Skusiły ich wysokie pensje. Znad Bałtyku wracali z pustymi kieszeniami
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Ofert pracy wakacyjnej nad morzem nie brakuje. Właściciele restauracji, smażalni ryb, pensjonatów czy stoisk z pamiątkami oferują potencjalnym pracownikom niemałe wynagrodzenia i darmowe zakwaterowanie. Dla wielu osób to kusząca opcja na podreperowanie budżetu. Na miejscu nie jest jednak tak kolorowo jak w ogłoszeniu.
O realia pracy sezonowej zapytałam członków jednej z facebookowych grup. Przyjechali na drugi koniec Polski zachwyceni możliwością pracy nad morzem. Cześć z nich została bez pieniędzy i dachu nad głową niemal z dnia na dzień. - To był koszmar. Cieszę się, że udało mi się uciec i wrócić do domu. Dosłownie uciec - tak brzmiała jedna z wiadomości, która spłynęła na moją skrzynkę odbiorczą.
"Przez ostatnie tygodnie nie miałam czasu, żeby normalnie zjeść"
Iza wyjechała do pracy nad morzem z ciekawości. Chciała nie tylko zarobić, ale także zdobyć nowe doświadczenie. Była przekonana, że po całym dniu obsługiwania turystów w restauracji będzie mogła odpocząć na plaży i cieszyć się urokami polskiego morza. Na miejscu okazało się, że oprócz pracy kelnerki będzie odpowiedzialna także za recepcję i sprzątanie pokoi, które znajdowały się na pierwszym piętrze budynku.
- Spodziewałam się, że będzie ciężko. Wybrałam się w końcu do pracy w sezonie i to nad morzem. Ale to, w jaki sposób mnie potraktowano i wykorzystano, przekroczyło moje wyobrażenia - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską.
Po długiej podróży w Sztutowie przywitała ją roześmiana kelnerka. Bardzo się ucieszyła na jej widok i dziękowała, że się zjawiła. - Wydało mi się to podejrzane, ale byłam zbyt zmęczona, żeby wracać do domu albo szukać innej pracy w okolicy. Uznałam, że spróbuję i nie dam się tak łatwo zniechęcić - relacjonuje.
Właściciel obiektu wydawał się spokojnym, prostym człowiekiem. Zaproponował Izie trzy tys. zł miesięcznie. Miała pracować przez 12 godzin, a kolejnego dnia odpoczywać. - Zapomniał dodać, że oprócz mnie nikt nie będzie obsługiwać gości restauracji oraz pensjonatu. W efekcie pracowałam przez 15 godzin dziennie... codziennie. I to za śmieszną stawkę - dodaje.
Nie wytrzymała długo. Zmęczony organizm odmówił posłuszeństwa. - Nie mogłam wstać z łóżka. Przez ostatnie tygodnie nie miałam czasu, żeby normalnie zjeść. Właściciel obiektu przyszedł do pokoju, w którym spałam i kazał mi się wynosić. Poprosiłam go o kilka godzin odpoczynku. Zadzwonił po policję, mówiąc, że przebywam w budynku bez jego pozwolenia. Wyprowadzono mnie z budynku ledwo żywą - wspomina. Ostatecznie wykańczającą pracę Izy wyceniono na 700 złotych.
"Brak turystów, bo pada deszcz? Wina pracowników"
Z koszmarnymi pracodawcami nad morzem miała do czynienia również Kinga. Pracowała w kawiarniach w Jarosławcu i Pobierowie. Pracę zaczynała często z samego rana. W lokalu zostawała do "ostatniego klienta", co nierzadko wydłużało się do późnego wieczora. - To dawało nawet 16 godzin pracy. W dodatku nie miałam żadnych dni wolnych. Jeśli sezon trwał trzy miesiące, to przez ten cały czas pracowałam codziennie - tłumaczy.
Kinga nie miała umowy i marnie zarabiała. Mimo tego właściciele kawiarni i tak próbowali ją oszukać. Obcinali pensję i uzurpowali sobie prawo do części napiwków, choć sami nie obsługiwali turystów. Oskarżanie o kradzieże to był chleb powszedni.
- Jakiekolwiek braki w kasie musiały być pokryte przez pracowników. Do tego odreagowywali na nas swoje frustracje. Brak turystów, bo pada deszcz? Wina pracowników. Ktoś napisał recenzję, że produkty smakowały jak nieświeże - to też oczywiście wina pracowników. A przecież zwracaliśmy im uwagę na to, że coś powinno być już wycofane ze sprzedaży. W pewnym momencie doszło do kuriozalnej sytuacji. Zwolniono osobę, która zjadła pokruszony wafelek od lodów, nienadający się już do sprzedaży - mówi.
"Warunki higieniczne wołały o pomstę do nieba"
Praca nad morzem jest zazwyczaj oferowana z zakwaterowaniem. Zarówno Kinga, jak i Iza w rozmowie z Wirtualną Polską podkreślają, że po przyjeździe na miejsce pracy zaskoczyły je warunki, w jakich miały mieszkać. Obiecywano schludnie pomieszczenia pracownicze, a w rzeczywistości przyszło im spać w zawilgoconych pomieszczeniach.
- Trafiły mi się domki letniskowe bez łazienki i kuchni. Wszędzie była pleśń, a w zimne noce ubierało się na siebie wszystko, co się ze sobą miało, aby jakoś zasnąć. Sanitariaty były wspólne dla połowy pracowników sezonowych danej miejscowości. Oczywiście warunki higieniczne wołały o pomstę do nieba - opisuje Kinga. - Brak kuchni i dostępu do niej sprawiał, że całe lato jedliśmy śmieciowe jedzenie, zupki chińskie i kanapki. Poza koszmarnym stanem pokoi, mieszkanie w obiekcie było formą kontroli. Szefowie mieszkali tuż obok, z widokiem na domki, więc wiedzieli kto i kiedy wychodził i wracał - kontynuuje.
Iza została zakwaterowana w piwnicy bez okien i dostępu do dziennego światła. Pokój dzieliła z pracownikami kuchni. Mogła pomarzyć o prywatności. - Zastałam spartańskie warunki. W niewielkim pokoju znajdowało się sześć łóżek z brudną pościelą, niezmienianą po kolejnych pracownikach do początku sezonu. Łazienki nie dało się zamknąć od środka. Każdy prysznic był dla mnie stresujący. Bałam się, że ktoś nagle wparuje do pomieszczenia - opisuje.
Pracodawca nie zadbał o miejsce do spania ani zaspokojenie podstawowych potrzeb zatrudnianych osób. Iza mówi, że wodę mogła pić tylko z kranu, a obiad jadła dopiero po całym dniu fizycznej pracy. - Kiedy wspomniałam szefowi, że nie mamy co pić, powiedział, że zawsze mogę dodać do szklanki z wodą z kranu odrobinę soku do piwa, żeby dało się ją wypić - dodaje.
Pracodawca nad morzem nie zawsze taki straszny
Krzysiek jest profesjonalnym wędzarzem. Od sześciu lat pracuje sezonowo nad morzem. Jak mówi w rozmowie z Wirtualną Polską, trafiał na różnych pracodawców, choć nie zawsze to oni stanowią problem.
- Właściciele obiektu w Niechorzu, w którym pracowałem rok temu, byli uczciwymi ludźmi, czego nie mogę powiedzieć o menedżerze, którego zatrudnili. Patrzył nam wszystkim na ręce, upijał się, sprowadzał do obiektu swoje partnerki, a do tego zadłużył właścicieli na 80 tys. zł w ciągu jednego sezonu - opowiada.
Po pierwszym miesiącu pracy Krzysiek otrzymał 2,4 tys. zł wynagrodzenia. Po drugim 1,5 tys. zł. Podziękował za dalszą współpracę i postanowił poszukać zatrudnienia w innej miejscowości. W końcu trafił na małżeństwo prowadzące restaurację w Mielnie, które doceniło jego pracę. Uczciwie podchodzili do nagradzania pracowników, zapewniali godne warunki i nie żałowali zatrudnionym w lokalu osobom posiłków. Przekonał się, że w nadmorskich kurortach można trafić na uczciwych pracodawców.
- Podczas pracy nad morzem spotykałem się najczęściej z cwaniactwem i krętactwem. Dobre traktowanie pracowników to rzadkość, ale się zdarza. Para, która prowadziła niewielką restaurację w Mielnie, traktowała mnie po ludzku. Pochwalili mnie za kawał dobrej roboty. W końcu dostałem też porządną wypłatę - tłumaczy.
Dobry pracownik w sezonie jest na wagę złota
Katia przekonała się na własnej skórze, jak to jest zatrudniać pracowników sezonowych. Prowadziła spory ośrodek wypoczynkowy, do którego ściągano obsługę z całej Polski.
- Pracowników cały czas brakowało. Płaciliśmy uczciwie i na czas, ale mimo tego zmęczenie codzienną, wykańczającą pracą robiło swoje. Przy brakach personalnych trudno o sprawiedliwy i racjonalny podział obowiązków. Robi się to, co w danej chwili trzeba, przez co trudnej przypisać pracownikom stanowiska - wyjaśnia.
Podkreśla, że trudno zatrzymać pracownika na cały sezon, zwłaszcza gdy są to ludzie, którzy wcześniej nie podejmowali się pracy w takiej formie. Przeraża ich zazwyczaj tempo wykonywanych obowiązków oraz nerwowa atmosfera, która panuje w ośrodkach wypoczynkowych. Do tego dochodzą roszczeniowi wczasowicze.
- Nie odpowiadała im temperatura w ośrodku, więc notorycznie nasyłali na nas sanepid. Któregoś dnia moja kelnerka zemdlała przez to, że jeden z klientów wydzierał się na nią przy pełnej sali gości. Nie wytrzymała presji - dodaje Katia.
Problemem w branży gastronomicznej są używki, których część pracowników nie odmawia sobie również podczas pracy. - Pożałowałam, kiedy przyjechał chłopak uzależniony od narkotyków. Zawalił cały weekend, ledwo trzymając się na nogach. Nie był warty pieniędzy, które mu wypłaciliśmy - mówi.
Kiedy powinna nam się zapalić czerwona lampka?
Eksperci rynku pracy przestrzegają, by osoby szukające zatrudnienia możliwie jak najwięcej dowiedziały się o warunkach pracy i zasadach wynagradzania.
- Zastanówmy się, na czym dokładnie ma polegać praca opisana w ogłoszeniu, czy oferta jest adekwatna do rodzaju zadań oraz czy wymagania nie są przypadkiem podejrzanie okrojone w stosunku do możliwości uzyskania wysokiego dochodu. Jednym słowem, czy propozycja jest spójna i wiarygodna – radziła przed laty w rozmowie z WP Finanse Barbara Ryguła z ManpowerGroup. Jak dodawała, naszą czujność powinna wzbudzić nieadekwatna wysokość zarobków do stawianych wymagań, a także oferty pracy, które zawierają bardzo mało informacji.
Państwowa Inspekcja Pracy od lat alarmuje, żeby nie zgadzać się na świadczenie pracy bez podpisania stosownej umowy. W razie jakichkolwiek wątpliwości czy problemów należy skontaktować z inspekcją pracy, gdzie można otrzymać bezpłatną poradę prawną. W razie konieczności będzie ona mogła też podjąć odpowiednie działania.
Sara Przepióra, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl