"Trudny przypadek". Trafiła na SOR z bólem nogi. Za drugim razem już nie opuściła oddziału
"O chłopcu, który wierzył, że gdy schudnie, zostanie oddany niewydolnej wychowawczo matce. O dziewczynie, która wolała iść na randkę niż ratować własne zdrowie. O młodym mężczyźnie, który zachorował na nieuleczalną chorobę w wieku zaledwie dwudziestu kilku lat". Przedstawiamy fragment książki "Trudny przypadek" Marianny Fijewskiej.
Jak wyglądała? To było osiem lat temu! Nie pamiętam twarzy. Czy była niska, czy wysoka, też nie pamiętam. Medycy nie zawsze chcą pamiętać twarze. Przed oczami mam tylko jej długie ogniste włosy. Mawiają, że jak ktoś rudy, to i uparty. A z niej było wyjątkowo uparte dziewczę.
Słowa na B
Trzydziestotrzyletnia Katarzyna Kowalska jest matką, pielęgniarką i założycielką niezależnego stowarzyszenia na rzecz poprawy sytuacji pracowników i pacjentów ochrony zdrowia – Stowarzyszenia Pielęgniarki Cyfrowe.
Organizacja, którą współtworzy, napisała już kilkaset różnych pism, dokumentów, listów otwartych w obronie pielęgniarek i położnych, których prawa zostały brutalnie pogwałcone przez pracodawców. Zorganizowała też sporo akcji mających na celu poprawę stanu polskiego pielęgniarstwa – stanu opłakanego. Przesada? Proszę bardzo: stowarzyszenie Katarzyny przeprowadziło szereg badań dowodzących, że pielęgniarki pracują morderczo dużo w niesamowicie trudnych warunkach. Są wypalone, doświadczają mobbingu, uciekają z zawodu i z kraju, rozpadają im się rodziny. A na tym cierpi pacjent. Praca pielęgniarki to mnóstwo specjalistycznych procedur, algorytmów i decyzyjność. To kompetencje, których nie powinno się marnować. Ale nie o tym.
Bezradność. To słowo, którego Katarzyna Kowalska nienawidzi. Bo bezradność jest jak grypa jesienią – dopada zbyt wielu Polaków. Miejsce drugie zajmuje bezczynność. Bo jak już znajdzie się rada, to często na tym koniec. Niestety w szpitalach z tymi zjawiskami ma do czynienia na okrągło.
No na przykład: na SOR trafia trzydziestodwulatek z bólami w klatce piersiowej. Serce ledwie zipie, jakby miał sto lat. Wszystko dlatego, że dwa miesiące łaził z niedoleczoną grypą. Do tego stres, alkohol, papierosy i Bóg wie, co jeszcze. Był tak zajęty wyścigiem szczurów, że do lekarza nie poszedł. Teraz z wyścigu odpadł, bo musi leżeć i czekać na narząd do przeszczepu. Albo starsza pani z paprzącą się raną od otarcia w bucie na paluchu. Bagatelizuje sprawę i trafia na SOR dopiero wtedy, gdy wdała się martwica i palec trzeba amputować.
Tego wszystkiego Katarzyna nigdy znieść nie mogła. Ale zanim stała się aktywistką, na własne oczy zobaczyła, że system ochrony zdrowia jest dziurawy jak ser szwajcarski i wybrakowany w każdym pojedynczym kawałeczku.
SOR, wizyta pierwsza
Młoda dziewczyna, świeżo po osiemnastce, trafia na SOR. Mama tłumaczy, że córka kuleje. Noga czerwona, jakby spuchnięta, i boli tak, że już prawie chodzić nie może.
– Przygotuj się tutaj do badania, za parawanem, i poczekaj na kozetce, zaraz przyjdzie chirurg – mówi spokojnie Katarzyna Kowalska. Bo i dzień spokojny, ludzi mało, zgonów zero.
Najpierw wywiad lekarski, ale bez mamy, bo pacjentka pali i bierze tabletki antykoncepcyjne, później mierzenie ciśnienia, badanie RTG. Na koniec pobranie krwi do badania, ale to już z mamą, bo dziewczyna igieł nie lubi. Wyniki są jednoznaczne i bardzo niedobre.
Lekarz: – Na podstawie badań wykluczyliśmy skręcenie stawu skokowego...
Matka: – Och! Wspaniale!
Katarzyna: – Proszę poczekać.
Lekarz: – Córka ma ŻChZZ, czyli żylną chorobę zakrzepowo-zatorową. Zakrzepicę innymi słowy. Prawdopodobnie nałożyły się skutki złych nawyków, czynniki genetyczne, może jakaś choroba, której jeszcze nie zdiagnozowaliśmy, a może po prostu córka tak zareagowała na antykoncepcję hormonalną. W każdej chwili powstały w nodze skrzep krwi może się oderwać i trafić do mózgu lub zatkać tętnicę, powodując zatorowość płucną. Pewne jest, że trzeba natychmiast podać leki rozrzedzające krew, odstawić tabletki i poddać się hospitalizacji.
Hospitalizacji? O nie! Pacjentka się nie zgadza. Nie ma mowy. Ma plany na dzisiejszy wieczór i o rezygnacji z antykoncepcji i rzuceniu palenia nie chce słyszeć.
– Dziecko, zastanów się – błaga matka. Pacjenci, choć tego dnia nie ma ich wielu, mimo woli oglądają widowisko jak w teatrze.
Katarzyna próbuje po dobroci: – To nie jest skomplikowane leczenie ani długa hospitalizacja. Poleżysz kilka dni, mama przywiezie ci potrzebne rzeczy, w sali jest telewizor, a i chłopak będzie mógł przyjechać w odwiedziny.
Dziewczyna patrzy na Katarzynę, nie dowierza. Przecież zakrzepica to choroba starych ludzi, a ona w pokoju ma jeszcze balony z osiemnastki. Więc dziękuje bardzo, ale opuszcza szpital. Katarzyna jeszcze próbuje ją zatrzymać:
– Masz w nodze tykającą bombę, która w każdej chwili może wybuchnąć – ostrzega. Ale to na nic. Pacjentka wychodzi. Ma naukę, randkę i mnóstwo planów.
Wcześniej podpisuje jeszcze oświadczenie woli: "Ja, niżej podpisana, zgodnie z art. 29 ust. 1 pkt 2 ustawy o działalności leczniczej, wypisuję się na własne żądanie. Oświadczam jednocześnie, że zostałam poinformowana o zagrożeniach wynikających z mojego stanu zdrowia, do śmierci włącznie". Data, podpis, do widzenia.
Najgorszy jest pierwszy rok
Ginekolodzy jednoznacznie przyznają, że bardzo duża część hormonalnych środków antykoncepcyjnych zwiększa ryzyko wystąpienia zakrzepicy. Związku między tabletkami a zakrzepicą nie ukrywają nawet producenci. "Stosowanie jakichkolwiek złożonych doustnych preparatów antykoncepcyjnych pociąga za sobą zwiększenie ryzyka wystąpienia żylnej choroby zakrzepowo-zatorowej (ŻChZZ) w porównaniu z kobietami niestosującymi tych preparatów. Ryzyko jest najwyższe w pierwszym roku stosowania środków" – można przeczytać na ulotce popularnych tabletek.
Zaniedbana zakrzepica prowadzi do zatorowości płucnej, która jest bezpośrednią przyczyną śmierci pięćdziesięciu tysięcy Polaków rocznie. Przez lekarzy zatorowość nazywana jest "cichym zabójcą", choć na początku 2009 roku zabójca ten pojawiał się na pierwszych stronach wszystkich gazet. Podczas zgrupowania lekkoatletów w Portugalii polską zawodniczkę rozbolała noga. Kamila Skolimowska po raz pierwszy przytomność straciła w szatni, ale trener zdołał ją ocucić i zadzwonił po pomoc. Do karetki doszła o własnych siłach. Tam znów zemdlała i pomimo długiej reanimacji zmarła. Miała dwadzieścia sześć lat.
SOR, wizyta druga
Dziewczyna opuściła szpital. Wydaje się, że ból nogi to nic niepokojącego. Następnego dnia późnym wieczorem jej mama słyszy huk. Wbiega do pokoju, a córka leży nieprzytomna na ziemi. Karetka przyjeżdża natychmiast. Wjeżdżając na SOR, ratownicy wciąż reanimują dziewczynę.
Lekarz: – Kaśka, to pacjentka z zakrzepicą! Biegnij po leki. Korytarz, gabinet zabiegowy, szafa, pojemnik. ...o, pe, er, ES! Streptokinaza (silny lek przeciwzakrzepowy). Korytarz, schody, sala. Jest. Leży. Czemu nie reanimują?!
Lekarz: – Kasia, nie udało się.
Na łóżku siedzi matka. Płacze i krzyczy na przemian, że przecież każdy powtarzał, a ona musiała zrobić na przekór. Krzyczy, bo jeszcze się na córkę złości, a płacze, bo już umiera z tęsknoty.
Mówią, że dla kobiety, która ma dzieci, nie ma nic gorszego niż widok matki w żałobie. Że ten obraz daje kopa w brzuch, nożem przekraja serce, a łapskiem miażdży tchawicę. Ale Katarzyna nie odwróciła wzroku. Patrzyła, jak matka obejmuje córkę, która, zanim umarła, jej samej uświadomiła coś bardzo ważnego.
System, który runął
– Ten przypadek jest dla mnie wyjątkowy, bo rozjechał się na nim cały system ochrony zdrowia, a ta dziewczyna nieświadomie pokazała mi jego słabość na każdym możliwym etapie – mówi Katarzyna i zaczyna wyliczać.
Po pierwsze: Gdyby w liceum prowadzono merytoryczną i nastawioną na wiedzę medyczną edukację seksualną, dziewczyna wiedziałaby, że antykoncepcja hormonalna zwiększa ryzyko powstawania zakrzepów. Że z seksem wiążą się różne metody antykoncepcji, a antykoncepcja to odpowiedzialność. Niestety o tym w szkołach się nie uczy.
Po drugie: Gdyby lekarze nie byli przeciążeni, ginekolog, do którego dziewczyna chodziła po recepty na tabletki, nie tylko powiadomiłby ją o niepożądanych skutkach i profilaktycznie zlecił cykliczne badania krwi, ale także zastosował prewencję w postaci rozmowy na temat istotności tych badań.
Po trzecie: Gdyby dziewczyna wiedziała już to wszystko, a przekaz społeczny nie mówiłby, że pielęgniarki są od zmieniania pampersów, a lekarze w szpitalach publicznych to darmozjady – może by posłuchała.
Po czwarte: Może posłuchałaby też, gdyby zamiast rozmawiać przy innych pacjentach, lekarz lub pielęgniarka zaprosili ją do gabinetu konsultacyjnego. Może tak by się stało, gdyby mieli taki gabinet w szpitalu.
Po piąte: I może posłuchałaby też, gdyby w szpitalach pracował dyżurny psycholog, który w profesjonalny sposób udzieliłby jej wsparcia i wytłumaczył, w jak wielkim niebezpieczeństwie się znalazła.
– Ale te wszystkie "gdyby" się nie wydarzyły, co przyczyniło się do tego, że dziecko zadecydowało o własnej śmierci. A my mogliśmy jedynie podsunąć mu karteczkę z wyrokiem do podpisania – mówi Katarzyna. – Bo to było dziecko. I przypomniało mi się, że tego drugiego dnia, gdy leżała martwa na łóżku, jej włosy nie wydawały mi się już takie ogniste. Były jaśniejsze i stonowane, a ona wyglądała dużo łagodniej. I bardzo bezbronnie.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl