Wieś daje jej niezależność. Młoda rolniczka sama jest sobie szefem
28-letnia Jolanta Brandys wraz z mężem prowadzi gospodarstwo, na którym przede wszystkim zajmują się hodowlą krów i uprawą czosnku. W rozmowie z WP Kobieta opowiada, dlaczego postanowiła osiąść na wsi, zbudować wielką oborę zamiast wyremontować dom i czy trudno jej rozstać się ze zwierzętami, które sprzedaje na mięso.
Justyna Piąsta, WP Kobieta: Wychowała się pani na wsi, a po latach gospodarstwo przekazali pani rodzice. Zawsze wiązała pani z tym swoją przyszłość?
Jolanta Brandys: Tak, całe życie tu mieszkam i zawsze mnie do tego ciągnęło. Widziałam siebie w przyszłości na wsi, wiedziałam, że chcę tu zostać. Mam dwie starsze siostry i one nie były zainteresowane pracą na gospodarstwie tak, jak ja. Kiedy w dzieciństwie miałyśmy do wyboru, czy chcemy posprzątać w domu, czy pójść do pracy w oborze, to wysyłały mnie, żebym pomagała rodzicom. A mi to było na rękę, bo bardzo lubiłam to robić. Później wszystko potoczyło się naturalnie, przejęłam gospodarstwo i razem z mężem dalej je rozwijamy.
Dla rodziców to pewnie musiała być ulga, że jedno z ich dzieci przejmie po nich gospodarstwo.
Zdecydowanie. Choć mój tata nie jest zbyt wylewny, to wydaje mi się, że jest dumny i szczęśliwy, że modernizujemy je i wkładamy ogrom pracy, by dobrze funkcjonowało. Ja mam wielki sentyment do tego miejsca. Nasze gospodarstwo było jednym z pierwszych w tej miejscowości, istnieje od dziesiątek lat, tutaj wychowała się też moja ukochana babcia. Dorastałam w przekonaniu, że to jest moje miejsce i chcę kontynuować coś, co zapoczątkowali moi dziadkowie i rodzice. W przyszłości chciałabym przekazać tę miłość do ziemi i do gospodarstwa moim dzieciom, żeby przejęli ziemię po nas i jej nie sprzedali. Jakiś czas temu dowiedzieliśmy się, że przez nasz plac ma przechodzić linia Pendolino. Składałam wnioski ze sprzeciwem, by do tego nie dopuścić, walczyłam jak lwica, bo to jest mój azyl.
Mąż też wychował się na wsi, czy to pani go ściągnęła?
Mój mąż mieszkał wieś obok, znamy się od dzieciństwa. Nie miał swojego gospodarstwa, ale był w szkole rolniczej, bo zawsze go to bardzo interesowało. Śmiejemy się, że on szukał sobie dziewczyny z gospodarstwem, a ja szukałam chłopaka, który na to gospodarstwo chciałby przyjść. I tak szczęśliwie udało nam spotkać. Teraz prowadzimy razem biznes, ale równo dzielimy się obowiązkami. On więcej pracuje w polu, jeździ ciągnikiem, a ja zajmuję się zwierzętami, uprawą czosnku i załatwiam wszystkie formalności, robię tzw. papierkową robotę. Wszystkie decyzje podejmujemy wspólnie.
Jakie są zalety życia na wsi?
Dla mnie największą zaletą jest to, że jestem wolna i mam dużo przestrzeni. Kiedy mam coś do załatwienia w większym mieście, to czuję taki ścisk w żołądku. Bardzo nie lubię tłoku, szumu samochodów. Nie wyobrażam sobie też pracować w biurze, zamknięta w czterech ścianach. Bardzo się cieszę, że mogę wyjść na dwór, oddychać świeżym powietrzem, patrzeć jak wszystko pięknie rośnie. Ja wiem, że to brzmi trochę patetycznie, ale dla mnie to jest największa zaleta i wartość. Szczególnie w czasie pandemii, gdy wszystko jest pozamykane, bardzo doceniamy, że mamy swój kawałek ziemi. Wielu ludzi źle znosi psychicznie ten trudny czas, a mnie właściwie ten lockdown nie dotknął, bo mogę wychodzić z domu na swoje podwórko, pójść na własne pole.
Zatem czy są jakieś wady życia na wsi?
Oczywiście to nie jest tylko tak, że mieszkanie na wsi ma same zalety. Dla mnie minusem jest to, że rolnikom coraz trudniej jest prowadzić swoje gospodarstwa. Na wieś przeprowadza się obecnie bardzo dużo osób z miasta, które są zachwycone tą przestrzenią i kontaktem z naturą. Myślą, że będzie cisza, spokój i sielanka. Ale oni, niestety, nie do końca rozumieją specyfikę tego miejsca i później są zdziwieni, że na wsi jest głośno, bo maszyny jeżdżą na polach do późnych godzin wieczornych albo że unoszą się brzydkie zapachy obornika. Później na tym tle mogą rodzić się uciążliwe konflikty.
Na swoim profilu na Instagramie pokazuje pani swoją codzienność i pracę. Na wielu zdjęciach można zobaczyć krowy, które pani hoduje. Czy nie trudno się z nimi rozstać, gdy są sprzedawane na mięso?
Nie wszystkie krowy trafiają na sprzedaż mięsną. Nasze mamki, czyli krowy, które rodzą nam cielaki, są u nas już od kilku lat i będą z nami do samego końca, dopóki będą zdrowe i będą w stanie wydawać nam cielęta. Jestem z nimi szczególnie związana, bo poświęcam im najwięcej czasu i uwagi, więc nawet nie myślę o rozstaniu. Taka mamka może dożyć nawet 15 lat, dlatego jeszcze długie życie przed nimi u nas. My na mięso wydajemy ich potomstwo, odchowujemy byczki i jałóweczki i to one trafiają do ubojni, z nich sprzedajemy mięso.
Czyli nie przyzwyczaja się pani do nich, więc jest łatwiej?
Przyznam, że na Instagramie często ludzie zadają mi pytania, jak ja to robię, że pokazuję takie ładne krówki w mediach społecznościowych, a po dwóch dniach publikuję zdjęcie, jak sprzedaję mięso. I czy mi ich nie szkoda. Tylko, że ja nie pokazuję w sieci tych sztuk, które trafiają na ubój, bo nie chcę, żeby ktokolwiek się do nich przyzwyczaił, a potem mi pisał, że to była jego ulubienica. Jeśli o mnie chodzi, to od małego byłam przyzwyczajana do tego, że są na gospodarstwie byczki, które głaszczę, patrzę, jak rosną, a po jakimś czasie są wywożone i już nie wracają. Mama i tata tłumaczyli mi, na czym to polega. Mówili, że naszą pracą jest to, że hodujemy zwierzęta i potem je sprzedajemy, by mieć pieniądze na ubrania, rachunki i jedzenie.
Ludzie marzą o pięknym domu, a pani i mąż marzyliście, by mieć piękną oborę. Dlaczego?
Przede wszystkim zbudowanie dużej obory miało rozwinąć hodowlę bydła mięsnego. I wyszło na to, że odwlekliśmy w czasie remont naszego domu na rzecz obory, która teraz jest takim oczkiem w głowie mojego męża. On miał marzenie, by mieć traktor, spłodzić syna i wybudować oborę. To wszystko udało się osiągnąć. Włożyliśmy mnóstwo pracy, żeby ją stworzyć i teraz napawa nas dumą. Gdy ktoś wjeżdża do nas na plac, to pyta ze zdziwieniem, co to za duży budynek. Ludzie są w szoku, że to po prostu obora dla naszych krów. Śmieję się, że można po niej oprowadzać gości jak po willi.
Czy życie na wsi i praca na gospodarstwie dają pani poczucie niezależności?
Tak, zdecydowanie. Moja praca jest elastyczna, mogę ułożyć wszystko pod siebie. Mam czas na to, żeby w każdej chwili ugotować obiad, zająć się dziećmi. Sama ustalam sobie grafik i jestem dla siebie szefem. To też staram się pokazywać w mediach społecznościowych, że młode rolniczki są przedsiębiorcze i niezależne. Że mieszkanki wsi nie chodzą z chustką na głowie i ubierają się w łachmany. Lubię do pracy włożyć fajne ogrodniczki, pasującą do nich koszulę, czapkę pod kolor i przewiązać apaszkę. Takie są teraz rolniczki XXI wieku.
Ma pani 28 lat, męża, dwoje dzieci i własne gospodarstwo, prężnie działający biznes. Czuje się pani spełniona?
Przyznam szczerze, że jeszcze do niedawna nie zdawałam sobie sprawy z tego, że w tak młodym wieku już tyle osiągnęłam i tak daleko zaszłam. Mam 6-letnią córkę, 4-letniego syna, kochającego męża i pracę, która jest moją pasją. Myślę sobie, że to chyba był z góry taki plan na mnie. Tak miało się ułożyć moje życie i do tego zostałam stworzona.