Wolny od parabenów i SLS‑ów. Jak producenci kosmetyków nabijają nas w słoiczek
Opakowanie kosmetyku to najmniejsze pole bitwy na świecie. Producenci walczą o udziały w rynku, którego wartość w Polsce wynosi ok. 19 mld złotych. Orężem są słowa-klucze: naturalny, detoksykujący, wolny od. W większości przypadków to słowa, które nic nie znaczą.
To jak funkcjonuje rynek kosmetyczny w Polsce, czym są kosmetyki, jakie są powinności ich producentów, co w tych kosmetykach może się znaleźć, a co nie i jak powinny wyglądać ich opakowania, reguluje kilka aktów prawnych. Przede wszystkim dwie ustawy: o kosmetykach z 30 marca 2001 roku i o produktach kosmetycznych z 4 października 2018 roku. Do tego garść rozporządzeń Parlamentu Europejskiego i Rady Unii Europejskiej, w tym kluczowe nr 1223/2009.
I to w tych dokumentach należy szukać informacji o składnikach, które w kosmetykach być mogą. A lista ta jest długa. Zupełnie legalnie w składzie INCI mogą pojawić się: konserwanty, parabeny, parafiny i oleje mineralne, ftalany (ale tylko niektóre), triclosan, SLS i SLES, glikol propylenowy, PEG-i, silikony, talk czy barwniki.
"Wolne od"
Dlaczego więc na butelce mydła w płynie czytamy, że nie zawiera SLS-ów, a etykieta szamponu zachwala, że w składzie nie uświadczysz silikonów? Bo na razie prawo nie zabrania takiego odwrotnego marketingu. Słowem, można chwalić się tym, co w kosmetyku jest, albo tym, czego nie ma. Właścicielki Ministerstwa Dobrego Mydła (na opakowaniach ich produktów nie ma informacji o składnikach, których nie zawierają) na Instagramie tłumaczą to chęcią zarobku, jaką kierują się inni producenci.
"(...) Jest to tak zwany negative claiming, czarny PR substancji, które są dopuszczone do obrotu, co oznacza, że zostały przebadane i uznane za bezpieczne. My, producenci zielonych kosmetyków też nie jesteśmy święci. Szybko połapano się, że "bez” podnosi cenę i zwiększa sprzedaż, że zielone przynosi zielone i strasząc kosmetyką drogeryjną, możemy przytulić sobie wielu przerażonych klientów. Na tę strategię marketingową nie ma jeszcze nazwy, ale my dobrze wiemy, o co chodzi" - zapewniają.
W dalszej części odnoszą się także do testowania na zwierzętach. "Dlaczego więc "bezy” pojawiają się w komunikacji tylu marek? Czasem z niewiedzy, choć o to trudno posądzić dobrze osadzone na rynku firmy. Częściej dlatego, że lepiej zapłacić karę, ale mieć przekonujący klienta przekaz niż pozbawić się tak mocnego, pozornie przekonującego argumentu. PS: "Nie testowano na zwierzętach” też nie wolno. Europa nie testuje od 2013. Po prostu. A my lubimy Państwa, więc nie będziemy na czarno Was traktować, straszyć pegiem i slesem. Bo i po co".
Szybko konsultuję sprawę z Lidią Lewandowską, właścicielką serwisu wirtualnekosmetyki.pl, która zwraca uwagę, że praktyka opisywana przez Anię i Ulę Bieluń z Ministerstwa Dobrego Mydła, niedługo zostanie ukrócona.
- Od 1 lipca będą miały zastosowanie załączniki III i IV Dokumentu Technicznego Komisji Europejskiej w sprawie oświadczeń dotyczących produktów kosmetycznych oraz nowych zasad określania poprawności stosowania deklaracji "free from” ("nie zawiera”/ "wolny od”) i "hipoalergiczny”. Czyli nie będzie można pisać, że kosmetyk jest "wolny od" substancji, które są nielegalne, np. rtęć czy formaldehydy – mówi ekspertka. Zaś składniki legalnie dopuszczone do użytku nie mogą być dyskredytowane przez producentów, którzy decydują się inaczej formułować swoje kosmetyki.
"Hipoalergiczny"
Kolejną kwestią są właściwości kosmetyków, które producenci deklarują na opakowaniach. Choćby wspomniane przez Lewandowską słowo "hipoalergiczny". W obecnie obowiązujących przepisach nie ma definicji kosmetyku hipoalergicznego. Ustawodawca mówi jedynie, czym jest kosmetyk w ogóle. I jest to pojęcie bardzo szerokie.
Kosmetyk to każda substancja przeznaczona do zewnętrznego kontaktu z ciałem człowieka: skórą, włosami, wargami, paznokciami, zewnętrznymi narządami płciowymi, zębami i błonami śluzowymi jamy ustnej, stosowana w wyłącznym lub głównym celu utrzymywania ich w czystości, pielęgnowania, ochrony, perfumowania lub upiększania. Można więc etykietę "hipoalergiczny" nakleić niemal na wszystko, bez względu na to, czy wywołuje reakcje alergiczne czy nie i do 1 lipca konsekwencji tego czynu nie będzie.
"Dermokosmetyk"
A co z kosmetykami, które można kupić wyłącznie w aptece? To strategia marketingowa. Bo znów, pojęcie dermokosmetyku w prawie nie istnieje. Więc to od producenta zależy, jaki kanał dystrybucji wybiera dla swoich produktów. A powszechne przekonanie jest takie, że jak coś jest do kupienia wyłącznie w aptece, to musi być bliższe lekom, niż krem czy serum, które stoi na półce w drogerii. Czy oznacza to, że dermokosmetyki to ściema? Absolutnie nie! W przypadku cery problematycznej bywają jedynym rozwiązaniem. Są ukojeniem dla atopików, ratunkiem dla dorosłych cierpiących na trądzik czy łuszczycę. Niejednokrotnie producenci dermokosmetyków mają laboratoria bliskie tym farmaceutycznym, robią zaawansowane badania i dokonują przełomów w dermatologii. Ale sam fakt, że kosmetyk jest do kupienia w aptece, nie jest gwarancją jego skuteczności.
"Dr Ziutka X"
Gdy konkurencja jest tak ogromna, jak na rynku kosmetycznym, lekarze, doktorzy i eksperci są ogromnymi sojusznikami. Nawet wtedy, gdy nie istnieją. Bo każda marka kosmetyczna może nazywać się "Dr Jakaśtam". Powód? Ten sam, co zawsze. Jak coś nie jest zabronione, jest dozwolone. I o ile za kosmetykami Dr Irena Eris stoi dr farmacji – Irena Eris, a marka Dr. Brandt została założona przez lekarza – dermatologa, Fredrica Sheldona Brandta, to nie oznacza to, że każdy kosmetyk z "doktorem" w nazwie przez takiego doktora został wymyślony, zaaprobowany czy choćby – przetestowany.
"Detoksykujący"
W mojej łazience jest kilka "detoksykujących" maseczek do włosów i sterta "oddychających" lakierów do paznokci. Do tej pory nie zastanawiałam się, w jaki sposób producenci weryfikują te deklaracje, które umieszczają na opakowaniach. Ale niby jak paznokieć, pomalowany lakierem bez ftalanów ma oddychać? Paznokcie nie oddychają. Są martwe i podobnie jak włosy zbudowane są ze zrogowaciałego naskórka, który nie ma płuc. A moje detoksykujące maseczki i peelingi? Pewnie oczyszczają skórę. Ale czy usuwają toksyny? Gdyby w moim organizmie lub na jego powierzchni znajdowały się toksyny, potrzebna byłaby wizyta na oddziale toksykologii i gruntowny przegląd wątroby. Bo to ona jest odpowiedzialna za oczyszczanie organizmu, nie – kosmetyki.
"Naturalny"
To chyba najcenniejsze słowo w arsenale marketingowców. Bo nie ma dnia, żebyśmy nie słyszeli, jak szkodliwe jest powietrze, którym oddychamy, jak napakowana chemią żywność, która ląduje na naszych talerzach, jak niebezpieczne zabawki, które trafiają do rąk naszych dzieci. Zwracamy się w kierunku tego, co naturalne. Bo zakładamy, że jak naturalne, to zdrowsze, lepsze, bezpieczniejsze. I generalnie nie jest to błędne założenie.
Problem w tym, że nie każdy kosmetyk nazwany naturalnym, faktycznie taki jest. By mieć pewność, że produkt, na który wydajemy pieniądze (najczęściej większe niż na odpowiednik, który zawiera syntetyczne składniki lub te, które nie są ekologiczne), faktycznie jest bliższy naturze, warto zwrócić uwagę na certyfikaty, np. Ecocert, Cosmebio, ICEA czy symbol Euroliść (biały listek z europejskich gwiazdek, na zielonym tle). Wybierając produkt certyfikowany, masz pewność, że wszystkie składniki pochodzą z upraw ekologicznych. Bo nawet składniki naturalne mogą być wytwarzane w sposób, który nie szanuje środowiska – z wykorzystaniem pestycydów, ogromnych ilości wody, etc. Moda na kosmetyki naturalne nie przemija, jest więc szansa, że konsumenci będą coraz lepiej wyedukowani.
"Z komórkami macierzystymi"
Mówiłam już o naszym zaufaniu do lekarzy, gdy mowa o pielęgnacji skóry. I zaufanie to przenosi się niejako na odkrycia w medycynie. Dlatego co chwila w perfumeriach pojawiają się balsamy z komórkami macierzystymi, perfumy z hormonem szczęścia, etc. Sęk w tym, że nawet jeśli te komórki macierzyste faktycznie w balsamie do ciała są, to nie mogą być komórkami ludzkimi. Bo polskie prawo zabrania "stosowania w kosmetykach komórek, tkanek oraz innych substancji lub ich ekstraktów pochodzących z ciała ludzkiego”.
Jak kupować kosmetyki?
Przede wszystkim z głową. Czytając napisy na opakowaniu, czytajmy ze zrozumieniem. I weryfikujmy deklaracje, ze stanem faktycznym. Jeśli na tubce kremu pod oczy napisano, że wygładza zmarszczki dzięki zawartości kolagenu, a w składzie INCI ten kolagen jest na ostatniej pozycji, to raczej nie ma co spodziewać się cudów.
Zaglądając do listy składników, trzeba pamiętać, że wymienia się je według procentowej zawartości. Czyli te substancje, których jest najwięcej, będą na początku. Łacińskie i angielskie nazwy nic ci nie mówią? Z pomocą przychodzą aplikacje. CosmEthics, Ingred, Think Dirty, Clean Beauty, oraz polskie Cosmetic Scan i Perfect Beauty analizują skład kosmetyku (skanujesz kod kreskowy z opakowania) i podpowiadają, jaki produkt wybrać.
Oczywiście nie można im ufać bezgranicznie, ale to dobry start na drodze do bardziej świadomych zakupów. Warto zrobić przegląd tego, co masz w kosmetyczce i zapamiętać (albo zrobić zdjęcie) składy produktów, które najbardziej ci odpowiadają. Gdy pojawi się chęć zmian (bo niekoniecznie chcesz stosować ten sam krem latami), szukaj produktu o podobnym składzie. Polskie drogerie, apteki i perfumerie to skarbnica świetnych kosmetyków. Trzeba jednak umieć je znaleźć.
Ten tekst jest elementem naszego cyklu #ZadbanaPolka, w którym pokazujemy różne podejścia kobiet do dbania o siebie. Nie oceniamy, ale pomożemy ci w dokonywaniu codziennych wyborów, doradzimy ci jak żyć w zgodzie z hasłem WP Kobieta: "Jestem, jaka chcę być”. Więcej przeczytasz tutaj.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl