Pracują po 19 godzin dziennie. Przyjaciele i rodzina są im niepotrzebni. Dziś ich święto
10.08.2018 16:33, aktual.: 11.08.2018 16:48
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Mama mi mówi, że za dużo pracuję. A jeszcze kilka lat temu prosiła, żebym wzięła się w garść i nie chodziła na wagary. Płakała, że nie będę "kimś" w życiu. Teraz jestem "kimś", więc powinna być dumna – mówi Kinga, która pracuje 19 godzin na dobę.
Pracują po kilkanaście godzin dziennie, nie przyjeżdżają na święta do domu rodzinnego, nie przyjaźnią się już z nikim spoza swojej firmy, bo nie mają z innymi ludźmi o czym rozmawiać. Czy wierzą w życie po pracy? Tak. Pod warunkiem, że po pracy pójdą na piwo z kumplami z pracy, żeby na nią ponarzekać.
To dotyczy wielu trzydziestoletnich Polaków. Młodych wilczków, których rekwizytem obowiązkowym jest dobrze skrojony garnitur z kolorowymi skarpetkami, mającymi świadczyć o luzie, wyczuciu stylu i znajomości życiorysu i twórczości Leopolda Tyrmanda. Albo wolnych dusz, nieustannie przyciskających do ucha krótkofalówkę i noszących bojówki, bo tak jest najwygodniej.
Dwa światy – korporacyjny i produkcyjny - łączy nieustanne tkwienie ciałem i umysłem w aktywnościach zawodowych. Tymczasem, kilka dni temu, Janusz Piechociński, samozwańczy informator do spraw ważnych dla Polaków, poinformował na Twitterze, że "zbyt długie wysiadywanie w pracy, przekraczające 35-40 godzin tygodniowo, zwiększa ryzyko migotania przedsionków". Wygląda na to, że przedsionki migotać będą wszystkim, którzy zatrudnieni są na cały etat lub jego śmieciówkową imitację. Niestety - dla Millenialsów zdrowie jest bytem abstrakcyjnym. Wystarczy spojrzeć na popularność (zmieszaną z pogardą) warszawskiego Mordoru na Domaniewskiej, czy Isengardu na Daszyńskiego. Zagłębia korporacji, charakteryzujące się w godzinach szczytu największym bodaj zakorkowaniem w Polsce. Miejsca, w których światła świecą się nawet w nocy.
Wmówili nam…
Rodzina młodego pracoholika nie jest na ogół zadowolona z takiego obrotu spraw. Mama pyta, kiedy doczeka się wnuka, tata chciałby pójść z synem w sobotę na ryby. Sęk w tym, że w sobotę syn pracuje 16 godzin. Na takie fanaberie, jak bezczynne stanie nad wodą, nie ma czasu ani chęci. O założeniu rodziny w ogóle nie myśli, ma wszak dopiero 35 lat.
Rodzice załamują ręce, nie zdając sobie najczęściej sprawy, że wina za taki stan rzeczy leży również po ich stronie. - Mama mi mówi, że za dużo pracuję. Że tak nie można, że osiem godzin dziennie wystarczy. Tylko że ja doskonale pamiętam, jak kilka lat temu naciskała, że mam się uczyć. Prosiła, żebym wzięła się w garść i nie chodziła na wagary, bo muszę być w życiu kimś. I płakała, że tym kimś nie będę. No to jestem, powinna być dumna – opisuje moja przyjaciółka Kinga, trudniąca się asystowaniem w produkcji reklamowej.
Ostatnio przez tydzień u niej mieszkałam. Przez siedem dni, tylko raz spotkałyśmy się w kuchni przy herbacie. Spotkanie trwało maksymalnie 6 minut, Kinga zaraz poszła spać. Pracowała bowiem 19 godzin dziennie, łącznie z weekendem. Ważna reklama, wyświetlać ją będą telewizje na całym świecie. Ekipa polsko-argentyńska, na głowie Kingi spoczywała cała logistyka. Nie mogła wziąć przecież urlopu na żądanie, a każdy dzień na planie kosztuje krocie, trzeba było zatem sprężyć się jak Usain Bolt na mecie.
Dlatego wstawała o 9.00 rano, wracała do domu chwilę przed 6.00. Też rano, tyle że następnego dnia. Podczas wspomnianych sześciu herbacianych minut zdążyłam powiedzieć jej, że przy takim trybie pracy nie ma szans, żeby nie popełniła błędów. – Popełniam je, dostałam dziś koszmarny ochrzan, zapomniałam zamówić taksówki dla aktora. Trzęsły mi się ręce, to jest przecież podstawa. Ale miałam dużo na głowie, a błędów nie popełnia tylko ten, kto nic nie robi. Za trzy dni kończymy, pojadę na wakacje – odpowiedziała.
Nie pojechała, wzięła kolejne zlecenie. Nie pamięta już wolnego weekendu, nie pamięta jak wygląda większość jej znajomych (zresztą większość się na nią obraziła), nie ma partnera, bo kiedy miałaby mieć dla niego czas. – Za to niedługo dostanę awans i kupię sobie mieszkanie – cieszy się. I twierdzi, że kocha swoją pracę. W końcu jej reklamowe dzieło zobaczą miliony osób.
Międzynarodowa Klasyfikacja Chorób
Żyje tak coraz więcej osób, choć jako społeczeństwo nie dorobiliśmy się jeszcze samodzielnego słowa określającego "śmierć z przepracowania" jak w Japonii ("karoshi"). Pracoholizm jednak istnieje i polega nie tylko na obsesyjnej potrzebie pracy, ale również na zaburzeniu proporcji między życiem prywatnym a zawodowym.
Dzieje się tak między innymi właśnie dlatego, że rodzice tłukli nam do młodych głów, że bez pracy nie ma kołaczy. To oni – wychowani w Polsce Ludowej – przekazywali, że w nowych, wspaniałych czasach możemy być kim tylko chcemy, że możliwości są nieograniczone. Od zera do bohatera, od pucybuta do milionera. Nie mieli złych intencji, pragnęli tylko, żeby ich dzieci żyły dostatnio. Lepiej niż oni.
I na początku cieszyli się z kariery swoich potomków – ich dzieci tuż po studiach dostały służbowego laptopa i często piją kawę na mieście. Stać ich na dwutygodniowy urlop za granicą, za którą w dodatku są w stanie płynnie się porozumieć. Rodzice więc puchną z dumy i chwalą się znajomym. I dopiero kiedy dziecko nie przyjedzie na Wigilię, zaczyna im świtać, że coś jest nie tak.
Tymczasem, jak pisze Justyna Szymczyk na portalu Poradnik Pracownika, zaburzenie pracoholizmu uwzględniono w Międzynarodowej Klasyfikacji Chorób ICD-10. Cechuje się wzrostem zaangażowania w pracę, skoncentrowaniu na niej "myśli, celów i wyobraźni", brakiem obiektywnej oceny ilości czasu poświęcanego obowiązkom zawodowym, niezdolnością do zaprzestania pracy (przy równoczesnym zmniejszeniem z niej satysfakcji), problemami zdrowotnymi i kłopotami w funkcjonowaniu społecznym.
O tym, czy dana osoba cierpi na pracoholizm decyduje współwystępowanie u niej co najmniej trzech kryteriów z powyższej listy.
"Wydaje mi się, że nieźle to zbalansowałam"
Nie każdy, kto jest zaangażowany zawodowo jest pracoholikiem – praca może być przecież również pasją. I dopóki inne sfery życia nie są zaniedbywane, wszystko jest w porządku (a nawet jest to godne pozazdroszczenia). Tak jest w przypadku Oli, dziennikarki działającej w rozrywce. Pracuje około 10 godzin dziennie, choć zdarza jej się dłużej. Nie wyjdzie z pracy, jeśli czuje, że "mogłaby zrobić więcej, czy lepiej". Zdarza się, że kończy redakcyjny dyżur o 22.00, a kolejny zaczyna o 6.30.
Zobacz także
Kiedy dowie się o istotnym wydarzeniu z życia gwiazd, wysyła do redakcji kolejny tekst, nawet jeśli jest 2.00 w nocy. Chce być bowiem "pierwsza w polskim internecie". - Praca jest moim życiem. Kiedy czuję się spełniona zawodowo, czuję się spełniona w ogóle. Uwielbiam dostarczać ludziom rozrywki, bo wiem, że każdy jej od czasu do czasu potrzebuje. Dzięki mojemu newsowi ktoś może mieć lepszy dzień i to jest piękne – tłumaczy Ola.
Po całym dniu spędzonym przy komputerze na wyszukiwaniu najgorętszych newsów i jak najbardziej zachęcającym "sprzedaniu" ich odbiorcom, jej mózg jest przebodźcowany. Nie ma już siły na szukanie sobie innych pasji, zwłaszcza tych, które wymagają intelektualnego zaangażowania. Ostatnio jednak coraz więcej weekendów spędza na Mazurach, stara się też mieć czas wyłącznie dla swojego narzeczonego, bez zerkania na telefon. – Nigdy nie chciałam wchodzić do biura o 8.00 i wychodzić o 16.00. Zdawałam sobie sprawę, że dziennikarstwo to robota niekiedy całodobowa. To mój priorytet, ale z drugiej strony mam też życie prywatne i nie wyobrażam sobie wracać po pracy do pustego domu. Wydaje mi się, że nieźle to zbalansowałam – śmieje się Ola.
I to można chyba nazwać zdrowym! A jako że właśnie na 12 sierpnia przypada Dzień Pracoholizmu, warto zastanowić się nad swoim podejściem do pracy. I spróbować ewentualnie je zmienić.