Weronika Marczuk urodziła w wieku 48 lat. Przeszła trudną drogę
Weronika Marczuk przez 13 lat wychowywała córkę Cezarego Pazury. Wówczas odsunęła myśl o własnym potomstwie. - Dzisiaj myślę, że te pragnienia, które miałam, były na drugim, trzecim, dziesiątym miejscu, bo coś innego było ważne. Natomiast byłam przekonana, że jeśli wychowam nie swoje dziecko, co jest dużo trudniejsze, to ze swoimi pójdzie mi jak z płatka - powiedziała w rozmowie z WP Kobieta.
Patrycja Ceglińska-Włodarczyk: Zdecydowała się pani opowiedzieć swoją historię, przyznać do poronień i in vitro. Dlaczego?
Weronika Marczuk: W Polsce brzmi to prawie jak przyznanie się do przestępstwa… Ja postanowiłam nie ukrywać tych faktów z mojego życia i nie powinny być sensacją, choć temat jest szalenie trudny. Za każdym razem jak zaczynałam o tym pisać w książce, było mi ciężko i płakałam, nie chciałam tego nazywać, ostatecznie zakończyć.
Przyszedł jednak czas, kiedy zakończyłam wszystkie trudne etapy starania się o dziecko i zrozumiałam, gdzie zostały popełnione błędy. Trwało to 7 lat.
Nie każdy ma odwagę mówić o tym głośno, bo to bardzo osobiste, rodzinne dramaty...
Ludzie doprowadzają się do chorób psychicznych, jeśli ciągle kombinują, wymyślają i przez to żyją we wzmożonym stresie. To samo dzieje się z tymi, którzy zamiatają pod dywan swoje problemy. Napisałam i powiedziałam publicznie o poronieniach oraz stracie dzieci urodzonych przedwcześnie, bo czuję się ich matką. Chcę o nich pamiętać i mówić, bo to pomaga też wielu innym kobietom. Te dzieci były i nie umiałam opowiedzieć, że Ania jest pierwszą i od razu udaną moją ciążą.
Tutaj pojawia się też aspekt kulturowy, ważny dla tych, którzy uważają, że każde życie należy żegnać z godnością. Nawet jeśli jest to dziecko, które nie przeżyło. Jeśli będziemy o tym rozmawiać, uświadamiać, że to jest normalne, to przestanie to być tematem tabu.
Kiedy jesteśmy przygotowani my i nasze otoczenie, to nie jest to żaden wstyd. To się małymi krokami zmienia, nawet w służbie zdrowia, ale wciąż za mało, by można było mówić o tym otwarcie i nie ukrywać, że mamy żałobę. Jest ona równie bolesna jak po śmierci dorosłej osoby.
Jednak kobiety mają traumę po takim wydarzeniu, obwiniają się, że coś z nimi jest nie tak, skoro nie donosiły ciąży. Niekoniecznie chcą dzielić się swoimi przeżyciami z innymi.
Dlaczego się obwiniamy? Bo tak nas nauczono. To jest błędne koło: czujemy się winne, że zawiodłyśmy i ukrywamy problem. Czyli nie możemy go przepracować, nie czujemy się dobrymi matkami, bo się nie udało! A jeśli nie przerobimy, to może rzeczywiście coś pójść nie tak, bo się już boimy o wszystko, nie jesteśmy odpowiednio przygotowane do ciąży i tego, co może nas spotkać. A przecież co piąta ciąża kończy się poronieniem i nie wolno się za to samobiczować.
Starała się pani o dziecko 7 lat. Ania przyszła na świat, kiedy skończyła pani 48 lat. Słyszała pani pytania: "no kiedy zdecydujesz się na dziecko?", "dlaczego jeszcze nie powiększyłaś rodziny?".
Oczywiście. Wychowywałam się w kulturze, w której jako 16-letnia dziewczyna usłyszałam od swojej babci: kiedy będziesz miała dziecko? Całe życie zmagałam się z tym tematem. Mało tego, ja wychowywałam przez 13 lat nie swoje dziecko i słyszałam wtedy, że wychowuję tylko córkę męża i kiedy w końcu będę miała swoje.
Moje doświadczenie jest takie, że ci, którzy wiedzieli, jak bardzo się staramy o dziecko, nie musieli nas pytać, bo zdawali sobie sprawę, że albo poroniłam, albo byłam w procesie in vitro. Po takich przejściach, jakie nas spotkały, pytania o dziecko już mnie nie ruszały. Rozumiem, gdzie żyję.
I gdzie?
Żyję w społeczeństwie, które bardzo mało wie o tym, jak trudny potrafi być temat ciąży czy starania się o potomstwo. Obwiniać teraz kogoś za to, że nie wie, powoduje kolejny problem dla nas samych. Jestem już dorosła i staram się stawiać czoła rzeczom, które nie są zależne ode mnie. Dla wielu to jest naturalne pytanie i nie chcę się obrażać. Ale wiem, że tak być nie powinno i dlatego wolę się zabrać za edukację. Pytajmy swoich rozmówców wprost: "Czy ja mogę zapytać cię o dzieci?" i sprawa jest jasna. Jeśli to nie zaboli, usłyszymy, że śmiało, ale jeśli padnie "lepiej nie" albo "nie chcę o tym rozmawiać" – będzie to jasny komunikat.
Przez 13 lat wychowywała pani córkę byłego męża. Już wtedy miała pani pragnienia o posiadaniu własnego potomstwa?
Dzieci chciałam mieć zawsze, ale wtedy macierzyństwo było odłożone, priorytety ustawione pod sytuację. Dzisiaj myślę, że te pragnienia, które miałam, były na drugim, trzecim, dziesiątym miejscu, bo coś innego było ważne. Natomiast byłam przekonana, że jeśli wychowam nie swoje dziecko, co jest dużo trudniejsze, to ze swoimi pójdzie jak z płatka. Co jest nieprawdą. Ciąża wcale nie musi przyjść dokładnie w tym momencie, w którym my sobie jej zażyczymy. Mogą być niesprzyjające okoliczności, problemy zdrowotne i trzeba być na to przygotowanym na każdym etapie życia. Jeśli sami nie nauczymy się kontrolować swojego życia i zdrowia, to będziemy się potem odbijać od ściany do ściany tak jak ja.
Dlatego wycofała się pani z życia medialnego?
Trochę to było tak, że zaczęłam budować swoje nowe życie. Paparazzi bardzo zaczęli mi już przeszkadzać. Wiedziałam, że w nowym związku nie będzie na to zgody. Próbowałam przemówić do mediów, że tym razem nie jestem w związku z aktorem, który życzy sobie zdjęć tylko z osobą, która nie chce mieć nic wspólnego z mediami. To nie docierało. Niejednokrotnie usłyszałam od wysoko postawionych osób w show-biznesie, że jeśli będę nadal pracowała w mediach, to się nie skończy.
Wtedy zapadła ostateczna decyzja?
Tak. Dla mnie ważniejsze było życie prywatne i budowanie rodziny niż kariera medialna. To nie było takie proste, że ja po prostu przestanę chodzić na imprezy. Nigdy nie słynęłam zresztą z pojawiania się na medialnych wydarzeniach ot tak sobie. Albo pracowałam, albo byłam ekspertem, nie prosiłam się o sławę. Dużo wtedy zarabiałam i ciężko było zdecydować, że zmieniam diametralnie swoje życie. Musiałam zacząć wszystko od zera i pójść do zwyczajnej pracy.
Poruszyła pani temat in vitro, który w Polsce wzbudza bardzo dużo kontrowersji. Otwarcie pani przyznała, że jest to bardzo kosztowny proces.
To jest kolejny trudny temat, ale nie ma co się oszukiwać. Jesteśmy na takim etapie rozwoju medycyny i nauki, że pora przestać udawać, że nie istnieje coś, co istnieje i pomaga wielu osobom. Przystępnymi słowami starałam się wyjaśnić, dlaczego według mnie metoda in vitro nie jest zupełnie sztuczną metodą. To nie są czary. Wyobrażenie ludzi, którzy boją się tego, jest błędne. Myślą, że to totalna manipulacja.
Dlaczego?
Niektórzy nie chcą się nad tym pochylić i zrozumieć, że to jest ogromny krok w medycynie i zabiegi, które są stosowane w celu zapłodnienia – są lecznicze, a niepłodność jest tak samo dolegliwością jak choroba serca czy cukrzyca. To przykre, jak się słyszy negatywne rzeczy o tej metodzie, bo ludzie, którzy deklarują, że chcą dla innych dobra, powinni umieć życzyć tego dobra w każdym sensie.
W in vitro też jest duży odsetek niepowodzeń. Tutaj nie ma pewności, że zapłaciliśmy kilkanaście tysięcy złotych i koniec. Oczywiste jest, że to bardziej skomplikowany proces niż w przypadku naturalnego zapłodnienia, ponieważ trzeba przyjmować dużo hormonów, podporządkować całkowicie swoje życie tej procedurze, żyje się w stresie i oczekiwaniu, a próby nie zawsze się kończą dobrze. W tym czasie te rodziny dla mnie są ludźmi wymagającymi specjalnej troski.