry w lu­dzi, kie­dy gro­zi­ła jej utra­ta miesz­ka­nia, kie­dy wtar­gnię­to do nie­go w dniu po­grze­bu pro­fe­so­ra, gdy od­bie­ra­ła te­le­fo­ny: „Je­że­li coś wiesz, to milcz. Też mia­łaś zgi­nąć…”.

Przez 17 lat od śmier­ci ani ra­zu nie po­my­śla­ła, aby zwią­zać się z kimś in­nym. Przy­ja­cie­le ga­ni­li: „Jak bę­dziesz roz­pa­czać, chło­pa so­bie nie znaj­dziesz. Nie wol­no być sa­me­mu”.

Nie po­tra­fi­ła zre­zy­gno­wać z tej szcze­niac­kiej i naj­więk­szej mi­ło­ści. Mia­ła pod po­wie­ka­mi ob­raz przy­stoj­ne­go stu­den­ta ze skryp­tem w rę­ku, któ­re­go zo­ba­czy­ła pierw­szy raz na po­dwór­ku u sio­stry w Lę­bor­ku.

– Ro­bi­łam wy­gi­ba­sy na trze­pa­ku, że­by zwró­cić je­go uwa­gę. Mia­łam 15 lat. Za­ga­dał do mnie do­pie­ro w na­stęp­ne wa­ka­cje. Po­pro­sił o fo­to­gra­fię. Mał­żeń­stwem zo­sta­li­śmy na stu­diach – opo­wia­da.

Przy­zna­je, że nie za­wsze by­ło ró­żo­wo. Od­cho­dzi­li od sie­bie, wra­ca­li. Jed­nak z ca­łą sta­now­czo­ścią mó­wi: – Był i jest mo­ją wiel­ką mi­ło­ścią. Nic nie wy­peł­ni pust­ki po nim.

Ur­szu­la Pań­ko czę­sto ma ta­ki sen: „Wi­dzę Wa­le­ria­na, uśmiech­nię­ty, ele­ganc­ki, w kwie­cie ży­cia. Sprzą­tam po­spiesz­nie miesz­ka­nie, po­pra­wiam wy­gląd, już, już ma­my so­bie wpaść w ra­mio­na, a on śmie­je się: „Ulcia, ja już mam tam in­ną ko­bie­tę”. No, czy nie zde­ner­wo­wa­ła­by się pa­ni? Nie sta­wiam po­mni­ka. Zwy­czaj­nie, strasz­nie tę­sk­nię.

Iza Fal­zmann mniej otwar­cie mó­wi o swo­ich uczu­ciach. Ma kim za­przą­tać so­bie gło­wę. Dla ko­go su­szyć grzy­by. Go­to­wać zu­pę. Z kim usiąść do wi­gi­lij­ne­go sto­łu. Ale czy ma ła­twiej? – Mi­chał nie chciał być mę­czen­ni­kiem. Nie był sa­mot­nym sze­ry­fem wo­ju­ją­cym z na­ra­że­niem ży­cia o spra­wie­dli­wość czy ma­nia­kiem prze­siąk­nię­tym spi­sko­wą teo­rią dzie­jów – mó­wi Fal­zmann. – Bo­li mnie, że spra­wa FOZZ­-u nie do­cze­ka­ła się wy­ja­śnie­nia i spra­wie­dli­we­go osą­du. Tyl­ko że mąż i tak ro­bił­by swo­je. Nie­wy­god­ny i dla wie­lu obrzy­dli­wie jed­no­znacz­ny, uczci­wy, pro­sto­li­nij­ny. Ca­ły on…

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (2)