Ula i Wiktoria pracują na stacjach benzynowych. "Klienci często nie mają żadnych zahamowań"
– Podpity facet zaczął mi kasłać w twarz. I jak w takich warunkach mam ochronić przed koronawirusem siebie i swoją rodzinę? – niepokoi się Urszula, pracownica stacji benzynowej. Choć przyznaje jednocześnie, że problemy z klientami są zjawiskiem codziennym i zdążyła się już do tego nawet przyzwyczaić.
Wprowadzony przez rząd stan epidemii ograniczył działalność wielu punktów handlowych i usługowych, ale nie wpłynął znacząco na funkcjonowanie stacji paliw. Za to ich pracowników zmienił w kłębki nerwów.
– Już wcześniej nie było lekko, ale w czasie tej epidemii przeżywamy horror. Cały czas jesteśmy wystawieni na atak wirusa – przyznaje Urszula (imię zostało zmienione), od kilku lat zatrudniona na stacji benzynowej w województwie mazowieckim.
Choć obiekt jest regularnie dezynfekowany, a przy dystrybutorach paliw pojawiły się jednorazowe rękawiczki, problemem pozostaje bliski kontakt z klientami, których – mimo apeli o pozostanie w domach – wciąż nie brakuje. – I wcale nie są to tylko kierowcy samochodów. Wiele osób przychodzi po alkohol, choć widać, że już są nieźle wstawieni. Często nie mają żadnych zahamowań. Nachylają się nad ladą, krzyczą, plują. Pewien facet zaczął nade mną kasłać i jeszcze śmiał się, że ma koronawirusa. Szczerze mówiąc, miałam już wezwać policję, ale gość szybko się ulotnił – opowiada Urszula.
Do podobnego zdarzenia doszło w Dęblinie. Na tamtejszej stacji paliw pojawił się mężczyzna, który wszczął awanturę i twierdził, że jest zarażony koronawirusem. Na nogi postawiono policję i pogotowie ratunkowe. Okazało się jednak, że 53-latek nie ma żadnych symptomów choroby, nie był w ostatnim czasie za granicą i nie miał kontaktów z osobami zarażonymi. Za to stwierdzono u niego blisko 3 promile alkoholu w wydychanym powietrzu.
Na stacjach należących do dużych koncernów zamknięto punkty restauracyjne i ograniczono ofertę gastronomiczną. – Mój szef postanowił zarabiać jak długo się da i wciąż serwujemy hot-dogi, choć to też zwiększa przecież ryzyko zakażenia. Ale liczy się kasa, a nie ludzie – denerwuje się Urszula.
Praca na stacji paliw bywa niebezpieczna nie tylko w czasie pandemii. Świadczy o tym kilka przykładów z ostatnich miesięcy.
Łuków w województwie lubelskim. W nocy na stacji benzynowej pojawia się młody mężczyzna. Wchodzi do toalety, a po chwili opuszcza ją, trzymając w ręku "tulipana", czyli szyjkę od potłuczonej butelki. Dwóm pracownicom oznajmia, że to jest napad, każe wyłączyć telefony i wydać pieniądze z kasy. Kobiety nie chcą spełnić tych poleceń, dlatego napastnik wchodzi za ladę, wymachując potłuczoną butelką. Kobiety uciekają do pomieszczana socjalnego. Złodziej zabiera kilkaset złotych i dwie paczki papierosów, a następnie znika. Gdy po kilku godzinach zostaje zatrzymany przez policję, ma w organizmie jeszcze blisko promil alkoholu.
Toruń. W nocy na stację paliw przy Szosie Bydgoskiej wpada zamaskowany napastnik. Pracującą tam kobietę terroryzuje pałką teleskopową. Żąda wydania pieniędzy z kasy. Zabiera około 400 zł i ucieka.
Włocławek. Niedzielny poranek. Na stacji benzynowej pojawia się mężczyzna z metalowym prętem. Atakuje nim jedną z pracownic, która jest w zaawansowanej ciąży. Jej przerażona koleżanka wybiega z budynku i zaczyna wołać o pomoc. Reaguje kierowca ciężarówki, który właśnie korzysta z kompresora. Razem z pracownikiem stacji udaje mu się obezwładnić napastnika i wepchnąć do jednego z pomieszczeń, w którym bandyta przebywa do przyjazdu policji. Poszkodowana kobieta trafia do szpitala. Na szczęście jej obrażenia okazują się niezbyt poważne. Po badaniach i opatrzeniu ran głowy wraca do domu.
– Niektórzy myślą, że siedzimy tylko za kasą i co najwyżej ruszamy się, żeby zrobić hot-doga. Chciałabym, żeby tak było – mówi Urszula.
Podpici podrywacze
Jak wynika z danych Polskiej Organizacji Przemysłu i Handlu Naftowego, w Polsce działa obecnie blisko 8 tys. stacji paliw. Ponad połowa należy do dużych koncernów, jednak sporo obiektów prowadzą niezależni operatorzy. To właśnie na jednej z nich pracuje Urszula. – Kiedyś przyszłam na zastępstwo za koleżankę, która ostatecznie nigdy już tu nie wróciła i szef zaproponował, bym została na stałe. Nie mam wykształcenia i mieszkam w małej miejscowości, więc nie mogę przebierać w ofertach pracy. Skorzystałam z propozycji – wyjaśnia.
Urszula przyznaje, że nie jest to praca jej marzeń. Kobieta ma dwoje dzieci i ciężko znosi rozstania z pociechami, zwłaszcza gdy ma nocną zmianę. – Córeczki chciałyby, żebym opowiedziała im bajkę przed snem, a ja muszę iść do pracy. Gdy w niedzielę inne rodziny wychodzą na spacer, ja odsypiam nockę – opowiada.
Weekendów nie lubi również z powodu klientów, którzy wtedy pojawiają się na stacji, szczególnie w nocy z soboty na niedzielę. – Kupujących paliwo jest wtedy naprawdę niewielu. Wtedy przede wszystkim odwiedzają nas poszukiwacze alkoholu, często zamroczeni, ale jeszcze niedopici. Niektórzy potrafią być bardzo agresywni. Często drżę, gdy do środka wchodzi jakiś podejrzany typ, a powinnam być uśmiechnięta. Na szczęście do tej pory nie musiałam jeszcze skorzystać z przycisku alarmowego, który jest zainstalowany pod ladą, bo jestem dość postawną kobietą i nie daję sobie w kaszę dmuchać. Moją koleżankę pewien bandzior uderzył w twarz, bo nie chciała mu sprzedać piwa "na zeszyt" – wspomina Urszula.
Inną plagą weekendowych nocy są podpici podrywacze, którym wydaje się, że kobieta pracująca za ladą jest łatwym celem. – Czasem ich zaloty są śmieszne, częściej jednak żałosne. Staram się być miła, bo to jednak klienci, ale pary razy wypraszałam już takich delikwentów za drzwi. Z obawą, czy to nie obróci się przeciwko mnie – opowiada Ula.
Wbrew pozorom problemy sprawiają nie tylko mężczyźni. – Coraz częściej na stacji pojawiają się pijane dziewczyny, wracające z imprez albo już zaprawione przed nimi. One potrafią być bardziej agresywne i ordynarne od facetów. Znajoma pracująca na innej stacji opowiadała mi, że niedawno przyszła do niej grupa tak wstawionych klientek, że ledwo trzymały się na nogach. Jedna z nich wpadła w lodówkę z napojami i nie mogła się wydostać – relacjonuje Urszula.
Najspokojniej jest w niedzielny poranek, ale tylko przez chwilę. Już od południa znów pojawiają się osoby spragnione przede wszystkim alkoholu. Odkąd wprowadzono zakaz handlu w niedzielę, takich klientów przybyło lawinowo.
Tajemniczy klient
Niełatwo mają też kobiety zatrudnione na stacjach paliw należących do dużych koncernów. Jedną z nich jest 28-letnia Wiktoria z Poznania. – Znalazłam ofertę pracy i się zgłosiłam, bo nie miałam za bardzo pomysłu na siebie. Pomyślałam, że na stacji benzynowej może być ciekawiej niż w biurze – tłumaczy. – I na pewno jest ciekawiej, ale to ciążka praca.
Rozmawiamy przez internet. Wiktoria wyjaśnia, że do jej obowiązków nie należy tylko obsługa kasy czy przyrządzanie hot-dogów. – Choć oficjalnie nie mam tego w zakresie obowiązków, muszę również myć podłogę, odśnieżać wjazd, czyścić ekspres, a co najgorsze sprzątać toalety, które zwykle wyglądają koszmarnie. To, co klienci potrafią w nich robić, przechodzi ludzkie pojęcie. Zwłaszcza w nocy, po pijaku.
Klienci bywają nieprzyjemni. Na przykład denerwują się, gdy Wiktoria namawia ich do wyrobienia karty na punkty, podczas gdy oni chcą tylko zapłacić i jak najszybciej odjechać. – Tylko że ja muszę o to się dopytywać, bo taki mam nakaz z góry – tłumaczy kobieta. W sieciowych stacjach benzynowych często pojawiają się bowiem tzw. tajemniczy klienci, których zadaniem jest ocena poziomu obsługi. – Jeśli nie zapytam o kartę albo nie zaproponuję promocyjnego batonika, szef nie dostanie od koncernu premii, a ja dodatku do wypłaty. Dlatego muszę być czasami namolna – wyjaśnia Wiktoria.
O premie warto walczyć, gdyż zarobki na stacjach benzynowych pozostawiają sporo do życzenia. Urszula dopiero po kilku latach przekroczyła magiczną granicę 2 tys. zł miesięcznie. Wiktora dostaje trochę większą wypłatę, ponieważ pracuje na stacji należącej do koncernu, zlokalizowanej w dużym mieście. – Wiem, że mogłabym znaleźć lepiej płatną robotę, ale bardzo polubiłam ludzi, z którymi pracuję. I na razie nie chcę się z nimi rozstawać – wyjaśnia.
Również Urszula, pomimo pojawiających się problemów, ceni sobie kontakt ze współpracownikami oraz klientami, choć z powodu pandemii koronawirusa zaczęła się obawiać o swoje zdrowie. – Nigdy nie wiadomo, czy ktoś po drugiej stronie lady nie jest chory – mówi. – Teraz wszyscy pracujemy na zasadzie: "nie chcem, ale muszem". Często dezynfekując ręce i modląc się, że wkrótce wszystko wróci do normy i naszym największym zmartwieniem znów będą podpici klienci – dodaje.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl