Wychowała się w domu dziecka. Dla wielu dzieci to ona była "mamą"
Ewa Nowicka jest wychowanką jednego z domów dziecka w Lublinie. Trafiła tam jako nastolatka, ponieważ jej mama stwierdziła w rozmowie z kuratorem: "już jej nie chcę". 26-letnia Ewa przez lata mierzyła się z poczuciem winy, traumami i depresją. Ma za sobą dwie próby samobójcze. Swoją historią dzieli się w internecie.
25.01.2023 | aktual.: 25.01.2023 18:12
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Aleksandra Lewandowska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Ile miałaś lat, gdy trafiłaś do domu dziecka?
Ewa Nowicka: Miałam 14 lat. Dom dziecka był jednak dopiero drugim miejscem, w którym zamieszkałam. Najpierw trafiłam do pogotowia opiekuńczego w Białymstoku, gdzie spędziłam półtora roku.
Jaki był powód?
Moja mama nas po prostu oddała. Nas, czyli mnie i mojego młodszego brata. Starsza siostra znajdowała się już wtedy w pogotowiu opiekuńczym. W wakacje odbyło się jedno ze spotkań z kuratorem, który został nam przydzielony po rozwodzie rodziców. Mama nagle powiedziała: "Ja ich nie chcę. Zabierzcie ich". I tak się stało.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Tak po prostu?
W domu panowała bardzo toksyczna atmosfera. Mama się nami nie zajmowała. To ja głównie opiekowałam się młodszym bratem. Spotkania z kuratorem były natomiast znacznie wcześniej umawiane, więc tuż przed nimi sprzątaliśmy, robiliśmy zakupy spożywcze. Udawaliśmy, że wszystko jest w jak najlepszym porządku. Ale w końcu ta bańka pękła i trafiliśmy do pogotowia opiekuńczego.
Jak to wspominasz?
Szczerze mówiąc, sama nie wiem. Miałam wtedy 14 lat, byłam dzieckiem. Nie za bardzo zdawałam sobie sprawę z tego, co tak naprawdę się dzieje.
Byłaś zła na mamę?
Pamiętam, że po spotkaniu z kuratorem popłakałam się. Nie czułam złości, bo gdy pochodzi się z rodziny toksycznej, dysfunkcyjnej, najczęściej nie mamy świadomości, że ktoś nas krzywdzi. Ja bardzo chciałam pomóc mojej mamie, bo bardzo ją kochałam i chciałam być jak najlepszym dzieckiem. Bardziej niż złość czułam przerażenie - że trafię do nowego miejsca, totalnie nieznajomego. Nie wiedziałam wtedy, czym jest pogotowie opiekuńcze, czym jest dom dziecka.
Bałaś się odseparowania od mamy?
Samo odseparowanie nie było dla mnie czymś nadzwyczajnym. Bywały takie momenty, że przez dwa miesiące pomieszkiwałam u babci, a moja mama ani razu do mnie nie zadzwoniła. Nie zapytała, czy żyję, czy mam co jeść. Nie wiem, czy w ogóle wiedziała, gdzie jestem, z kim jestem, co robię. Przed wizytami kuratora i tak jej praktycznie nie było w domu. Zajmowałam się sobą sama.
Zamiast pogotowia opiekuńczego nie mogłaś zamieszkać z babcią?
Stwierdzono, że babcia jest zbyt wiekowa, żeby się nami (Ewą i jej bratem - przyp. red.) zająć.
Jak wyglądały pierwsze dni w pogotowiu opiekuńczym?
To był trudny czas - i w pogotowiu opiekuńczym, i w domu dziecka. Na początku doznałam szoku, że ktoś liczy się z moim zdaniem, że ktoś mówi mi, że jestem ładna, że mogę coś sobie kupić i nie nosić ubrań ze śmietnika. Kiedy trafiasz do takiego miejsca z bardzo toksycznego domu, wszystko wydaje się piękne. Nie musiałam się martwić o to, czy będę miała co zjeść. Nie musiałam martwić się o siebie w wieku 14 lat.
Do domu dziecka trafiłam trochę później, byłam już bardziej świadoma. Z perspektywy czasu zobaczyłam, że pogotowie opiekuńcze też było toksycznym miejscem. Hierarchia wśród wychowanków, panujące zasady, trochę "więzienne".
Co masz na myśli, mówiąc "więzienne"?
Podam ci taki przykład. Każdy na stołówce miał wyznaczone miejsce. Tak naprawdę nie było ono wyznaczone przez żadnego z pracowników, tylko przez wychowanków placówki. Jeżeli usiadłaś na niewłaściwym miejscu, należącym do kogoś innego, mogło się to dla ciebie skończyć nawet pobiciem. Była też ławka nazwana "ławką frajerów". Jeśli któreś dziecko, w szczególności nowe - bo takie o niej nie wiedziało, usiadło na tej ławce, automatycznie stawało się "frajerem". Inne dzieci pluły mu w twarz. To było straszne.
Wychowawcy nie zwracali na to uwagi?
Nigdy nie reagowali. Nigdy też nie stawali w czyjejś obronie. To były po prostu zasady tego miejsca.
W domu dziecka było tak samo?
Nie, dom dziecka był zupełnie innym miejscem. Przede wszystkim stał się domem. Trafiłam razem z bratem do Lublina, do placówki złożonej z czterech domków. W każdym domku mogło mieszkać do 14 osób, różnej płci, w różnym wieku. Kiedy opuszczałam placówkę, byłam najstarsza. Miałam 24 lata. Najmłodsze dziecko w moim domku miało tylko pięć lat. Był naprawdę duży przedział wiekowy.
Powiedziałaś, że dom dziecka stał się domem.
Już samo miejsce było namiastką prawdziwego domu. Mieliśmy stały dostęp do kuchni, mogliśmy sami przygotowywać posiłki, kiedy tylko chcemy. Moja wychowawczyni stała się moją drugą mamą. Czułam się zaopiekowana i wiedziałam, że się mną interesuje. Cały czas mamy ze sobą kontakt.
Zauważyłam, że kiedy o tym wszystkim mówisz, wydajesz się spokojna. Jakbyś miała to wszystko "przepracowane".
Bo tak jest. Nie czuję już z tego powodu bólu, bo ukończyłam trzy terapie na własną rękę. Czuję się w pewnym sensie wyleczona. Została mi do "przepracowania" jedna trauma. Dzięki terapii zrozumiałam schematy rodzinne, wiem, dlaczego doszło do pewnych sytuacji i dzięki temu odczuwam ulgę. Oczywiście, opowiadając o pewnych zdarzeniach, jest mi przykro. Ale to nie jest to, co było kiedyś.
A co było kiedyś?
Kiedyś czułam ból i cierpienie. Miałam depresję i mam za sobą próby samobójcze. Myślę, że tak naprawdę moja depresja zaczęła się wtedy, kiedy trafiłam do pogotowia opiekuńczego. Dlaczego? Każde dziecko, które trafia do takiego miejsca, zdaje sobie w pewnym momencie sprawę, że jest po prostu niekochane, że nikomu już na nim nie zależy. Ma poczucie winy, jest samotne, jest mu ciężko.
Wspomniałaś o próbach samobójczych. Kiedy to miało miejsce?
Pierwsza, niedługo po przybyciu do pogotowia opiekuńczego. Pamiętam, że byłam w końcu w tak złym stanie, że usłyszałam od jednego chłopaka, który też tam trafił: "dwa tygodnie i cię nie będzie". Czuł, że mogę popełnić samobójstwo.
Druga, dwa lata temu, kilka dni po opuszczeniu domu dziecka. Sytuacja się wtedy skomplikowała, bo wraz z nowym dyrektorem placówki moja depresja i ogólne problemy ze zdrowiem psychicznym zaczęły się pogłębiać. Podjęłam decyzję o wyprowadzeniu się i - w pewnym sensie - o zakończeniu mojego życia. Do tego jednak nie doszło. Po wszystkim trafiłam na terapie, które mnie uratowały.
A czym była spowodowana decyzja o wyprowadzce?
Dyrektor placówki nie ukrywał, że jest przeciwny mojemu nagrywaniu na YouTube'a i opowiadaniu o życiu w domu dziecka. A to była jedna z niewielu rzeczy, która dawała mi prawdziwą radość. W końcu chciał mi tego zabronić. Było jeszcze kilka innych sytuacji. Mieliśmy konflikt.
Dlaczego nie zdecydowałaś się wyprowadzić wcześniej?
Mogłam wyprowadzić się tak naprawdę po ukończeniu 18. roku życia. Jednak, kiedy dyrektor danego domu dziecka wyrazi zgodę i sam wychowanek jest chętny, może zostać dłużej. I ja chciałam zostać dłużej, bo dzięki temu mogłam się też wykształcić, co było dla mnie bardzo ważne. Miałam 19 lat, gdy skończyłam technikum, potem poszłam na studia. Gdybym wyprowadziła się z domu dziecka, mając 18 lat, nie miałabym nawet dokąd pójść. Nie mam rodziców, mogłabym zamieszkać jedynie u babci. Ostatnie lata swojego życia związałam jednak z Lublinem i nie chciałam się wyprowadzać.
A skąd decyzja o rozpoczęciu nagrywania filmów na YouTube'a?
Śmieję się czasem, że to był chyba jakiś znak od Boga, żebym zaczęła nagrywać. Pewnego dnia wstałam i podjęłam taką decyzję: "chcę nagrywać o tym, jak żyje się w domu dziecka". Chciałam pokazać, że to nie jest tak smutne czy straszne miejsce, jak wielu osobom się wydaje. Przybliżyć, z jakimi traumami trafiają tu dzieci, z jakimi uczuciami i emocjami muszą się zmagać. Jak wygląda to prawdziwe życie w domu dziecka, które nie jest usłane różami, ale są tu ludzie, których interesujesz.
I wciąż nagrywasz, dziś też na Instagrama i TikToka.
Tak! Tematyka jest najróżniejsza. Do 24. roku życia, kiedy tam mieszkałam, mówiłam głównie o samym życiu w placówce, stereotypach na jej temat, faktach i mitach czy kwotach, jakie otrzymują wychowankowie domu dziecka na wydatki czy ubrania. A dziś pokazuję, jak wygląda już życie po.
Zatrzymajmy się więc na temacie kwot. Z tego co widziałam, są one naprawdę niewielkie.
Myślę, że niewiele się od tego czasu zmieniło. Miesięcznie otrzymywaliśmy od dziesięciu do 40 zł, w zależności od "plusów" i "minusów", które mogliśmy otrzymać od wychowawców za swoje zachowanie. Raz w roku - 500 zł, które przeznaczaliśmy głównie na zakup ubrań. I to raczej tyle.
Na co starczyło ci dziesięć zł?
Praktycznie na nic, w szczególności, że jako nastoletnia dziewczyna chciałam się np. zacząć malować. Ale to nie jest największy problem. Chodzi tu głównie o to, że każdy z nas musiał sam sobie kupić m.in. dezodorant, takie podstawowe rzeczy do higieny.
A jak było ze świętami czy dniami dziecka?
W kwestii prezentów? Domy dziecka nie mają pieniędzy na tego typu rzeczy. Dni dziecka były najzwyklejszymi dniami, a jeżeli chodzi o święta - jeśli dana placówka nie miała na to odłożonych funduszy, sponsorów czy pomocy od innych ludzi, dzieci nie otrzymywały żadnych prezentów.
Dla małych dzieci musiało to być szczególnie trudne.
Małe dzieci znosiły to naprawdę źle. Tym bardziej że często dochodziło do sytuacji, w której dzieci chwaliły się w szkole nowymi zabawkami, a to z domu dziecka nie dostało nawet cukierka. Wtedy starałam się też być blisko nich i wspierać.
Byłaś dla nich jak siostra?
Mówiłam ci o tym, że najmłodsze dziecko, z którym mieszkałam w domku, miało pięć lat. Dla takich dzieci to ja, dziewczyna mająca zaledwie 14 czy 15 lat, najczęściej byłam nie siostrą, a "mamą". To może się wydawać nieco dziwne, ale niektóre dzieci tak do mnie mówiły. Przychodziły, rozmawiały, przytulały się. Rysowały dla mnie laurki. Potrzebowały tej bliskości. Strasznie ciężko było mi je opuścić, ale zdarza się, że je odwiedzam.
Kiedy myślisz o macierzyństwie, widzisz siebie w przyszłości jako mamę?
To jest bardzo dobre pytanie i bardzo aktualne. Cały czas się nad tym zastanawiam. Z jednej strony uwielbiam dzieci i można powiedzieć, że mam doświadczenie w opiece nad nimi. Wiem, jak to jest po części być mamą. Z drugiej - przez pryzmat moich doświadczeń, nie wiem. Macierzyństwo jest bardzo trudne i wiąże się z ogromną odpowiedzialnością, na którą nie każdy jest gotowy. Kiedy o tym myślę, boję się, że mogłabym gdzieś popełnić błąd, a chciałabym wychować fajnego człowieka, z dobrym sercem. Wydaje mi się, że potrzebuję jeszcze trochę więcej czasu, aby podjąć tę decyzję.
Jakimi słowami określiłabyś swoje życie dziś? Jesteś szczęśliwa?
Tak. Jestem szczęśliwa, czuję się bezpieczna. Myślę o przyszłości. Mam wspaniałego narzeczonego. W tym roku odbędzie się nasz ślub. Mam wrażenie, że powoli wszystko mi się układa i oby tak zostało.
Rozmawiała Aleksandra Lewandowska, dziennikarka Wirtualnej Polski
Jeśli znajdujesz się w trudnej sytuacji i potrzebujesz rozmowy z psychologiem, zadzwoń pod bezpłatny numer 116 123 lub 22 484 88 01. Listę miejsc, w których możesz szukać pomocy, znajdziesz też TUTAJ.
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.