Rodzice otwierają szkoły. Korzystają z furtki przypadkowo uchylonej przez ministerstwo
Przywrócenie nauki stacjonarnej w klasach 1-3 sprawiło, że rodzice starszych uczniów zaczęli domagać się tego samego. W niektórych szkołach lekcje już trwają, ponieważ rodzice wymusili na dyrektorach decyzję o powrocie dzieci. Absurdalna sytuacja jest zgodna z prawem.
25.01.2021 16:16
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Nie brakuje osób, które postanowiły nie oglądać się na decyzje partii rządzącej i już posyłają dzieci do szkoły. W listopadzie ubiegłego roku informowaliśmy, że pojawią się pierwsze przykłady placówek, gdzie dyrekcja organizuje naukę zdalną dla uczniów, których rodzice zadeklarowali, że nie są w stanie stworzyć im odpowiednich warunków do nauki zdalnej w domu.
Jednak teraz dochodzi do sytuacji, gdzie, z powodu dużej liczby oświadczeń składanych przed rodziców, cała szkoła przechodzi na stacjonarny tryb nauczania. Tak stało się w zeszłym tygodniu m.in. w szkole podstawowej we wsi Krempachy.
Wszystko za sprawą furtki, którą Ministerstwo Edukacji i Nauki zostawiło w swoim rozporządzeniu dotyczącym przedłużenia nauki zdalnej: "Dla uczniów, którzy ze względu na niepełnosprawność lub np. warunki domowe nie będą mogli uczyć się zdalnie w domu, dyrektor szkoły będzie zobowiązany zorganizować nauczanie stacjonarne lub zdalne w szkole (z wykorzystaniem komputerów i niezbędnego sprzętu znajdującego się w szkole)".
Rodzice skrzykują się w sieci
Wyraźne przyzwolenie sprawiło, że w sieci bez problemu można znaleźć wzory deklaracji, a ci, którzy już je wypełnili, namawiają pozostałych rodziców. Ośmieleni opiekunowie powołują się na zapis w rozporządzeniu, a w uzasadnieniu wpisują zdawkowe wyjaśnienia. – Najczęściej jest to problem ze sprawnym łączem internetowym – mówi nam Jacek Zoń, dyrektor szkoły podstawowej we wsi Dębno, gdzie 90 procent rodziców uczniów klasy VI już złożyło już deklarację.
Zobacz także
Ministerstwo Edukacji i Nauki w rozmowie z WP Kobieta tłumaczy, że nie jest właściwym organem do weryfikacji prawdziwości oświadczeń rodziców, a ponadto ich zdaniem przepis ten nie mógł zawierać katalogu przypadków, aby nie stygmatyzować uczniów i ich rodzin. "Za naukę zdalną odpowiada oczywiście dyrektor szkoły, ale za warunki do nauki swoich dzieci – rodzice" – czytamy w przesłanym nam oświadczeniu.
W związku z tym w ostatni piątek w dębińskiej podstawówce odbyły się lekcje stacjonarne dla uczniów szóstej klasy. – Dzieci ucieszyły się z powrotu, ale nie zachowywały się tak, jak to zazwyczaj bywa np. po wakacjach. Nie było euforii na przerwach, bo wszyscy zdawali sobie sprawę, że są w szkole, ale i tak muszą zakładać maski na korytarzach. Do tego nie mogą swobodnie chodzić po całym budynku, ponieważ są w nim najmłodsi uczniowie – relacjonuje.
Ten fakt nie zniechęcił rodziców. Wręcz przeciwnie. Jacek Zoń przyznaje, że stanął przed sporym wyzwaniem, ponieważ na jego biurku wylądowały kolejne wnioski. - Długo zastanawiałem się, jak to rozwiązać, bo szkoła jest mała i nie jesteśmy w stanie pozwolić wszystkim na naukę stacjonarną przy jednoczesnym utrzymaniu reżimu sanitarnego – tłumaczy w rozmowie z WP Kobieta.
W końcu postanowił. – Jeśli spłynie do mnie jeszcze więcej deklaracji, wprowadzę rotacyjny system nauki stacjonarnej. Każdego dnia inna klasa będzie mogła przyjść na lekcje do szkoły. Myślę, że dla młodych ludzi spędzenie razem chociaż jednego dnia w tygodniu będzie miłą odmianą od rzeczywistości – wyjaśnia.
Prawdziwy powód deklaracji
Trudno nie zgodzić się z dyrektorem. W ostatnich miesiącach pojawiło się mnóstwo informacji podpartych badaniami, z których wynika, że młodzi ludzie coraz gorzej znoszą izolację i podupadają na zdrowiu psychicznym.
Monika z małej miejscowości pod Warszawą, matka 9- i 12-latka, nie mogła dłużej patrzeć, jak synowie źle znoszą przedłużającą się rozłąkę ze szkołą i kolegami. Do tej pory całą rodziną przestrzegali wszelkich rygorów sanitarnych, starali się nie chodzić w miejsca publiczne, nie wyjeżdżać i dbać o mieszkającą w pobliżu babcię. Gdy jednak młodszy, uczący się w klasie 3 syn, po feriach poszedł do szkoły, postanowiła zadziałać. Wiedziała, że do placówki coraz więcej uczniów powraca, podając różne przyczyny.
Napisała na grupie zrzeszającej rodziców klasy 6 pytanie: czy wasze dzieci powracają do szkoły w najbliższym czasie? Nie spodziewała się tego, jak potoczy się dalej sprawa. - Byłam zaskoczona, że w przeciągu kilku minut dostałam wiadomości od większości rodziców. Większość deklarowała, że zrobią wszystko, by ich dzieci mogły znowu uczyć się stacjonarnie. Wszyscy zaczęli czytać, jakie muszą zaistnieć powody, by dyrekcja szkoły musiała zapewnić dziecku naukę w placówce. No i podzieliliśmy się - wyjaśnia 40-latka.
Część rodziców napisała podanie, że dziecku pogorszyły się warunki mieszkaniowe, część wspomniała o problemie ze sprzętem i trwałym uszkodzeniu łącza internetowego. - Dyrekcja wspomniała tylko, żeby nie pisać o pogarszającym się zdrowiu psychicznym dzieci, bo choć to powód prawdziwy, rodzic musiałby pokazać zaświadczenie od psychologa. Wtedy jedna z matek napisała, że jej córka przyjmuje antydepresanty i ma takie pismo od lekarza. To była przysłowiowa kropka nad i. Nikt już nie miał dylematów moralnych, czy dobrze robi wysyłając dziecko do szkoły - wyjaśnia Monika.
Tymczasem Ministerstwo Edukacji i Nauki zapowiada w rozmowie z nami, że poprosi kuratoria o wsparcie i jeszcze w tym tygodniu będzie dysponowało aktualnymi danymi na temat liczby uczniów ze starszych klas, którzy wrócili do nauki w szkołach.
Choć zachowanie rodziców jest zrozumiałe, to nie zapominajmy jednak, że samozwańczy powrót do szkół może przyczynić się do wzrostu zachorowalności na Covid-19. Z analizy południowokoreańskiego Centrum Kontroli i Zapobiegania Chorobom wynika, że dzieci powyżej 10. roku życia mogą w takim samym stopniu przyczynić się do roznoszenia wirusa jak osoby dorosłe. Ponadto pod koniec ubiegłego roku WHO ogłosiło, że szkoły mogą być dużymi ogniskami koronawirusa.