Poszłam na randkę z biura matrymonialnego. Na początku chciałam uciec
Gdy mówiłam znajomym, że idę na randkę z mężczyzną dobranym za pośrednictwem biura matrymonialnego, wszyscy przecierali oczy ze zdziwienia. Okazuje się, że biura nie tylko mają się dobrze, ale także z roku na rok przeżywają coraz większe oblężenie. Postanowiłam sprawdzić, czy w czasach Tindera, kojarzenie par przez osoby trzecie ma jeszcze sens.
Każdy, kto dziś szuka miłości przez aplikacje wie, z jakimi rozczarowaniami się to wiąże. Spotkanie kogoś odpowiedniego, jest jak znalezienie igły w stogu siana. Ostatnio nawet umówienie się z kimś na "prawdziwą randkę" graniczy z cudem. Coraz bardziej popularne stają się szybkie "kawowe randki" lub kilkunastominutowe "vibe checki". Spotkania, podczas których para ma sprawdzić, czy jest między nimi "chemia", i czy warto "inwestować" (dosłownie i w przenośni) w dłuższe, powiedzmy, kolacyjne wyjście. W praktyce oznacza to tyle, że absztyfikant lustruje cię od góry do dołu, ewentualnie bada, czy byłabyś skłonna umówić się na dłuższe spotkanie u niego w domu.
Znam sytuację, że chłopak poprosił dziewczynę, by wyszła na chwilę z biura i te kilka minut mu wystarczyło, by uznał, że do siebie nie pasują. Uważam, że przy budowaniu fajnej relacji nie tylko "chemia" się liczy. Jak pisze feministka Bell Hooks w książce "Wszystko o miłości", na miłość składają się różne składniki: czułość, troska, zrozumienie, szacunek, przywiązanie i zaufanie, a także szczerość i otwartość.
Tak, jestem zdania, że aplikacje randkowe zabiły romans, flirt i zniszczyły w nas ciekawość drugiego człowieka. Randkowanie wrzuca cię w świat wiecznego odgadywania cudzych intencji, skazuje na ludzi, którzy chcą tylko połechtać swoje ego, na tych, którzy nie wiedzą, czego chcą lub wiecznie szukają kogoś lepszego niż ty. W końcu to takie proste, jeden ruch palcem. Ale jeśli nie Tinder, to co?
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Relikt przeszłości ma się całkiem nieźle
Biuro matrymonialne kojarzy się co najwyżej z PRL-em, boazerią i paniami w garsonkach, które dopasowują kandydatów za pomocą topornych ankiet. Czy jest coś mniej romantycznego? Jednak biura matrymonialne przeżywają prawdziwy renesans. Męża za pośrednictwem takiej instytucji znalazła między innymi Beata Tadla, a wśród klienteli zdarzają się także politycy z pierwszych stron gazet.
Właściciele biur twierdzą, że mają 50-procentową skuteczność, bo umiejętnie odsiewają kandydatów z nieczystymi intencjami, czyli mówiąc wprost - takich, którzy liczą tylko na niezobowiązujący seks lub są w stałych związkach. Na pewno w odsiewaniu pomaga bariera finansowa. Ceny pośrednictwa zaczynają się od 3000 zł, a koszt usługi "prestige" owiany jest tajemnicą (ale można się domyślić, że to pięciocyfrowa suma).
Ja trafiłam pod skrzydła Katarzyny Dziuby, która twierdzi, że jest najlepszą swatką w Polsce.
"Pogłębione autorskie metody, osobowość i wyjątkowa intuicja pozwalają Katarzynie traktować swoją pracę zarówno jako proces oparty o wiedzę, jak i sztukę. W rezultacie takiego podejścia Katarzyna konsekwentnie pomaga nawet najbardziej wyrafinowanym klientom znaleźć trwałe i głęboko intymne relacje, wnoszące do życia poczucie spokoju, równowagi i akceptacji w sposób, jakiego wcześniej nie doświadczyli" - możemy przeczytać na stronie jej biura.
Kojarzenie "nawet najbardziej wyrafinowanych singli" to niejedyne usługi w ofercie Katarzyny Dziuby. Daje ona także porady sercowe w cenie 250 zł za godzinę (lub 400 zł z opcją wideo), relooking (czyli pomoc stylistki w kreowaniu wizerunku osobistego (trzy godziny za 900 zł), a także transformację osobistą z trenerem transformacyjnym (odnajdowanie kobiecości i magnetyzmu, co pozwoli nam przyciągnąć prawdziwego mężczyznę, siedem tygodni transformacji za 4200 zł).
Ale jest też opcja darmowa, czyli wypełnienie ankiety na stronie bez żadnych dodatkowych przywilejów. I z takiej właśnie opcji skorzystałam. Pani Katarzyna przejrzała moje dokumenty i uznała, że mi pomoże. Kilka dni później podesłała mi ankiety potencjalnych kandydatów.
Koneser sztuki, niepoprawny optymista czy żeglarz-amator?
Ankiety podzielone są na sekcje: "wygląd", "edukacja", "pochodzenie", "wartości", "czas wolny", "odpowiednia partnerka" i "pierwsza randka". Spośród pięciu kandydatów wybieram Jerzego: blondyna o wysportowanej sylwetce, konesera sztuki, który życie dzieli między Polską i Hiszpanią, który szuka kobiety aktywnej i kochającej życie. Pani Katarzyna przekazuje mój numer Jerzemu.
Po wymianie kurtuazyjnych wiadomości umawiamy się na randkę. Na prawdziwą randkę, a nie randkę kawową czy "vibe check". Jerzy ma dobrze prosperującą firmę i na spotkanie wybiera jedną z najdroższych warszawskich restauracji. Mam zasadę, że zawsze płacę za siebie na randkach, więc najpierw sprawdziłam na stronie, czy na taką przyjemność mnie stać. Postanawiam, że najwyżej zamówię najtańszą sałatkę, ale pójdę.
Chyba jestem staroświecka, bo już samo myślenie o wieczornym wyjściu i szykowaniu się sprawiło mi przyjemność. Umówionego dnia zrzuciłam więc dres i odstawiłam się w małą czarną. Przed wyjściem poinformowałam też koleżankę, że idę na spotkanie, i żeby była w pogotowiu, jeśli będę potrzebowała szybko się ewakuować.
W końcu dotarłam do restauracji i w jednym z gości rozpoznałam "moją randkę". I tu będę szczera, chciałam od razu zawrócić i uciec. Jerzy wyglądał dużo dojrzalej niż na zdjęciu. Ale na desant było już za późno - mój partner zauważył mnie i zaprosił do stolika. Podał menu, zapytał, co lubię jeść i rozmowa, przy wykwintnych przystawkach i rozkosznym daniu głównym potoczyła się gładko. Jerzy z pasją opowiadał o swoich podróżach i pracy. Okazało się, że lubimy te same książki i filmy. Wzruszyło mnie, że jego ulubiony film to "Pamiętnik". Mało który facet tak by się obnażył ze swoją potrzebą miłości. Punkt za szczerość. Jego odwaga sprawiła, że sama też, zamiast się mizdrzyć i zaprezentować od najlepszej strony, opowiedziałam mu o swoich największych porażkach i obawach.
W trakcie spotkania dotarło jednak do mnie, że mamy zupełnie inne wizje przyszłości i priorytety. Pożegnaliśmy się w miłej atmosferze i każde poszło w swoją stronę. Nie zrezygnowałam jednak z randek z biura matrymonialnego. Zapytacie, czy w takim pośrednictwie nie wytrąca się element magii? A może cały ten "vibe" jest przereklamowany? Może wieczna pogoń za magią to ułuda, którą wpoiły nam książki o miłości skomplikowanej i tragicznej? Dziewczyny, zasługujecie, by facet, z którym poznajecie się na Tinderze, poświęcił wam więcej niż kwadrans swojej uwagi. Niech żyją randki, niech giną "vibe checki".
Dla Wirtualnej Polski Marta Kutkowska