Polka w Izraelu. "Mieliśmy poczucie, że konflikt jest gdzieś daleko, przy granicach"
- Marzę o pokoju na Bliskim Wschodzie. Chcę, by matki dzieci po obu stronach konfliktu mogły spać spokojnie, bez obaw, że w środku nocy, w półtorej minuty trzeba obudzić całą rodzinę i się ewakuować, bo zaraz bombardowanie – mówi Daniela Malec. W Izraelu jest 12 lat, ma dwa obywatelstwa, polskie i izraelskie.
Aż do teraz dla Danieli konflikt zbrojny był czymś, co oglądało się w telewizji. - Mieszkam na przedmieściach Tel Awiwu, żyliśmy w takim "balonie". Mieliśmy poczucie, że konflikt jest gdzieś daleko, przy granicach. Liban i Hamas – to była wojna w telewizorze. Nawet przy nasileniu konfliktu w 2014 r., w centrum kraju nie spadały rakiety. "Żelazna kipa", ochrona przeciwrakietowa działała. Jednak przy takiej liczby nalotów, to jest nie do zrobienia fizycznie – obronić nas przed wszystkimi rakietami, dlatego niektóre spadają. To pierwszy raz, który pamiętam, gdy ludzie nie wychodzą z domów, kawiarnie są puste. Zawsze wcześniej żyliśmy tak, żeby pokazać Hamasowi, że się "nie damy", a teraz ludzie naprawdę zaczęli się bać.
Justyna Gawełko w Izraelu jest od trzech lat. Nie jest Żydówką, jest na tak zwanej "wizie partnerskiej". Przyjechała do Jaffo ze względu na partnera, przedtem mieszkali w Polsce.
- To moje pierwsze doświadczenie wojny. Strach, intensywność, do tego zawieszenie życia. Z jednej strony poczucie "niby bezpieczeństwa", z drugiej zagrożenie "niby kontrolowane" - opowiada Justyna.
Konflikt był dla niej nie tylko czymś nowym, ale też ciekawym. Jest dokumentalistką, robi filmy, ze swoim partnerem mieszkają w arabsko-żydowskiej dzielnicy.
Niedaleko domu Danieli Malec zginęli ludzie, tam spadła jedna z rakiet. - Spadła, gdy jeszcze wyła syrena alarmowa. To było straszne, po wybuchu słychać było sygnały karetek. Wszystko się trzęsło, ściany, okna. To było naprawdę blisko – wspomina.
Hamas zapowiada, kiedy będą naloty i wtedy można sobie "zaplanować" wieczór. Daniela jeździła do znajomych, którzy mają schron, Justyna wyjechała na kilka dni w czasie największych nalotów.
Ciąża pod ostrzałem
- Mieszkamy w domu, który nie ma schronu, nie ma nawet klatki schodowej, bo to budynek jednokondygnacyjny. Jestem w ósmym miesiącu ciąży, a schron jest na końcu ulicy, nie ma szans, żebym tam dobiegła w półtorej minuty. Naloty przeczekuję u znajomych, jeżeli to oczywiście możliwe - opowiada Daniela.
Mówi, że nie ma planów na opuszczenie kraju. - Tutaj służba zdrowia jest na bardzo dobrym poziomie, do tego szpitale są mocno chronione. Zwalczyliśmy tak szybko pandemię, ta wojna też zaraz się skończy. Jesteśmy do tego przyzwyczajeni, one zazwyczaj nie trwają długo, kilka dni, maksymalnie dwa tygodnie – argumentuje.
Justyna również została. - Nie wróciłam do Polski. Bałam się, gdy naloty były częste, cieszę się bardzo z zawieszenia broni, ale co będzie dalej - nie wiem. Potrzebujemy tutaj nowej narracji, doświadczyliśmy konfliktu, więc trzeba pracować nad jego rozwiązaniem - tłumaczy. Rodzina z Polski namawiała ją do powrotu, ale jak zaznacza, ciężko byłoby jej zostawić partnera, który jest aktywistą i dokumentuje nadużycia izraelskiej policji.
Schrony w mieszkaniach to codzienność
- Od trzydziestu lat w Izraelu buduje się inaczej. Mieszkania mają małe schrony, specjalne pokoje. W tych pokojach są grubsze ściany, mają betonową ni to żaluzję, ni to okiennicę – coś, czym zamyka się okno. Do tego specjalne drzwi, które są bardzo solidne. Nasz dom jest starszy, dlatego nie mamy takiego pokoju. Schronów co prawda jest dużo, ale to nie jest tak, że są na każdym rogu ulicy. Mówi się, że klatki schodowe są bezpieczniejsze z racji grubych murów - mówi Daniela. Uważa, że ewakuacje są najtrudniejsze, gdy ma się małe dzieci, bo wszyscy mają tylko 90 sekund. Jak opowiada, w czasie największych nalotów niektórzy nie spali całe noce, bali się, że prześpią syreny. - To wielki stres, słyszałam o dzieciach, które zaczęły się moczyć w nocy, bo tak przeżywały te nocne syreny i bieganie do schronów – mówi poruszona Daniela.
Zobacz: Kobiety, które żałują macierzyństwa. "Gdyby coś się stało mojemu dziecku, nie płakałabym po nim"
Naloty na klatce schodowej przeczekiwała Justyna wraz ze swoim partnerem i sąsiadami:
- Nie mamy schronu w domu, więc gdy słyszeliśmy syreny, wychodziliśmy na klatkę schodową. Poznaliśmy sąsiadów. Najciekawsza jest bardzo charyzmatyczna starsza para, małżeństwo z Rosji - opowiada Justyna. Według jej sąsiadów takie naloty to nic oraz że to nie jest prawdziwa wojna. Podkreślali, że skoro przeżyli łagry, to teraz wszystko przeżyją.
- W momencie, w którym rozmawiamy, jest zawieszenie broni, przywrócenie względnego spokoju. To były dla mnie naprawdę trudne momenty. Życie w poczuciu, że budzisz się i jesteś w tym samym koszmarze. Zaskoczyło mnie, że tutaj wszyscy są tak przyzwyczajeni do konfliktu. Rakiety latają, a wszyscy pracują normalnie. Spowolnienie było tylko podczas pandemii. Wojna nie jest tutaj niczym wyjątkowym. Świat płonie, a my działamy tak jak zawsze – podsumowuje Justyna.