Blisko ludziRozwód po 50. "Koleżanka powiedziała, że mam syndrom zamykających się drzwi"

Rozwód po 50. "Koleżanka powiedziała, że mam syndrom zamykających się drzwi"

Anna przyznaje, że jej mąż nigdy nie interesował się ani nią, ani dziećmi
Anna przyznaje, że jej mąż nigdy nie interesował się ani nią, ani dziećmi
Źródło zdjęć: © Getty Images
29.08.2020 14:05

- Gdy powiedziałam o rozwodzie dzieciom, przestały się do mnie odzywać. Twierdziły, że albo zwariowałam, albo trafiłam do sekty. Nie chciały uwierzyć, że mam dość życia w toksycznym związku - opowiada Anna Siedlecka, 59-letnia księgowa. - A ja zdałam sobie sprawę, że o życie trzeba walczyć do końca.

Jak wynika z danych Głównego Urzędu Statystycznego, liczba rozwodów w Polsce stale rośnie. W 1980 roku sądy orzekły 39 tys. 844 rozwody, tymczasem w rekordowym 2017 roku - 65 tys. 257. W 2018 roku orzeczenia o rozwodzie wydały sądy w przypadku 62 tys. 843 małżeństw, a 13 tys. 775 rozwodów dotyczyło osób po 50. roku życia, czyli trzykrotnie więcej niż 1990 roku.

"Przez 31 lat trwania małżeństwa myślałam, żeby odejść"

- Mój mąż nigdy nie bił, nie pił, nie awanturował się. Pracował, utrzymywał dom, zapewniał tzw. byt - opowiada Anna Siedlecka. - Jednak specjalnie nie interesował się ani mną, ani dziećmi. Co się z nami dzieje, co czujemy, czy jesteśmy szczęśliwi, czy nie. Bardziej interesował go stan zdrowia piłkarzy reprezentacji Polski w piłce nożnej, skoczków narciarskich oraz kolarzy. Mecz lub wyścig to w domu święto. Wszyscy chodzili na paluszkach. Dzieci siedziały w swoich pokojach, on w salonie, a ja w kuchni. Uznawałam ją za mój własny pokój, moją oazę, do której czasem ktoś tylko wpadnie zostawić brudne naczynia lub wrzucić coś do kosza na śmieci - opowiada rozgoryczona kobieta.

Odkąd pamięta, żyli obok siebie, jak sublokatorzy. On sobie, ona sobie. - Zawsze pamiętałam o jego urodzinach, a on o moich nigdy. Reflektował się zawsze za późno, kwiaty i prezent dostawałam dzień lub dwa po. Powiedziałam to w sądzie. Miał potem do mnie o to pretensje - opowiada Anna. Wiele razy przez 31 lat trwania małżeństwa myślała, żeby odejść. Jak przyznaje, nie takiego życia chciała. - Byłam ciekawa świata, marzyłam o podróżach, o skończeniu przerwanych z powodu urodzenia córki studiów, o skoku na bungee. A tymczasem stałam się zamkniętą w sobie nudną urzędniczką - stwierdza po latach.

Decyzja o rozwodzie zrodziła się w jej głowie krótko po 55. urodzinach. - Koleżanka powiedziała mi, że pojawił się u mnie syndrom zamykających się drzwi. Że poczułam, że to ostatni moment na zmianę, bo za chwilę będzie za późno. Powiedziałam mężowi, że składam pozew o rozwód. Odparł "nie wygłupiaj się". Nie potraktował tego poważnie. Gdy dostał pozew listem poleconym, ciśnienie mu skoczyło tak, że trafił do szpitala. Byłam gotowa się wycofać - przyznaje. Jej dzieciom się to nie spodobało. Pamięta, że gdy odmówiła wycofania pozwu, przestały się do niej odzywać.

- Teraz jestem trzy lata po rozwodzie. Jestem sama, ale spotykam się z różnymi osobami, prowadzę bujne życie towarzyskie. Gram pasjami w brydża, właśnie wróciłam z Hiszpanii. Dzieci po jakimś czasie zrozumiały, że gdybym została z ich ojcem, zgnuśniałabym do reszty. Pogodziły się w końcu z moją decyzją, ale z ojca w czasie naszych wspólnych rozmów zawsze robią biedaczka. A mój były mąż ogląda telewizję od rana do nocy. Chyba oboje jesteśmy szczęśliwi - podsumowuje Anna.

"Karał mnie ciszą"

Irena mówi o sobie: "mam 65 lat i tak naprawdę nie wiem, czy jutro nie zejdę na zawał, bo mam nadciśnienie i jestem za gruba". To właśnie ta niepewność sprawiła, że postanowiła się uwolnić od swojego pasywno-agresywnego męża, który - jak uświadomiła sobie na terapii - znęcał się nad nią psychicznie, ekonomicznie i seksualnie. - Na ostatnim roku studiów zaszłam w ciążę. Zdążyłam obronić magisterkę, jednak zaraz potem ugrzęzłam w pieluchach. Gdy moja córka miała skończony rok, weszłam do podstawówki na naszym osiedlu i spytałam, czy nie poszukują nauczycielki. Akurat poszukiwali. Mimo że mój mąż nie chciał, żebym pracowała. Ale po kilku awanturach postawiłam na swoim. Teraz wiem, że chciał po prostu mieć nade mną kontrolę. Także finansową. Gdybym wtedy nie poszła do pracy, nie mogłabym od niego odejść. Nigdy - mówi 65-latka.

- Mimo że jako nauczycielka zarabiałam marnie, a on świetnie - pracował jako inżynier w zachodnim koncernie samochodowym - byłam niezależna. Strasznie go to złościło. Mimo że nigdy mnie nie uderzył, to zawsze się go bałam. Pamiętam, jak pokłóciliśmy się o coś. A on nie zaważając na to, zażądał seksu. Odmówiłam. Wpadł w jeszcze większą furię. Potem nie odzywał się do mnie parę tygodni, karał mnie ciszą. Wtedy pierwszy raz pomyślałam o odejściu. Jednak, zamiast to zrobić, następnym razem mu uległam. Dla świętego spokoju i z obawy, że jeśli będę stawiała dłużej opór, to weźmie mnie siłą… O słowie "gwałt" bałam się wtedy nawet pomyśleć. Urodziłam jeszcze dwoje dzieci… - opowiada Irena w rozmowie z WP Kobieta.

Jak sama przyznaje, wmawiała sobie, że on ją kocha, że to wina jego trudnego dzieciństwa. - Poza tym często było dobrze. Wspólne wakacje we Włoszech, domek na Mazurach, grono wiernych przyjaciół. Ale obok tego awantury, nieodzywanie się tygodniami, zabieranie samochodu, wymuszony seks. Trwałam w tym wszystkim ponad 30 lat - mówi.

Któregoś dnia, po kolejnym załamaniu nerwowym, poszła do terapeutki. Namówiła ją przyjaciółka. Pamięta, że przez pierwszą godzinę płakała non stop. Potem wiele, wiele razy. - Nie zdawałam sobie sprawy, że umiem płakać tak intensywnie. Wyłam jak niedźwiedzica. Ryk dobywał się z moich trzewi. A ja płakałam i płakałam. Nad sobą i tym, co zgotowałam sobie i dzieciom. Ale przejrzałam na oczy - opowiada kobieta.

Jej mąż nie chciał się zgodzić na rozwód. Na wieść o pozwie wpadł w furię. - Ale ponieważ nasze dzieci były już dorosłe, sąd nie miał wątpliwości, że z tego chleba mąki już nie będzie. Teraz mam święty spokój, rozkoszuję się nim i rozpływam w nim. Jeśli czegoś żałuję, to że zdecydowałam się na rozwód tak późno. Jeżdżę z psiapsiółkami nad morze, upijamy się tam winkiem, jemy pyszne rzeczy i kąpiemy nago w morzu. Nigdy nie byłam taka szczęśliwa - stwierdza.

Gdy dobrze naoliwiona oliwa nie ma co robić

Katarzyna Szymańska, psycholożka, zauważa, że dojrzałą kobietę, decydującą się na rozwód zwykliśmy postrzegać jako osobę niespełna rozumu. W naszej kulturze wierność, stałość, trwanie przy sobie mimo wszystko traktuje się jak coś oczywistego. Zwłaszcza takich zachowań oczekuje się od kobiety. - Bo ona jako matka Polka, westalka dbająca o domowe ognisko powinna trwać przy mężu. Niezależnie od tego, jaki on jest. Tymczasem warto pamiętać o dość oczywistej rzeczy, że ludzie zmieniają się przez całe życie, dojrzewają, rozwijają się w jakimś kierunku, zmieniają zawody, upodobania, ale też grzęzną coraz bardziej w swoich destrukcyjnych przyzwyczajeniach, popadają w nałogi... - mówi Szymańska w rozmowie z WP Kobieta.

Psycholożka jest zdania, że świat się zmienia, trudno zatem oczekiwać, że dwoje ludzi po 30 latach związku będzie tak samo postrzegać życie i siebie wzajemnie, tak, jak na początku związku. Jeśli nie pracowali nad wspólną relacją, nie dotrzymywali sobie kroku przez te wszystkie lata, nie wspierali się świadomie, a wręcz przeciwnie - byli dla siebie okrutni, destrukcyjni, toksyczni, to trudno oczekiwać, że ich związek będzie dawał im satysfakcje i zadowolenie. - Część związków działa jak dobrze naoliwiona maszyna, która ma za zadanie wychować dzieci, spłacić kredyt. Jednak, gdy dzieci odchodzą z domu, okazuje się, że ta dwójka ludzi jest sobie obca. Rozwód jest wtedy rozwiązaniem pozwalającym im spróbować na nowo - twierdzi Szymańska.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (296)
Zobacz także