W Polsce żadne Time’s Up by się nie przyjęło. Powiemy wam, dlaczego
"Nigdy nie pokazałam, jak bardzo się go bałam. Przez lata był moim potworem", "Czułam się bezsilna i przerażona", "Poczułam się potwornie zagrożona i obrażona". To tylko niewielki procent historii o molestowaniu, które wypłynęły w ostatnich miesiącach. Mówiło się, że o #metoo zaraz wszyscy zapomną. I ci "wszyscy" właśnie powinni być zaskoczeni nowym projektem.
03.01.2018 | aktual.: 03.01.2018 12:06
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
300 aktorek i 13 milionów dolarów robi wrażenie. Chodzi o projekt Time’s Up, czyli inicjatywę hollywoodzkich aktorek, kobiet mediów i telewizji, które w końcu postanowiły zrobić coś, by molestowanie było karane i piętnowane. Inicjatywę ogłoszono w formie listu otwartego opublikowanego na łamach "New York Timesa". To "wspólny apel o zmianę, kierowany przez kobiety w przemyśle rozrywkowym do kobiet wszędzie". Sygnatariuszki podkreślają, że "walka kobiet o udział, awans i bycie słyszanymi" musi się skończyć, bo minął już czas milczenia.
Niespodziewana pomoc
"Molestowanie trwa, bo bardzo często dzieje się tak, że pracodawcy, oprawcy, nigdy nie są pociągani do odpowiedzialności" – czytamy w liście. "A dzieje się tak dlatego, że dotyczy to kobiet, które pracują w nisko opłacanych zawodach i nie mają środków, by walczyć o swoje prawa".
Pod listem podpisało się 300 kobiet. Są wśród nich nazwiska znane na całym świecie. Jest Natalie Portman, Eva Longoria, Reese Witherspoon, Shonda Rhimes, Ashley Judd, Jennifer Aniston. Wymieniać można długo. Podkreślają, że jako osoby z pierwszych stron gazet ich historie mogą zostać wysłuchane i trafić do ogromnej rzeszy odbiorów. I mają rację. Wyznanie Ashley Judd, czy jak ostatnio Salmy Hayek, odbiło się głośnym echem w całej sieci. No a co z tymi kobietami, które nie mogą pójść do telewizji i opowiedzieć co przeszły? Co z tymi, które wiedzą, że jeśli pisną choćby słowo o niestosownym zachowaniu na przykład szefa, pożegnają się z pracą i pewnie drugiej szybko nie znajdą? Albo tymi, które od razu zostałyby deportowane z kraju? Na te pytania ma odpowiedzieć właśnie Time’s Up.
To prawdopodobnie jedyna akcja, która może mieć rzeczywisty wpływ na życie kobiet, które powiedziały głośno: "Me too". "Ja też". To też jeden z niewielu konkretów, które zaproponowano po aferze z Harveyem Weinsteinem. Producent, który wywołał prawdziwą lawinę oskarżeń i próbował zniszczyć życie dziesiątkom kobiet, został wysłany na terapię, musiał zapłacić kilka tysięcy dolarów ugody. I co dalej? Niewiele. Dlatego kobiety wzięły sprawę w swoje ręce.
W liście wymieniane są sprzątaczki uciekające przed napastującymi gośćmi hotelowymi, obmacywane kelnerki, imigrantki. "Wszystkim kobietom doświadczającym poniżającego i napastliwego zachowania, które muszą tolerować, by nie umrzeć z głodu, mówimy: Jesteśmy z wami. Wspieramy was" – dodają inicjatorki akcji.
W ramach Time's Up powstał specjalny fundusz pokrywający koszty pomocy prawnej. Kobiety będą też dążyły do zmiany prawa, które nie kara firm, ukrywających przypadki molestowania seksualnego w miejscu pracy.
W końcu konkrety?
Paradoksalnie Harvey Weinstein, a raczej ujawnienie największego seks-skandalu ostatnich lat, zrobiło mnóstwo dobrego. To kontrowersyjna teza, ale nigdy wcześniej tak głośno nie mówiło się o molestowaniu, które nie pojawiło się na świecie zaledwie kilka miesięcy temu, a było tu od zawsze. Nigdy wcześniej tak wiele znanych kobiet otwarcie nie zdradziło, przez co musiało przechodzić. Niewiele osób pewnie zdawało sobie sprawę z tego, jak ogromny jest problem. I to nie tylko w jednym mieście, ale na świecie.
I wreszcie, nigdy wcześniej 300 kobiet nie stanęło obok siebie, by pomóc tym kobietom, które piekło znają już dobrze.
Z #metoo wiele osób miało problem. Jedni pisali, że to już jakaś "lewacka paranoja" i nagle każdy dotyk będzie traktowany jak gwałt, a przed każdą randką będzie trzeba wystosować oficjalną prośbę o kontakt. Byli też tacy, którzy jak mantrę powtarzali komentarze: "Sama tego chciała", "Się pchała, to ma". Wystarczy przejrzeć odpowiedzi polskich internautów na historię Salmy Hayek:
"Coś mi się wydaje, że ta pani wraz z setkami tysięcy pokazujących publicznie w gazetach, czasopismach, filmach, są codziennie molestowane wzrokiem, rozbierane do naga i dobrze im z tym" – pisze jeden z użytkowników.
"Oj, biedne one wszystkie molestowane. Trzeba było od razu powiedzieć, a nie załatwiać najpierw sobie role przez łóżko!!! Po kilkunastu latach się jej przypomniało, że była molestowana".
"Śmieszna baba, wątpliwy talent. Dopóty potrzebowała pomocy, żeby wleźć na szczyt, to nie czuła się wykorzystywana, teraz jak się starzeje i nie jest pożądana, wpadła na pomysł, żeby zrobić wokół siebie rozgłos. Cwane babsko".
Słysząc o inicjatywie Amerykanek, wydaje się, że w Polsce #metoo przeszło bez echa. Polskie aktorki nie zrzeszyły się, nie zebrały milionów, nawet porównując skalę wyjawianych historii w amerykańskim show-biznesie, a w polskim można mieć wrażenie, że Polki nie są jeszcze gotowe, by o tym tak głośno opowiadać. Wielu publicystów i polityków (tak szkoda, że związanych z prawicowymi poglądami) wskazywano, że w Polsce problem molestowania jest marginalny. Bolesław Piecha z PiS stwierdził na przykład, że "Polacy z estymą podchodzą do kobiet", więc ich nie molestują – choć statystyki pokazują co innego. Łukasz Warzecha pisał z kolei, że to całe #metoo to efekt "lewaków, którzy wpadli w amok".
Na takim gruncie w Polsce żadne Time’s Up by się nie przyjęło. Miliony na pomoc kobietom? Przypomnijmy, że Ministerstwo Sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry nie przyznało w tym roku środków dla Fundacji Centrum Praw Kobiet, która od 22 lat pomaga m.in. ofiarom przemocy w rodzinie. - Na warszawskiej liście dotowanych organizacji znalazła się tylko jedna, która w celach statutowych ma wpisaną działalność pomocową dla kobiet. Dofinansowano za to aż pięć ośrodków pomocy prowadzonych przez Caritas – czytaliśmy w raporcie OKO.press. Powód, dla którego działacze funduszy nie otrzymali? CPK "zawęża pomoc tylko do określonej grupy pokrzywdzonej".
Ale trzeba podkreślić, że akcja #metoo także i w Polsce ma swoje pozytywne – w pewnym sensie – skutki. Po tekście "Codziennika Feministycznego", w którym wypowiedziały się kobiety, które były molestowane i mobbingowane przez dwóch znanych dziennikarzy, pracę stracił Michał Wybieralski – szef wydawców portalu wyborcza.pl.
Zastraszanie, seks z podopiecznymi, w tym z nieletnimi, a nawet gwałt. Słowa Piotra Kosmali, które padły w rozmowie z WP SportoweFakty, wstrząsnęły Polską.Natychmiastowa reakcja ministerstwa sportu, ministra Witolda Bańki, zapowiedź bardzo dokładnego zbadania sprawy z ust Zbigniewa Ziobry, pierwsze kroki prokuratury oraz list szefa Międzynarodowej Federacji Kolarskiej - to wszystko przetoczyło się jak lawina przez polskie kolarstwo. Sprawa nie milknie.
W ciągu tygodnia od ujawnienia seksafery do dymisji podało się ośmiu (z dziewięciu) członków zarządu Polskiego Związku Kolarskiego. Jedynie prezes - Dariusz Banaszek - nie odpowiedział na apel ministra sportu i zapowiedział, że dopiero 22 grudnia (na ten dzień jest zaplanowane Nadzwyczajne Walne Zgromadzenie Delegatów) odda się do dyspozycji.
Czy teraz czas na polskie Time’s Up? Na to pytanie powinny odpowiedzieć sobie te kobiety, które stawiają się za wzór dla Polek, których głos jest słyszalny i które chcą coś zmienić w polskiej mentalności. Powinny odpowiedzieć sobie też te kobiety, które o molestowaniu w show-biznesie wiedzą, ale siedzą cicho.