GwiazdySmoktunowicz - życie to nie telenowela

Smoktunowicz - życie to nie telenowela

Od miesięcy związkiem Tomasza Lisa i Hanny Smoktunowicz zajmują się kolorowe gazety. A jak ich życie wygląda naprawdę? Hanna Smoktunowicz po raz pierwszy mówi Krystynie Pytlakowskiej o swojej rzeczywistości wirtualnej i realnej.

Smoktunowicz - życie to nie telenowela
Źródło zdjęć: © AKPA

25.03.2007 | aktual.: 30.03.2007 13:38

Od miesięcy związkiem Tomasza Lisa i Hanny Smoktunowicz zajmują się kolorowe gazety. A jak ich życie wygląda naprawdę? Hanna Smoktunowicz po raz pierwszy mówi Krystynie Pytlakowskiej o swojej rzeczywistości wirtualnej i realnej.

Podobno od półtora roku jesteś w ciąży?

Dzisiaj dzwonił do mnie w tej sprawie dziennikarz. Odpowiedziałam mu: „Tak, w 15. miesiącu” – tyle minęło od momentu, kiedy pierwszy raz usłyszałam tę plotkę.

Najdłuższa ciąża nowoczesnej Europy?

No właśnie. A wystarczyłoby zapytać. Ale regułą jest, że dziennikarze, którzy z takim znawstwem tematu opisują moje życie, nie zadają sobie trudu, by do mnie zadzwonić i zweryfikować sprzedawane przez siebie pseudorewelacje. Zwykle polegają dokładnie na tym samym źródle, chowanym pod zabawnymi formułkami „znajoma powiedziała” albo „znajomi twierdzą”. A potem czytam o ciąży, „najbliższej przyjaciółce”, domu za milion euro. Na podstawie tych kłamliwych donosów jednym ludziom dorabia się gębę, a z innych robi świętych. Jedni i drudzy są równie nieprawdziwi. Bo ja z całą pewnością – choć noszę to samo nazwisko – nie jestem tą osobą, o której czytam w kolorowych gazetach.

To dlatego, że zburzyłaś pewne kanony, a masz znaną twarz. Wolałabyś być Jadwigą Kowalską, która huśta się na żyrandolu, ale nikogo to nie obchodzi?

Od roku moje życie jest przez kolorowe gazety natrętnie przerabiane na jakąś telenowelę. Ja naprawdę żyję normalnie. Ciężko pracuję i wychowuję dzieci. Wstaję o 6.30, by odwieźć córki do szkoły na drugi koniec Warszawy, a potem pojechać do pracy. Tak jak większość matek. Gdy wracam na ostatnich nogach po dziesięciu godzinach pracy, robię kolację, odrabiam z dziećmi lekcje. Nie chodzę na imprezy i nie staję na głowie, by nie zniknąć z rubryk towarzyskich – wolę dom niż cały ten niby wielki świat.

Dlaczego nie opublikowałaś dementi, że jednak nie jesteś w ciąży?

Były dziesiątki kłamstw, które miałam ochotę prostować, nawet w sądzie. To naprawdę boli, kiedy obcy ludzie przejmują twoje życie na własność i handlują nim, nie mając tak naprawdę o tobie pojęcia. O tym, kim jesteś, jakim jesteś człowiekiem, jaką matką, partnerką czy przyjacielem. Ale wiem, że każda próba polemiki tylko skłania drugą stronę do podgrzewania temperatury. Tłumaczenie się z czegokolwiek byłoby legitymizowaniem prawa bulwarówek do zadawania mi pytań o prywatne sprawy, do ingerowania w moje życie. A tego prawa im nie przyznam.

Ale jesteś gwiazdą i ponosisz tego konsekwencje.

Jestem jedną z bardzo wielu znanych z TV twarzy – tyle. Niektórzy uważają, że owa rozpoznawalność świadczy o ich nadzwyczajności. Ja tak nie uważam. Nie jestem gwiazdą. Nie chcę nią być. Nie absorbuję ludzi swoim życiem. Sama wiesz, jak niechętnie rozmawiam z dziennikarzami. Wydaje mi się zresztą trochę komiczne, gdy ktoś dzwoni z prośbą o wywiad. Czy ja jestem wybitną pisarką? Naukowcem? Poza tym najzwyczajniej nie mam czasu, pracuję od rana do wieczora, a potem chcę, żeby moje córki miały przy sobie mamę, a nie czasopisma z wywiadami, w których mówi, jak je kocha.

W Internecie czytałam o Tobie bardzo agresywne posty, ale też i bardzo życzliwe. Przyznające Ci prawo do prywatności, miłości, zmian w Twoim życiu.

Ja wolę już nie zbliżać się do Internetu. Bo choć jest fantastycznym wynalazkiem, zalegalizował też donosicielstwo i tchórzostwo. Na forach ja mam nazwisko, a ci, którzy się na nim wyżywają – pseudonimy. To dość nierówna walka. Lektura tego jest bolesnym doświadczeniem. Ale w gruncie rzeczy nie mam pretensji – ci ludzie wiedzą o mnie i moim życiu tyle, ile zechcą im opowiedzieć kolorowe pisma, a te tyle, ile ktoś pragnący za wszelką cenę szczuć chce im sprzedać. Nie wykluczam, że na miejscu internautów nie oparłabym się pokusie, by napisać na forum, jaką jestem wredną suką. Moja przyjaciółka, nawiasem mówiąc wciąż ta sama od ponad dziesięciu lat, mówi, że powinnam te wszystkie brednie prostować.

Czemu więc milczysz? Nieobecni przecież nie mają racji.

Przecież teraz z tobą rozmawiam, choć wiesz, jak długo podejmowałam tę decyzję. Ale wszystkiego i tak nie powiem, ani pod nazwiskiem, ani w formie donosu do „kolorówek”, co dla niektórych jest wygodną ścieżką sprzedawania informacji o sobie i innych. Opowiadanie o sprawach osobistych uważam za przekroczenie granicy dobrego smaku.

Czy przekroczeniem granicy dobrego smaku będzie skomentowanie informacji, że kupiliście z Tomaszem Lisem dom w Konstancinie obok domu jego byłej żony, żeby ją denerwować?

Ta informacja jest więcej niż przekroczeniem granicy dobrego smaku. Jest kłamstwem.

Nie kupiliście domu?

Kupiliśmy. Ale Konstancin to nie osiedle, a duża miejscowość pod Warszawą. Domy dzieli odległość kilku ładnych kilometrów. Jakby się tego nie naciągało, kilka kilometrów trudno podciągnąć pod definicję „obok”. No ale chodziło o to, żeby znowu poszczuć.

Może trzeba było kupić dom w tajemnicy, nikomu nic nie mówić?

O tym, że go kupiliśmy, powiedzieliśmy tylko naszym dzieciom. Tylko im go pokazaliśmy. Nawet tam jeszcze nie mieszkamy.

No to skąd dziennikarze wiedzieli?

Zapytaj ich, ciekawe, czy odpowiedzą.

Mogliście wybrać inne miejsce. Dlaczego więc Konstancin?

To proste – Tomek zawozi rano swoje córki do szkoły. Od ponad roku wstaje o szóstej rano, żeby w koszmarnych korkach kilkadziesiąt minut jechać po dzieci. To chyba normalne, że człowiek kochający swoje córki i spędzający z nimi masę czasu nie chce mieszkać na drugim końcu miasta, kilkanaście albo nawet kilkadziesiąt kilometrów od nich – o takich odległościach w Warszawie mówimy. Podana w gazetach cena domu też została oczywiście wzięta z sufitu. O tym, że kupiliśmy go na kredyt, który będziemy spłacać przez 30 lat, już nie napisano, bo przecież to jest mniej efektowne.

Ty chyba najbardziej lubiłabyś mieszkać nadal tu, na Powiślu, gdzie spotykamy się od ponad dziesięciu lat?

Zawsze byłam człowiekiem miasta, ale chyba już dojrzewam do kawałka ogródka, trawy, drzew. Bo w rzeczywistości ja z tego miasta nie korzystam, nigdzie właściwie nie wychodzę, czasem tylko chodzimy z Tomkiem do kina, a spotykamy się wyłącznie z przyjaciółmi. Ale kina też są na peryferiach, na szczęście. Teraz potrzebuję głównie spokoju, ptaków ćwierkających za oknem, drzew i kwiatów.

Bo kiedy dokonujemy zmian w naszym życiu, chcemy się ukryć? Cierpisz na syndrom osoby ściganej?

Czasem tak. Zwłaszcza kiedy, kupując bułki, znowu widzę siebie na okładce pisma, któremu nie udzielałam żadnej wypowiedzi. Ale nie uciekam, nie ukrywam się. Mam nadzieję, że kiedyś to polowanie się skończy. Ale nawet gdyby miało się nigdy nie skończyć, my będziemy dalej żyć naszym życiem, mamy do tego prawo.

Do uczuć zawsze ma się prawo. Do powitań i do pożegnań. Myślę, że wiążąc się z ojcem Twoich córek, nie zakładałaś, że to nie na zawsze?

Chyba tylko skrajny cynik zakłada rodzinę, przyjmując z góry, że to może nie przetrwać, że przyjdzie się rozstać. Zwłaszcza kiedy są dzieci – one obligują do rozwagi, do myślenia o życiu serio. Do założenia sobie, że będzie się z tym drugim człowiekiem do końca. Wierzyłam w to, że uda mi się powielić dom mojego dzieciństwa. Chciałam, żeby moje córki miały takich rodziców, jakich ja miałam, w których miłość do siebie nigdy nie wątpiłam i nie wątpię, choć są ze sobą już od tylu lat. Do tej pory uwielbiam z nimi spędzać czas, zabierać ich na wakacje po to, żeby z nimi być, posłuchać, jak ze sobą rozmawiają, widzieć, jak się kochają, czuć, jaka łączy ich przyjaźń po 37 latach małżeństwa. Zazdroszczę im tego. Tak jak Tomek, który uwielbia i podziwia swoich rodziców, będących razem 42 lata. W naszych rodzinach nie ma tradycji rozwodów. Tym trudniej pewnie przyszło nam obojgu pogodzić się z naszymi porażkami.

Rozstanie to porażka?

Porażka. Kiedy ma się dzieci, to zawsze jest porażka. Dlatego zgadzam się, że o rodzinę trzeba walczyć do końca.

Walczyłaś?

Tak. Przychodzi jednak taki moment, w którym przed tobą jest już tylko ściana. Milczenia, niezrozumienia, chłodu. Niektórzy mówią: zostałam, zostałem dla dobra dzieci. Tak jest na pewno bezpieczniej dla dorosłych. Często układają sobie życie poza rodziną, ale wydaje im się, że zachowują czyste sumienie, bo formalnie rodzina trwa. Nie wiem, czy to dobre rozwiązanie – fundować dzieciom dorastanie w emocjonalnej chłodni. Bo to właśnie w domu dzieci uczą się związków, uczą się miłości, uczą się dawać drugiej osobie. Dom, w którym nawet nie tyle wygasła miłość, ale w którym umarła przyjaźń, nie jest domem, zwłaszcza dla dzieci. Z jednej więc strony poniosłam porażkę, z drugiej myślę, że moje dzieci są szczęśliwe, bo widzą dookoła siebie szczęśliwych ludzi. Przed tą decyzją nie było odwrotu.

Zdobyłaś się na nią, bo spotkałaś innego mężczyznę?

Jeśli poważni, dojrzali ludzie decydują się na najbardziej dramatyczny krok – na rozstanie, to znaczy, że doszli do kresu drogi, do miejsca, w którym jest już tylko poczucie desperacji i beznadziei. Dobrego związku nic nie pokona. Jeśli pojawia się ktoś inny, jest to skutek, a nie przyczyna. Psychologowie mówią, że rozstań dla kogoś po prostu nie ma. Są ludzie i środowiska, gdzie mężczyźni zamieniają kobiety na „nowszy model”, a kobiety mężczyzn na „grubszy portfel”. Ale ani ja nie jestem nowszym modelem, ani Tomek grubszym portfelem. Powiedziałabym, że wprost przeciwnie. Ale wracając do rozstań: w każdej miłości zdarzają się kryzysy. Jednak tam, gdzie fundamentem związku są przyjaźń, szacunek, porozumienie, żaden kryzys ani nikt z zewnątrz go nie nadszarpnie. Wierzę, że ludzie są sobie jakoś tam pisani. Zazdroszczę mojej mamie, że poznała miłość swojego życia, kiedy miała dwadzieścia parę, a nie trzydzieści kilka lat, jak ja.

Tomka znasz jednak już od lat kilkunastu. Co sprawia, że nagle zmienia się jakość takiej przyjacielskiej znajomości? Wspólnota miejsca pracy, losu, podobne zainteresowania?

Znowu nieprawda o tej niby wcześniejszej wielkiej przyjaźni. Tomasza poznałam dawno temu – fakt, ale dopóki nie spotkaliśmy się w Polsacie, przez 10 lat widzieliśmy się może 10 razy, może nawet mniej. Ani się nie spotykaliśmy, ani nie bywaliśmy w swych domach. O jakiej więc przyjaźni mówimy? Ona zaczęła się potem. I naprawdę bardzo długo się rozwijała. Zresztą oboje mieliśmy do wykonania wielką pracę. Stworzenie programu informacyjnego w stacji, która się z informacją wcale nie kojarzyła. Poza tym Tomek po wyrzuceniu go z TVN-u chciał kolejny raz dowieść nieżyczliwym, że znowu stanie na nogi.

W tym czasie, kiedy go wyrzucali, Tobie TVN złożył propozycję? Nie, to było nieco wcześniej. Z bólem nie przyjęłam propozycji Mariusza Waltera, ale wiedziałam, że na pewne rzeczy jest jeszcze za wcześnie. Moje córki były za małe. Wiedziałam, że rezygnując z pracy w tworzącym się TVN24, rezygnuję na pewno z wielkiej szansy. Ale tamten czas musiałam oddać dzieciom. Nie chciałam się szarpać. Nie mam tego w naturze, nie stawiałam i nie stawiam kariery na pierwszym miejscu.

Ale ludzie wolą wierzyć w interesowność, a nie uczucie?

Są tacy, którzy zawsze wolą przypisać innym swoje motywy, którzy ciężko pracują, by przypisać innym swoje wady. Podobno jestem straszną materialistką. Nie słyszałaś? Bo tak się złożyło, że mój wieloletni partner i ojciec moich dzieci jest bardzo zamożnym człowiekiem. Przez sześć lat budowałam nam dom, a raczej pałac. Z tamtego związku wyszłam tak, jak stałam. Dziś sama utrzymuję dom, sama utrzymuję dzieci. Chciałabym mieć ten luksus, żeby spędzać z Julką i Anią więcej czasu, ale go nie mam, bo muszę ciężko pracować na życie, zresztą tak jak miliony ludzi w Polsce – nie ma w tym nic heroicznego. Ale mam uprzejmą prośbę, żeby mnie już żadna pani redaktor nie pytała z tonem przemądrzałej wyższości w głosie: „A po co pani tyle pracuje?” Bo muszę, szanowna pani.

Ale masz luksus, bo robisz to, co sobie wymarzyłaś?

Lubię tę robotę i na szczęście jestem z człowiekiem, który nie tylko nie ma żadnego problemu z tym, że kobieta pracuje, ale do tego zachęca ją i wspiera. Ja wyssałam ten zawód z mlekiem matki. Śmiejemy się, że mam jakąś skazę genetyczną, bo mój dziadek też był dziennikarzem. Jestem więc trzecim dziennikarskim pokoleniem. Ale ważne jest też, że ta praca stwarza mi możliwość dawania moim dzieciom jak najwięcej. Ostatnio byłyśmy na pięknej wyciecze w Krakowie i Zakopanem. Latem pojechałyśmy na dwa tygodnie do Grecji, zresztą Tomek też pojechał na dwutygodniowe wakacje ze swoimi córkami, ale bulwarówki zauważyły tylko nasz wypad na Kos kilka tygodni później. Praca, którą kocham, pozwala mi pokazywać moim dzieciom świat, wozić je we wspaniałe miejsca. To jest fantastyczne. Ale ciężko na to pracuję.

A może powinnaś korzystać wyłącznie z konta bankowego partnera? I wieść życie bogatej damy?

Polegam na sobie, na swoim zawodzie, który – jak mówiłam – szczęśliwie sprawia mi wielką frajdę, ale nie uczyni ze mnie nigdy milionerki. Zresztą żadne pieniądze nie są ekwiwalentem tego, co w życiu najcenniejsze. A najcenniejsi są ludzie.

I miłość? Nie ma od niej ubezpieczenia? Szczepionki na nią?

Jest szczepionka na lekkomyślność, na flirt, na romans. To się nazywa rozum. Na miłość jest tylko jedna szczepionka – miłość. Natomiast pewnie nie ma szczepionki na to, że niektórzy chcieliby ją zniszczyć.

Optymistycznie spodziewałaś się wokół Was ciszy?

Mieliśmy świadomość, decydując się na wspólne życie, że będziemy obiektem ataków i oszczerstw. Wiedzieliśmy, że będzie bardzo trudno. Ale na szczęście mamy wokół siebie ludzi, którzy uśmiechem, życzliwością i zrozumieniem bardzo nam pomagali i pomagają. Miłość jest warta tyle, ile próby, przez jakie przechodzi. Myślę, że zaliczyliśmy tych prób na 10 najbliższych lat. Czy komuś się to podoba, czy nie, zamierzamy żyć normalnie.

Jak to życie miałoby wyglądać?

Wieczory z dziećmi, wspólne zakupy, rozmowy, czytanie książek, kino. Wakacje bez „ogona” z aparatem fotograficznym. Niewiele więcej.

Czy to dobrze, gdy dwoje ludzi pracuje w tym samym zawodzie i tym samym miejscu?

Pewnie różnie bywa. To zazdrosny zawód, nie zostawisz go przed progiem drzwi. Ale myślę, że tajemnica związku moich rodziców polega na tym, że oboje żyją w świecie, który ich całkiem pochłania. W tym samym świecie. My staramy się świat pracy i domu rozdzielać, nie przynosić ze sobą problemów zawodowych, ale nawet zakładając, że robimy sobie przerwę, w końcu włączamy telewizor, by sprawdzić, co się stało w Polsce i na świecie. Wiele się od Tomka uczę. Praca z nim jest fantastycznym doświadczeniem.

A życie?

Jesteśmy ludźmi z tej samej bajki. Rozumiemy się, lubimy te same rzeczy, tych samych nie znosimy – na przykład przyjęć w błysku fleszy. Czytamy podobne książki, mamy podobne poglądy: na świat, ludzi, politykę. Jesteśmy przyjaciółmi. Tak zwyczajnie. To nie jest telenowela. Razem pokonujemy problemy codzienności, tak jak każdy. Tomek jest naprawdę godny podziwu. Jest fantastycznym ojcem. Widzę, jak troszczy się o dzieci, widzę, jak o nie dba, ile z nimi spędza czasu. Uwielbia swoje córki, więc ta bliskość jest mu potrzebna, by żyć. Doceniam to, więcej – jest to dla mnie bardzo ważne, bo to pewnego rodzaju test: takimi jesteśmy ludźmi, ile siebie potrafimy dać swym dzieciom w życiu. A moje córki też lubią Tomka. Lubią zresztą też bardzo partnerkę ich ojca, która jest bardzo fajnym człowiekiem. To, co mówię, brzmi pewnie jak herezja. Bo standardem w takich sytuacjach jest powszechna nienawiść i używanie dzieci w charakterze żywych tarcz w wojnie między dorosłymi. A Ania i Jula, proszę mi wierzyć, mają naprawdę
szczęśliwe dzieciństwo.

A Ty? Czujesz się szczęśliwa, pomijając to wszystko, co dzieje się wokół Was?

Szczęście tkwi w najprostszych rzeczach. Rok temu najbliższa mi osoba ciężko zachorowała, miałam więc sposobność, której zresztą nikomu nie życzę, aby pomyśleć o tym, co w życiu jest naprawdę ważne. A ważne są chwile. Ich ciężar gatunkowy bardzo dobrze można docenić z perspektywy szpitalnego korytarza. Odkrywasz, że życie nie jest utkane z ambicji, wielkich spraw. Własne problemy też lepiej widzieć z pewnej perspektywy.

Bo szczęście składa się z małych rzeczy?

Małe rzeczy są tymi największymi. Tylko często ich nie dostrzegamy albo nie doceniamy. Zobacz – śmieję się do rozpuku, bo do pokoju wtargnęła Ania i z zawadiackim uśmiechem krzyknęła: „A ja zdrowa!!!” Kilka dni temu o trzeciej nad ranem jechałam z nią do szpitala, bo nagle, w środku nocy, zaczęła się dusić. Kompletnie nie wiedziałam, co się dzieje. Nazajutrz, już w innym szpitalu, stwierdzono, że Ania ma zapalenie płuc. Wychodząc od lekarza, musiałyśmy przejść przez cały oddział pediatryczny. Na końcu korytarza dziękowałam, że moje dziecko ma „tylko” zapalenie płuc. Dzisiaj Ania piszczy: „A ja zdrowa”. Co jest w życiu ważne? Właśnie to.

Komentarze (0)