Zaradne dzieci niedojrzałych rodziców. Wiktoria i Gosia są ofiarami parentyfikacji
Dzieci, które wchodzą w role rodziców, są chwalone za zaradność i samodzielność. Jednak moment, w którym zaczynają być powiernikami mamy czy taty, to tak naprawdę koniec dzieciństwa. I sytuacja, która może odcisnąć piętno na reszcie ich życia.
28.02.2020 | aktual.: 28.02.2020 18:45
Mała Wiktoria przynosi przeziębionej mamie swojego misia, głaszcze ją po buzi i mówi, że nie chce, żeby mama źle się czuła. Nieco starsza Wiktoria daje mamie pieniądze z komunii, żeby mogła zapłacić rachunki. Dorosła Wiktoria idzie do spółdzielni, aby załatwić sprawę oddłużenia mieszkania matki. A potem rozmawia z komornikiem, który zajął jej pensję z tytułu długów mamy.
Każda z tych sytuacji opisuje parentyfikację. O ile pierwszy obrazek może być elementem socjalizacji dziecka i nauki empatii, o tyle dwa kolejne wskazują na zaburzenie roli rodzica i dziecka we wzajemnej relacji.
"Odwrócenie ról w rodzinie, czyli parentyfikacja, polega na tym, że dziecko, aby zapewnić sobie opiekę rodziców, poświęca własne potrzeby – zarówno egzystencjalne, jak i emocjonalne. Musi zaspokajać potrzeby opiekunów, gdyż tylko dzięki temu może liczyć na ich troskę" – tłumaczy prof. Katarzyna Shier, psycholog z Uniwersytetu Warszawskiego w artykule "Formy pomocy niewidzialnym dzieciom, czyli tym, które doświadczyły odwrócenia ról w rodzinie".
Profesor Shier, która od lat bada zjawisko parentyfikacji, podkreśla, jak trudne jest postawienie diagnozy w przypadku dzieci. Najczęściej osoby, które doświadczyły odwrócenia ról, uświadamiają sobie ten fakt w dorosłości. Często w ogóle nie dochodzi do tej refleksji.
Stopniowa zamiana ról
Wiktoria już jako dziecko "matkowała" swojej mamie. – Z jednej strony moja mama, która samotnie wychowywała trójkę dzieci, była doskonale zorganizowana i świetnie radziła sobie z wieloma rzeczami. Ale psychicznie bardzo często liczyła na moje wsparcie. Gdy problemy zaczynały się piętrzyć, chowała głowę w piasek. Liczyła, że samo się rozwiąże. Ewidentnie była niedojrzała emocjonalnie – mówi Wiktoria.
Gdy kobieta wyprowadziła się z rodzinnej miejscowości i pojechała na studia, sytuacja z mamą pogorszyła się. – Studiowałam dziennie, utrzymywałam się ze stypendium i prac dorywczych. I nawet z tych uciułanych pieniędzy wysyłałam czasem coś mamie. Nie dlatego, że prosiła, a dlatego, że czułam się w obowiązku. W naszych rozmowach często przewijał się problem niezapłaconych rachunków i finansowych trudności. Czułam, że muszę pomóc mamie, wesprzeć młodsze rodzeństwo – wspomina Wiktoria. I tak krok po kroku Wiktoria i jej mama dochodziły do najmroczniejszego czasu w ich relacji.
"Mama" wkracza do akcji
– Boże Narodzenie trzy lata temu. Mama upiera się, że ma do nas przyjechać jej ukochana kuzynka. Jest melancholijna. Mam złe przeczucia. Drugiego dnia świąt idę z mamą na spacer. Mówi, że gdyby jej zabrakło, muszę się zająć rodzeństwem. Jestem przerażona. Wyciągam z niej informacje. Okazuje się, że mama od lat nie płaciła czynszu za mieszkanie. Grozi jej eksmisja. Długi są na tyle duże, że chce odebrać sobie życie – Wiktoria o przeszłości mówi dość spokojnie. Jak na dobrą "mamę" przystało, wkroczyła do akcji. Dzwoniła do spółdzielni, negocjowała w imieniu matki warunki rozłożenia spłaty zadłużenia na raty. Pomagała jej znaleźć pracę. Wszystko wyszło na prostą. A rok później, 27 grudnia, z konta Wiktorii znika 6 tys. zł.
– Okazuje się, że mimo mojego świetnego planu mama nie potrafiła go zrealizować. Komornik zajął moje wynagrodzenie, bo nadal byłam zameldowana w mieszkaniu mamy. To był koszmarny czas. Miałam pierwszą poważną pracę. Zamiast skupić się na własnym życiu, organizowałam i porządkowałam życie mamy. Gdy zapytałam jej, dlaczego nie powiedziała mi o komorniku, niefrasobliwie rzuciła, że liczyła, że sprawa rozejdzie się po kościach.
Dla Wiktorii ten moment, dwa lata temu, był przełomowy. Postanowiła, że relację z mamą musi uporządkować i odwrócić tak, aby to ona była znowu dzieckiem. – Zaczęłam od terapii. Bez tego wsparcia z zewnątrz i obiektywnego, neutralnego oglądu sprawy pewnie nie pozbyłabym się poczucia winy i obowiązku wobec mamy. A gdy ona dostrzegła, że ja przestaję brać wszystko na własne barki, zaczęła brać za siebie odpowiedzialność. Znalazła pracę za granicą. Wyjechała. W rok spłaciła wszystkie długi – opowiada. Jednak droga, jaką pokonała Wiktoria, była bardzo kręta i wymagała ogromnej determinacji.
– Uznałam, że czas, żebym skupiła się na swoim życiu. Nie mogłam pozwolić, żeby moje najlepsze lata upłynęły na takiej opiece nad mamą. Gdy zaczęłam stawiać granice, odcinać się od jej prób obarczenia mnie odpowiedzialnością, było cholernie trudno. I choć zakończyłam już terapię, nadal zdarza mi się myśleć, że powinnam mamie pomóc, że jest mi smutno, że nie mogę jej tak często odwiedzać, bo mieszka teraz w Irlandii, a co za tym idzie – nie mogę jej pomagać.
Domowe obowiązki i emocjonalne powiernictwo
Prof. Shier i inni badacze zajmujący się parentyfikacją dzielą ją na dwa rodzaje: instrumentalną i emocjonalną. Wiktoria, jak łatwo zgadnąć, padła ofiarą emocjonalnego odwrócenia ról. I tak, słowo "ofiara" jest jak najbardziej na miejscu, bo parentyfikacja, w swoich skrajnych przejawach, jest po prostu przemocą, a wyjście z niej to proces, który powinien obejmować zarówno rodzica, jak i dziecko.
Gosia jest najstarsza z czwórki rodzeństwa. Urodziła się na wsi, tam też się wychowała. No właśnie, wychowała się sama, bo mama zajęta była kolejnymi "najmłodszymi" w rodzinie. – Od najstarszego dziecka, a zwłaszcza od dziewczynki, oczekiwano, że bardzo szybko zacznie na siebie brać domowe obowiązki. Kurnik stał się moją domeną, zanim poszłam do szkoły – wspomina.
– Karmiłam ptactwo, zbierałam jajka. Co trzy lata moja mama rodziła kolejne dziecko. Gdy miałam 9 lat, zajmowałam się rodzeństwem. Po szkole pilnowałam, żeby sześcioletnia siostra zrobiła lekcje, zjadła obiad, a trzyletnia Zosia "nie pałętała się" rodzicom pod nogami. Chwile potem urodził się Krzysiek. Moi rodzice w końcu mieli "dziedzica". W tamtych czasach nie było mowy o przekazaniu gospodarki dziewczynie – gorzko mówi Gosia.
Dziedziczona trauma
Jej opowieść o instrumentalnej parentyfikacji można skwitować słowami: "Bez przesady, przecież na wsiach zawsze tak było". I właśnie z tego "zawsze" bierze się problem. Prof. Shier pisze o dziedziczeniu traumy i fakcie, że parentyfikacja to zjawisko obejmujące co najmniej trzy pokolenia. Rodzice wymagają od dzieci tego, czego nie dostali od ich dziadków, a swoich rodziców.
I o ile można dopatrywać się rozwojowego charakteru odwrócenia ról, bo uczy ono samodzielności, empatii, odpowiedzialności, trzeba wiedzieć, gdzie leży granica między nauką dorosłego życia a przerzucaniem obowiązków dorosłych na dzieci. Zwłaszcza że to dziewczynki częściej wchodzą w role "matek", a w niektórych kręgach, jak w rodzinie Gosi, wręcz oczekuje się od nich, że po szkole będą pomagały matkom w pracach domowych, chłopcom pozostawiając wolną rękę.
Z badań przeprowadzonych przez zespół dr Jolanty Żarczyńskiej-Hyli z Instytutu Nauk Pedagogicznych Uniwersytetu w Opolu wynika, że 73 proc. młodych dorosłych mówi o doświadczeniu parentyfikacji w dzieciństwie. I faktycznie, osoby wychowane na wsi, będące najstarszym dzieckiem w wielodzietnej rodzinie, gdzie ojciec miał niższe wykształcenie lub sytuacja finansowa w domu była trudna, padały ofiarami parentyfikacji instrumentalnej.
W mieście, w przypadku jedynaków i trudnej sytuacji finansowej, częściej dochodziło do emocjonalnego odwrócenia ról. I to właśnie osoby z miast częściej miały jakąkolwiek refleksję na temat zjawiska, którego doświadczały w dzieciństwie. One również częściej rozmawiały o poczuciu krzywdy związanym z odwróceniem ról.
Zarówno Wiktoria, jak i Gosia, obie po trzydziestce, mówią, że przejmowanie obowiązków rodziców, wchodzenie w rolę ich opiekuna czy terapeuty, było motywowane chęcią zdobycia uwagi. – Mama chwaliła mnie nie za dobre oceny, a za to, jak ładnie ubrałam Zośkę, albo jak szybko nauczyłam Krzysia wiązać buty. Teraz, z perspektywy czasu wiem, że uważałam, że moja wartość jest powiązana z moją przydatnością. To oczywiście dorosła refleksja. Jako dziecko po prostu pomagałam mamie. Bo przecież ona w moim wieku była zdana tylko na siebie – mówi Gosia.
Jej rodzice przekazali gospodarstwo Krzysiowi. Wyprowadzili się do miasta. I kiedy mają jakiś problem, dzwonią do Gosi, która mieszka 300 km dalej. – "Krzysiowi przecież nie będę głowy zawracać. Wiesz, praca na roli to naprawdę ciężka praca", mówi moja matka, ilekroć czegoś ode mnie potrzebuje – wyznaje Gosia. – Czy trafia mnie szlag? Trafia. I jest mi strasznie przykro. Ale przecież nie zostawię mamy bez pomocy. Więc jak trzeba, to ja umawiam ją na wizyty u lekarza, to ja załatwiam tacie aparat słuchowy, to ja płacę za remont łazienki. Czasem nawet usłyszę "dziękuję" – mówi.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl