Wyznania położnej. "Do lekarza chodziła, jak jej się przypomniało. O ciąży dowiedziała się w 6. miesiącu"
Anna Bonarek jest położną z ponad 20-letnim stażem. W rozmowie z WP Kobieta opowiada, z jakimi sytuacjami spotyka się w codziennej pracy, co blokuje kobiety przed pójściem na wizytę i dlaczego niskiej frekwencji w gabinetach winni są także sami lekarze.
24.09.2020 16:21
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
W szpitalu w Tarnowskich Górach lekarze usunęli z brzucha pacjentki ogromnego guza jajnika, którego średnica wyniosła 60 cm, a waga – 24 kg. Kilkuosobowy personel medyczny z trudem wyciął szczęśliwie niezłośliwą, patologiczną narośl, a pacjentka, która przez wiele lat nosiła ją w sobie, wreszcie mogła odetchnąć z ulgą. Jak się okazuje, taki przypadek to według Anny Bonarek, położnej z wieloletnim stażem, coś strasznego nawet dla osoby z medycznego światka, ale niestety możliwego i zbliżonego do tego, z czym spotyka się w codziennej pracy.
Anna Bonarek jest położną z 23-letnim doświadczeniem. Pracuje w szpitalu, gabinecie ginekologicznym i szkole rodzenia. Z niewiedzą kobiet na temat tego, co dzieje się w ich ciałach, spotyka się niemalże codziennie.
Xymena Borowiecka, WP Kobieta: Pod facebookowym postem o 24-kilogramowym guzie pojawiły się komentarze typu: "jak dobrze, że nic mnie nie boli, nie muszę iść do ginekologa". Wychodzenie z założenia, że dopiero ból zmusi nas do wizyty w gabinecie, to standard?
Anna Bonarek, położna: Tak, zdecydowanie. To stwierdzenie "nie chodzę, bo mnie nie boli" dotyczy głównie dwóch grup. Są to kobiety pomiędzy 50. a 70. rokiem życia z małych miasteczek i wiosek, które mogą mieć ograniczony dostęp do mediów i akcji organizowanych przez NFZ. Druga grupa to natomiast kobiety bardzo młode, które nie stosują antykoncepcji hormonalnej, więc nie mają potrzeby, żeby iść do ginekologa. Wbrew pozorom, pań po 70. roku życia jest sporo. Przychodzą częściej i wcale ich nie trzeba wołać.
Z czego wynika ta zauważalna niechęć do badań widoczna u młodych kobiet?
Ta pierwsza wizyta jest zazwyczaj wymuszona. Młode dziewczyny, które zachodzą w ciążę, często wychodzą z założenia, że nie mogą iść do lekarza, bo rodzic się o tym dowie – to po pierwsze. Po drugie – dziewczyny często nie są uczone przez matki, jak ważne są regularne badania. Ba, często nawet nie rozmawiają na ten temat. Wobec tego nie ma się co dziwić, że zdarza się, że nawet nie wiedzą, że są w ciąży.
Zobacz także
Czyli patologiczne sytuacje, takie jak bycie nieświadomym, że w naszym organizmie rośnie guz, są możliwe?
To był szok, nawet dla mnie, osoby, która na co dzień pracuje w szpitalu i widzi naprawdę wiele, jednak mam swoje przypuszczenia, dlaczego ta pacjentka tak późno została zoperowana. W moim odczuciu ta kobieta przeczuwała, że dzieje się coś niedobrego, ale za bardzo się bała zgłosić do lekarza po pomoc.
Spotkała się pani z podobnym przypadkiem zwlekania z wizytą, które zakończyło się szokującą dla pacjentki informacją?
Mam w swojej karierze zawodowej taką historię. 53-letnia kobieta zaszła w ciążę z zaskoczenia, ale na szczęście urodziła świadomie. Miała już dwoje dzieci – jedno 25-letnie i drugie 21-letnie. Wszyscy ją informowali, że nie ma szans zajść w ciążę, bo nie miesiączkuje, ma niski poziom hormonów, więc do lekarza chodziła "jak jej się przypomniało". O ciąży dowiedziała się w 6. miesiącu. Nic dziwnego. Nie miesiączkowała, więc nie była zaskoczona, że tej miesiączki nie ma. Wspominała, że mniej więcej wie, kiedy w ciążę zaszła, bo w pierwszych tygodniach dawała o sobie znać – miała nudności, wymioty, bóle głowy, ale na wizytę u ginekologa zdecydowała się dopiero wtedy, kiedy pojawiło się plamienie. W momencie alarmującym, bo zaczęło się dziać coś niepokojącego.
To był odosobniony przypadek czy jeden z wielu?
To, że kobiety chodzą do ginekologa nawet co kilkanaście lat, zdarza się dość często. Pamiętam panią, która nie była u ginekologa 18 lat, czyli dokładnie tyle, ile miał jej syn. I to właśnie on ją namówił na wizytę, bo jego dziewczyna chodziła do szkoły pielęgniarskiej, więc temat był mu bliski. Wspominała później, że powiedział jej: "Mamo, kończę 18 lat. Zrób mi prezent i pójdź na wizytę u ginekologa". Na szczęście, mimo tego, że nie kontrolowała swojego zdrowia, wszystko było w porządku.
Niestety, jest jeszcze jedna widoczna grupa pań, które odkładają wizytę na bliżej niekreślony termin. Mnóstwo kobiet, tuż po urodzeniu dziecka, zatraca się w macierzyństwie i przez kilka lat nie chodzi do ginekologa. Wtedy najczęściej nagle przypominają sobie: "o kurczę, urodziłam, może trzeba iść do lekarza?" albo idą na wizytę dopiero wtedy, kiedy zajdą w kolejną ciążę. Na szczęście widzę, że jest coraz więcej związków, które świadomie podchodzą do ciąży.
A jak już przyjdą do tego ginekologa, namówione przez mężów, synów, córki, to czy potrafią powiedzieć, co je boli?
Widzę, że jest lepiej niż w latach poprzednich, ale wciąż jest problem z precyzyjnym wskazaniem dolegliwości, które pozwoliłyby określić, co się dzieje. To generuje krepujące rozmowy. Często jest tak, że kobieta przychodzi i mówi "bolą mnie jajniki". Tylko jajnik nie boli, okolice jajników, ogólnie przydatków mogą boleć, kiedy coś złego zaczyna się dziać. Niestety, w tym momencie, kiedy kobieta mówi "boli mnie jajnik", na twarzy lekarza pojawia się uśmiech, bo usłyszał coś totalnie bez sensu i kobieta się blokuje. Zdarzało mi się ratować sytuację i nieco delikatniej podpytywać, co się dzieje, żeby pacjentce było łatwiej się otworzyć.
Zamykamy się, bo naruszona zostaje pewna granica?
Tak. Wizyta u ginekologa jest najmniej przyjemną wizytą, jaką można odbyć u lekarza, a podejście ginekologów do takich sytuacji czasami pozostawia wiele do życzenia. Ginekolodzy, zarówno mężczyźni, jak i kobiety potrafią być niemili, czy wręcz chamscy, nawet nieświadomie, a wystarczyło tylko powiedzieć, że "boli mnie w dole brzucha" i pokazać konkretne miejsce. To wiele ułatwia i pomaga efektywniej zdiagnozować pacjentkę.
A jak jest z higieną u pacjentek?
Z samą higieną u pacjentek jest w porządku, chociaż były lata, że to była tragedia. Co innego, jeśli kobieta po całym dniu pracy zostanie zabrana przez karetkę, a co innego, jak przychodzi do szpitala na planowane przyjęcie i widać, że jest na bakier z higieną. Jeśli chodzi o same wizyty, to przyznam szczerze, że nasze gabinety nie są do końca przystosowane do tego, żeby kobieta mogła się w nich przygotować do samej wizyty. I nie chodzi o to, że teraz mamy epidemię. Często nie ma bidetów, brakuje spódniczek fizelinowych. Gdyby było inaczej, być może skrępowanie byłoby mniejsze.
Czy jeszcze panią coś dziwi albo zaskakuje? Zauważa pani, że jest jakiś problem, który wciąż się przewija?
Niestety, pacjentki nie rozumieją też naszych poleceń i są na bakier z podstawową wiedzą medyczną. Przyszła niedawno pani na USG piersi i na prośbę, żeby przygotowała się do badania, rozebrała się do naga. Lekarz zdziwiony, ona zdziwiona, że trzeba ściągnąć tylko górę. Wydaje mi się, że może to stres, a może wychodzenie z założenia, że u ginekologa to się trzeba rozebrać ze wszystkiego. To nie jest odosobniony przypadek.
Co innego, że kobiety często nie wiedzą, po co przyszły, jakie badanie je czeka i jakie zabiegi miały wykonywane. Często pytają: "czy będzie ten taki wymaz?", "zrobi mi pani to badanie szyjki?", a na pytanie o leczenie nadżerki odpowiadają: "no tak, ja miałam wypalane, wie pani, gdzie". Czasami tak bywa, nawet już się nie czepiam, byleby tylko kobiety chętniej i częściej chodziły do ginekologa.
Gdybyśmy umiały swobodnie rozmawiać o swoim zdrowiu intymnym, seksualnym to byłoby łatwiej?
Na pewno tak, jestem pewna, że to sprawiłoby, że wizyty nie byłyby tak trudne. W gabinecie, w którym pracuję, była ostatnio 60-letnia pacjentka. Jedno dziecko urodzone przez cesarskie cięcie, wcześniej wykonany zabieg łyżeczkowania. Na pytanie o inne problemy opowiada: "nie wiem". Dopiero kiedy padło pytanie, czy jest osobą współżyjącą, z maksymalnym skrępowaniem odpowiedziała, że tak i przyznała, że odczuwa ból podczas stosunku, ale nie wie, czy odczuwa suchość.
Skrępowanie odbiera mowę, brak edukacji odbiera mowę. Dodatkowo, gdybyśmy miały jednego, zaufanego lekarza przez całe życie, a nie chodziły co jakiś czas do byle kogo, to byłby jak spowiednik i powiedziałybyśmy mu dokładnie, w czym jest problem. Wierzę, że wtedy kobiet z problemami natury ginekologicznej byłoby znacznie mniej.
Polki nie chodzą do ginekologa. Alarmujące dane
W latach 2019-2020 w ramach kampanii "Rozbierz się i (z)badaj w kobiecym interesie” instytut ARC Rynek i Opinia przeprowadził na zlecenie firmy Gedeon Richter Polska badanie, którego celem było poznanie zwyczajów Polek związanych z korzystaniem z usług ginekologicznych. Wzięła w nim udział grupa tysiąca kobiet między 16. a 65. rokiem życia. Aż 29 proc. badanych przyznało, że nie chodzi regularnie do ginekologa. W przeliczeniu oznacza to, że przeszło 3 mln Polek nie odwiedza lekarza, u którego wizyta może uratować im życie.
Ponad połowa, bo aż 53 proc. zapewniła w ankietach, że nie ma problemów zdrowotnych, więc nie ma po co chodzić do lekarza. Niestety, jednocześnie mamy jedną z najgorszych w Europie statystyk zachorowalności i śmiertelności z powodu nowotworów szyjki macicy i piersi, a wiele Polek nigdy nie miało wykonanej cytologii. Rocznie z powodu raka szyjki macicy umiera 1,6 tys. kobiet, na raka piersi – przeszło 6 tys. Liczby te z roku z na rok są coraz wyższe, a jedyną możliwością, aby spadły, są regularne wizyty u ginekologa.