Skusiły ich wysokie pensje. Znad Bałtyku wracali z pustymi kieszeniami
Ofert pracy wakacyjnej nad morzem nie brakuje. Właściciele restauracji, smażalni ryb, pensjonatów czy stoisk z pamiątkami oferują potencjalnym pracownikom niemałe wynagrodzenia i darmowe zakwaterowanie. Dla wielu osób to kusząca opcja na podreperowanie budżetu. Na miejscu nie jest jednak tak kolorowo jak w ogłoszeniu.
18.07.2022 | aktual.: 18.07.2022 20:36
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
O realia pracy sezonowej zapytałam członków jednej z facebookowych grup. Przyjechali na drugi koniec Polski zachwyceni możliwością pracy nad morzem. Cześć z nich została bez pieniędzy i dachu nad głową niemal z dnia na dzień. - To był koszmar. Cieszę się, że udało mi się uciec i wrócić do domu. Dosłownie uciec - tak brzmiała jedna z wiadomości, która spłynęła na moją skrzynkę odbiorczą.
"Przez ostatnie tygodnie nie miałam czasu, żeby normalnie zjeść"
Iza wyjechała do pracy nad morzem z ciekawości. Chciała nie tylko zarobić, ale także zdobyć nowe doświadczenie. Była przekonana, że po całym dniu obsługiwania turystów w restauracji będzie mogła odpocząć na plaży i cieszyć się urokami polskiego morza. Na miejscu okazało się, że oprócz pracy kelnerki będzie odpowiedzialna także za recepcję i sprzątanie pokoi, które znajdowały się na pierwszym piętrze budynku.
- Spodziewałam się, że będzie ciężko. Wybrałam się w końcu do pracy w sezonie i to nad morzem. Ale to, w jaki sposób mnie potraktowano i wykorzystano, przekroczyło moje wyobrażenia - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską.
Po długiej podróży w Sztutowie przywitała ją roześmiana kelnerka. Bardzo się ucieszyła na jej widok i dziękowała, że się zjawiła. - Wydało mi się to podejrzane, ale byłam zbyt zmęczona, żeby wracać do domu albo szukać innej pracy w okolicy. Uznałam, że spróbuję i nie dam się tak łatwo zniechęcić - relacjonuje.
Właściciel obiektu wydawał się spokojnym, prostym człowiekiem. Zaproponował Izie trzy tys. zł miesięcznie. Miała pracować przez 12 godzin, a kolejnego dnia odpoczywać. - Zapomniał dodać, że oprócz mnie nikt nie będzie obsługiwać gości restauracji oraz pensjonatu. W efekcie pracowałam przez 15 godzin dziennie... codziennie. I to za śmieszną stawkę - dodaje.
Nie wytrzymała długo. Zmęczony organizm odmówił posłuszeństwa. - Nie mogłam wstać z łóżka. Przez ostatnie tygodnie nie miałam czasu, żeby normalnie zjeść. Właściciel obiektu przyszedł do pokoju, w którym spałam i kazał mi się wynosić. Poprosiłam go o kilka godzin odpoczynku. Zadzwonił po policję, mówiąc, że przebywam w budynku bez jego pozwolenia. Wyprowadzono mnie z budynku ledwo żywą - wspomina. Ostatecznie wykańczającą pracę Izy wyceniono na 700 złotych.
"Brak turystów, bo pada deszcz? Wina pracowników"
Z koszmarnymi pracodawcami nad morzem miała do czynienia również Kinga. Pracowała w kawiarniach w Jarosławcu i Pobierowie. Pracę zaczynała często z samego rana. W lokalu zostawała do "ostatniego klienta", co nierzadko wydłużało się do późnego wieczora. - To dawało nawet 16 godzin pracy. W dodatku nie miałam żadnych dni wolnych. Jeśli sezon trwał trzy miesiące, to przez ten cały czas pracowałam codziennie - tłumaczy.
Kinga nie miała umowy i marnie zarabiała. Mimo tego właściciele kawiarni i tak próbowali ją oszukać. Obcinali pensję i uzurpowali sobie prawo do części napiwków, choć sami nie obsługiwali turystów. Oskarżanie o kradzieże to był chleb powszedni.
- Jakiekolwiek braki w kasie musiały być pokryte przez pracowników. Do tego odreagowywali na nas swoje frustracje. Brak turystów, bo pada deszcz? Wina pracowników. Ktoś napisał recenzję, że produkty smakowały jak nieświeże - to też oczywiście wina pracowników. A przecież zwracaliśmy im uwagę na to, że coś powinno być już wycofane ze sprzedaży. W pewnym momencie doszło do kuriozalnej sytuacji. Zwolniono osobę, która zjadła pokruszony wafelek od lodów, nienadający się już do sprzedaży - mówi.
"Warunki higieniczne wołały o pomstę do nieba"
Praca nad morzem jest zazwyczaj oferowana z zakwaterowaniem. Zarówno Kinga, jak i Iza w rozmowie z Wirtualną Polską podkreślają, że po przyjeździe na miejsce pracy zaskoczyły je warunki, w jakich miały mieszkać. Obiecywano schludnie pomieszczenia pracownicze, a w rzeczywistości przyszło im spać w zawilgoconych pomieszczeniach.
- Trafiły mi się domki letniskowe bez łazienki i kuchni. Wszędzie była pleśń, a w zimne noce ubierało się na siebie wszystko, co się ze sobą miało, aby jakoś zasnąć. Sanitariaty były wspólne dla połowy pracowników sezonowych danej miejscowości. Oczywiście warunki higieniczne wołały o pomstę do nieba - opisuje Kinga. - Brak kuchni i dostępu do niej sprawiał, że całe lato jedliśmy śmieciowe jedzenie, zupki chińskie i kanapki. Poza koszmarnym stanem pokoi, mieszkanie w obiekcie było formą kontroli. Szefowie mieszkali tuż obok, z widokiem na domki, więc wiedzieli kto i kiedy wychodził i wracał - kontynuuje.
Iza została zakwaterowana w piwnicy bez okien i dostępu do dziennego światła. Pokój dzieliła z pracownikami kuchni. Mogła pomarzyć o prywatności. - Zastałam spartańskie warunki. W niewielkim pokoju znajdowało się sześć łóżek z brudną pościelą, niezmienianą po kolejnych pracownikach do początku sezonu. Łazienki nie dało się zamknąć od środka. Każdy prysznic był dla mnie stresujący. Bałam się, że ktoś nagle wparuje do pomieszczenia - opisuje.
Pracodawca nie zadbał o miejsce do spania ani zaspokojenie podstawowych potrzeb zatrudnianych osób. Iza mówi, że wodę mogła pić tylko z kranu, a obiad jadła dopiero po całym dniu fizycznej pracy. - Kiedy wspomniałam szefowi, że nie mamy co pić, powiedział, że zawsze mogę dodać do szklanki z wodą z kranu odrobinę soku do piwa, żeby dało się ją wypić - dodaje.
Pracodawca nad morzem nie zawsze taki straszny
Krzysiek jest profesjonalnym wędzarzem. Od sześciu lat pracuje sezonowo nad morzem. Jak mówi w rozmowie z Wirtualną Polską, trafiał na różnych pracodawców, choć nie zawsze to oni stanowią problem.
- Właściciele obiektu w Niechorzu, w którym pracowałem rok temu, byli uczciwymi ludźmi, czego nie mogę powiedzieć o menedżerze, którego zatrudnili. Patrzył nam wszystkim na ręce, upijał się, sprowadzał do obiektu swoje partnerki, a do tego zadłużył właścicieli na 80 tys. zł w ciągu jednego sezonu - opowiada.
Po pierwszym miesiącu pracy Krzysiek otrzymał 2,4 tys. zł wynagrodzenia. Po drugim 1,5 tys. zł. Podziękował za dalszą współpracę i postanowił poszukać zatrudnienia w innej miejscowości. W końcu trafił na małżeństwo prowadzące restaurację w Mielnie, które doceniło jego pracę. Uczciwie podchodzili do nagradzania pracowników, zapewniali godne warunki i nie żałowali zatrudnionym w lokalu osobom posiłków. Przekonał się, że w nadmorskich kurortach można trafić na uczciwych pracodawców.
- Podczas pracy nad morzem spotykałem się najczęściej z cwaniactwem i krętactwem. Dobre traktowanie pracowników to rzadkość, ale się zdarza. Para, która prowadziła niewielką restaurację w Mielnie, traktowała mnie po ludzku. Pochwalili mnie za kawał dobrej roboty. W końcu dostałem też porządną wypłatę - tłumaczy.
Dobry pracownik w sezonie jest na wagę złota
Katia przekonała się na własnej skórze, jak to jest zatrudniać pracowników sezonowych. Prowadziła spory ośrodek wypoczynkowy, do którego ściągano obsługę z całej Polski.
- Pracowników cały czas brakowało. Płaciliśmy uczciwie i na czas, ale mimo tego zmęczenie codzienną, wykańczającą pracą robiło swoje. Przy brakach personalnych trudno o sprawiedliwy i racjonalny podział obowiązków. Robi się to, co w danej chwili trzeba, przez co trudnej przypisać pracownikom stanowiska - wyjaśnia.
Podkreśla, że trudno zatrzymać pracownika na cały sezon, zwłaszcza gdy są to ludzie, którzy wcześniej nie podejmowali się pracy w takiej formie. Przeraża ich zazwyczaj tempo wykonywanych obowiązków oraz nerwowa atmosfera, która panuje w ośrodkach wypoczynkowych. Do tego dochodzą roszczeniowi wczasowicze.
- Nie odpowiadała im temperatura w ośrodku, więc notorycznie nasyłali na nas sanepid. Któregoś dnia moja kelnerka zemdlała przez to, że jeden z klientów wydzierał się na nią przy pełnej sali gości. Nie wytrzymała presji - dodaje Katia.
Problemem w branży gastronomicznej są używki, których część pracowników nie odmawia sobie również podczas pracy. - Pożałowałam, kiedy przyjechał chłopak uzależniony od narkotyków. Zawalił cały weekend, ledwo trzymając się na nogach. Nie był warty pieniędzy, które mu wypłaciliśmy - mówi.
Kiedy powinna nam się zapalić czerwona lampka?
Eksperci rynku pracy przestrzegają, by osoby szukające zatrudnienia możliwie jak najwięcej dowiedziały się o warunkach pracy i zasadach wynagradzania.
- Zastanówmy się, na czym dokładnie ma polegać praca opisana w ogłoszeniu, czy oferta jest adekwatna do rodzaju zadań oraz czy wymagania nie są przypadkiem podejrzanie okrojone w stosunku do możliwości uzyskania wysokiego dochodu. Jednym słowem, czy propozycja jest spójna i wiarygodna – radziła przed laty w rozmowie z WP Finanse Barbara Ryguła z ManpowerGroup. Jak dodawała, naszą czujność powinna wzbudzić nieadekwatna wysokość zarobków do stawianych wymagań, a także oferty pracy, które zawierają bardzo mało informacji.
Państwowa Inspekcja Pracy od lat alarmuje, żeby nie zgadzać się na świadczenie pracy bez podpisania stosownej umowy. W razie jakichkolwiek wątpliwości czy problemów należy skontaktować z inspekcją pracy, gdzie można otrzymać bezpłatną poradę prawną. W razie konieczności będzie ona mogła też podjąć odpowiednie działania.
Sara Przepióra, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zobacz także
Zapraszamy na grupę FB - #Wszechmocne. To tu będziemy informować na bieżąco o terminach webinarów, wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl