Wychowawcy załamują ręce. "To już przechodzi ludzkie pojęcie"
- To, co się dzieje to istny koszmar — mówi Weronika, która przyznaje, że praca kierownika kolonii w dużej mierze polega na bieganiu za dziećmi z telefonem i robieniu nierealnych zdjęć. Największym problemem są jednak wymagania rodziców i ciągłe telefony.
- To był koszmar, straciłam mnóstwo nerwów. Ze stresu pojawiły się u mnie objawy łuszczycy — mówi Weronika, która niedawno wróciła z kolonii, gdzie pełniła rolę kierowniczki. Na co dzień jest wykładowcą i nauczycielem w szkole integracyjnej, ale podkreśla, że to, co przeszła, to największy koszmar jej życia.
Dzieci z zaburzeniami i problemami, o których nikt nie poinformował, roszczeniowi i nadopiekuńczy rodzice, a do tego organizatorzy wycieczek, którzy wymagają wiele, nie zapewniając praktycznie niczego. - Jeżdżę od wielu lat, ale w tym roku to już przechodzi ludzkie pojęcie — komentuje w rozmowie z Wirtualną Polską.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
"Uśmiech, idzie kierownik!"
Choć wydawałoby się, że wychowawca ma przede wszystkim dbać o bezpieczeństwo podopiecznych, okazuje się, że najważniejsze jest robienie zdjęć i relacji na Facebooka i Instagrama.
- To, co się dzieje to istny koszmar. Praca kierownika w dużej mierze polega na bieganiu za dziećmi z telefonem i robieniu nierealnych zdjęć, żeby rodzice widzieli, jak świetnie się bawią - mówi Weronika.
Firmy organizujące kolonie mają konkretne wymagania. 80 zdjęć dziennie to minimum. Do tego wychowawcy regularnie muszą wstawiać filmiki na social media, a pod koniec dnia tworzyć album z najlepszymi zdjęciami. - Właściciele biura dzwonią i błagają o "rolki" co dwie godziny. W efekcie nie mamy czasu zająć się dziećmi, bo cały czas latamy z aparatem.
Na fotorelacje naciskają zarówno organizatorzy wycieczek, jak i opiekunowie. - Telefony rodziców co trzy minuty z pretensjami albo wiadomości w stylu: ''Czemu Zosia ma tylko trzy zdjęcia, a Bartek osiem'' to standard. A jak mam zrobić Zosi ładne zdjęcie, skoro cały czas ma minę jakby była tu za karę?' - zastanawia się opiekunka. Dodaje, że zdarzają się rodzice, którzy każą wysyłać zdjęcia posiłków.
Reasumując, zdjęcia to najważniejsza rzecz na całym obozie. Tę zasadę szybko podłapują również dzieci. - Po trzech dniach na hasło: ''Idzie pani kierownik'' każdy jak małpka w zoo uśmiecha się do aparatu w moim telefonie — opowiada Weronika.
"Najgorsi są rodzice z Warszawy"
- W 2012 roku zrobiłam pierwszy kurs na wychowawcę kolonijnego. To jest nie do porównania — mówi Karolina z Warszawy.
Przyznaje, że dzieci na koloniach są coraz bardziej aspołeczne. - Może to przez pandemię. Z trudem siadają w grupach, niepewnie czują się podczas apeli. Autokary teraz są absolutnie cichutkie, dzieci siedzą wpatrzone w swoje smartfony przez całą podróż.
Zmienili się również rodzice. - Są teraz chyba bardziej rozhisteryzowani i nie potrafią cieszyć się z tych kilkunastu dni bez swojego potomka. Wielu życzy sobie bardzo specyficznych diet.
- Na porządku dziennym są również ciągłe telefony od rodziców, którzy pytają dosłownie o każdy szczegół. - Dlaczego Tomek nie miał czapki albo czy wie pani, ile par majtek zużył. Inna mama zadzwoniła, bo zobaczyła na zdjęciu, że jej syn ma założoną koszulkę na złą stronę — mówi Karolina.
Przyznaje, że często płakała z bezsilności. - Sama mam dzieci i wiem, jak dużo oznacza wydatek na kolonie czy obóz... Ale przecież za te pieniądze nikt wychowawców nie ma na własność! - apeluje.
Podczas jednego z wyjazdów mama dziewczynki postanowiła zamieszkać w tym samym hotelu, ale w innym budynku. - Dzwoniła do mnie i do wychowawczyni, do której kontakt znalazła na Facebooku, co 30 minut. Paranoja. Gdy wychowawczyni powiedziała mi, że dziewczynka przychodzi do niej w nocy, powiedziałam "dość" i kazałam zabrać dziecko z obozu — opowiada kierowniczka kolonii.
Inna mama przywoziła swojej córce codziennie obiady. Nie smakowała jej obozowa kuchnia, dlatego codziennie dostawała pizzę lub spaghetti.
Z kolei Karolina przyznaje, że najgorsi są rodzice z Warszawy. - Po 10 latach pracy w różnych warszawskich szkołach chyba nic mnie nie zaskoczy. Są jednak biura, które np. nie lubią zabierać dzieci z Warszawy lub wolą do tego zatrudniać warszawiaków, bo poziom abstrakcji i szczegółowości pytań tych rodziców jest ogromny.
Wpadł w szał i rzucał ziemniakami
Wychowawcy podkreślają, że rośnie również liczba dzieci z różnymi zaburzeniami. Niestety, często rodzice starają się ukryć ten fakt przed wychowawcami kolonijnymi.
- W kartach kolonijnych jest pełno pustych rubryk. Potem okazuje się, że dziecko "zdrowe" wpada w szał średnio co 15 minut, rzuca ziemniakami, bije i patrzy w dal nieobecne. Dopiero później mama przyznała, że syn ma autyzm.
Są również dzieci, które przyjmują leki psychotropowe. - O ile podawanie standardowych leków, np. na wyciszenie nastroju jest w porządku, o tyle kontrolowanie lęków i napadów wydaje się trochę problematyczne. Powinniśmy być do tego dodatkowo przeszkoleni, albo powinna jechać z nami dodatkowa osoba — stwierdza Karolina.
- Jestem pedagogiem specjalnym. Na co dzień pracuje z takimi dziećmi, sama mam takiego wyjątkowego w domu, do głowy by mi nie przyszłoby, np. zataić, że moje dziecko w napadzie złości potrafi uciec z obiektu - przyznaje Weronika.
Wychowawca musi mieć oczy dookoła głowy. - Ostatnio zarekwirowałam ponad pięć noży motylkowych. Dzieci kupują je na stoiskach z pamiątkami, a sprzedawcy są w stanie sprzedać wszystko. Później bawią się tym w pokojach, np. w nocy, kiedy przebywają sami. Aż strach pomyśleć, co by się mogło stać.
Zarobki wychowawców
Ogromna odpowiedzialność i próba sprostania wymaganiom dzieci, rodziców i organizatorów nie idzie w parze z wysokością wynagrodzeń. - Biura oczekują, że będziemy trenerami i opiekunkami. Że będziemy spać z pozostałą kadrą, czasami nawet koedukacyjnie. Że za 800-1200 zł za turnus damy z siebie wszystko. Podobnie ciężko mają kierownicy wypoczynku, którym proponowana jest niewiele wyższa stawka, a mają sporo spraw administracyjnych do wykonania — mówi Karolina z Warszawy.
Na problem niskich pensji zwraca również uwagę Weronika. Na co dzień jest nauczycielką, ale od września zaczyna pracę w nowej placówce i przez wakacje pozostaje bez środków. - Wyjazd na kolonię był dla mnie koniecznością. Jako kierownik kolonii za 10 dni zarobiłam łącznie z premią 2200 zł, co nawet nie starczy mi na lekarza, bo leczę się na łuszczycę — przyznaje. - Podczas drugiej kolonii kierownikowi płacono 1800 zł na rękę, a wychowawcy 1600 zł. Na więcej turnusów już nie pojechałam, bo trafiłabym do wariatkowa.
Zdarzało się, że musiała wstawać w nocy, bo ktoś z podopiecznych rozbił okno lub lampę. Innym razem pół nocy spędziła na SOR-ze, bo dziecko rozcięło sobie nogę.
- Biorąc pod uwagę, że kierownik musi być przez 24 godziny w pogotowiu, to w przeliczeniu wychodzi siedem złotych za godzinę. Stawki są dramatycznie niskie - ubolewa.
Zaznacza, że najczęściej kierownik nie dysponuje dodatkowymi środkami, np. na leki czy transport do lekarza. Na niektórych obozach brakuje również sprzętu. - Mój kolega wuefista miał przeprowadzić obóz sportowy, mając do dyspozycji tylko trzy piłki — wyznaje.
Często odczuwa frustrację. - To nie jest łatwa praca. Wymaga odpowiedzialności i wielu zdolności. Przecież ja zabieram czyjeś dziecko na 10 dni i to ja sprawuje nad nim opiekę... Dlaczego tak mało się nam płaci?
- Czy organizatorzy wypoczynku wiedzą, jaką my na siebie bierzemy odpowiedzialność? Słyszałam o koloniach, na których za 10 dni płacą 1200 zł. To istny koszmar. Rodzic płaci bardzo dużo, ale organizator oszczędza na kadrze. Na 50 dzieci jest trzech wychowawców i jeden kierownik.
Agnieszka Natalia Woźniak, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!