"Baba za kierownicą autobusu?". Na Podkarpaciu to wciąż rzadkość
- Miałam ostatni kurs z Krosna do Rymanowa. Dochodziła północ. Po drodze wszyscy wysiedli, został tylko jeden mężczyzna. Miał tatuaże przy oczach. W pewnym momencie zapytał, czy się nie boję. Zabiło mi mocniej serce, ale się roześmiał: "Żartowałem, nic pani nie zrobię" – opowiada Maria Furtek, która przed pięćdziesiątką została kierowczynią autobusu.
Tekst jest częścią redakcyjnej akcji #niemuszę. Jej celem jest pokazanie, że nie jako kobiety nie musimy spełniać niczyich oczekiwań, możemy być kim chcemy i żyć tak jak czujemy.
Budzik w telefonie dzwoni o 4 rano. Maria od razu otwiera oczy. Tost, kawa, poranna toaleta, trochę cieni na powieki, tusz na rzęsy. Błękitna bluzka, spodnie, buty, kurtka. Pół godziny po pobudce jedzie do pracy swoim hyundaiem.
- Z Moderówki, gdzie mieszkam, do Jedlicza, skąd ruszam, to tylko pięć minut. Witam się z kolegami, biorę kluczyk do autobusu i robię poranny przegląd: sprawdzam światła, poziom oleju, płyny - do spryskiwaczy i chłodnicy, koła, czy w którymś nie ma kapcia. O 5.20 podjeżdżam na przystanek w Jedliczu – opisuje.
Wsiadają uczniowie i starsi ludzie, którzy chcą się dostać do przychodni, urzędu, załatwić coś w pobliskich miastach. Pasażerowie to głównie ludzie poniżej 20. roku życia i po 70. Reszta porusza się swoimi autami. Od czasu do czasu wsiądą kobiety w średnim wieku. Maria większość zna z widzenia, młodzi dojeżdżają do szkół codziennie, starsi korzystają z autobusu dość regularnie.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
- Ale oczywiście zdarza się, że ktoś wsiądzie pierwszy raz i się dziwi: baba za kierownicą autobusu. Na Podkarpaciu to jednak rzadki widok. Mimo to, nikt raczej nie robi mi przytyków. Kiedyś wsiadł jakiś podpity pan i zamiast poprosić bilet na Hulankę, jak nazywa się jeden z przystanków w Jaśle, podał nazwę ulicy. To były początki mojej pracy, nie znałam wszystkich ulic w Jaśle. Zaczął pokrzykiwać, że jestem niekompetentna i jakieś takie rzeczy. W mojej obronie stanęli inni pasażerowie – mówi Maria.
Nie chciała być kierowniczką zmiany
Sama też nie daje sobie w kaszę dmuchać. Nauczyło ją tego życie. Miała siedem lat, kiedy zmarła jej mama. Tata był zawodowym kierowcą, często ruszał w trasę. Marią i jej pięć lat młodszym bratem zajmowała się 70-letnia babcia.
- Chodziła koło domu, a my plątaliśmy się za nią. Uwielbiałam jeździć z tatą. Zabierał mnie nad morze, do Poznania, po całej Polsce. I chyba wtedy złapałam bakcyla. Szybko zrobiłam prawo jazdy na osobówki, ale nawet mi nie przyszło do głowy, żeby zostać zawodowym kierowcą. Nie wiem, czy w tamtych czasach w ogóle kobiety prowadziły ciężarówki czy autobusy, a na pewno nie w naszych stronach - wspomina.
Skończyła technikum rolnicze, poszła do pracy do magazynu. Potem założyła rodzinę, rodziły się dzieci, pięcioro. Kiedy podrosły, zatrudniła się w sklepie.
- Lubiłam pracę z ludźmi, miałam fajne koleżanki, ale z czasem awansowałam na kierowniczkę zmiany. Okazało się, że nie jest fajnie być szefową koleżanek. Szefowie naciskają na jak najlepsze wyniki… Było trochę niemiłych sytuacji, stres. Aż któregoś dnia powiedziałam: dość. Z dnia na dzień, po 19 latach pracy w sklepie, złożyłam wymówienie - opowiada.
Zbliżała się do pięćdziesiątki i nie miała planu B. W końcu zaczęła myśleć o zostaniu zawodowym kierowcą. Jej mąż po 13 latach pracy w fabryce zaczął jeździć TIR-ami. Czasem ruszała z nim w trasę. Podobało jej się. No ale mąż prawo jazdy na ciężarówki zrobił przed laty, w wojsku, ona nie miała, a to sporo kosztuje.
Mąż przez telefon tłumaczył, jak jechać
- Zarejestrowałam się w urzędzie pracy. Akurat ruszał program, w ramach którego można było dostać dofinansowanie do kursu na prawo jazdy na ciężarówki i autobusy, bo na Podkarpaciu brakowało kierowców. Zgłosiłam się. Oprócz mnie, jeszcze pięciu mężczyzn, młodszych ode mnie. Jakoś nikt dziwnie na mnie nie patrzył. Ja po tych przejściach w dzieciństwie, wychowaniu czterech synów i córki, jestem dość odważna. Nie okazuję słabości. Rodzina była trochę w szoku, ale wiedziała, że skoro tak zdecydowałam, swego dopnę – przyznaje.
Przed pierwszą jazdą przyszedł instruktor i zapytał, kto wsiada za kierownicę. Zgłosiła się Maria.
- Przeżywałam, wiadomo, ale jakoś bardzo się nie bałam. Jechaliśmy niedługi odcinek, droga była prosta. Chciałam jak najszybciej się nauczyć, zdać egzamin i znaleźć pracę. I poszło! Zdałam za pierwszym razem. Potem dostałam pracę z "pośredniaka" u prywatnego przewoźnika. Miałam wozić ludzi busem do Krakowa. Na pierwszy kurs pojechałam z dodatkowym kierowcą. Musiałam poznać, trasę, przystanki. Lekki stres był, bo duże miasto, ale okazało się, że trasa nie jest trudna - wspomina.
Potem pracowała w firmie, w której woziła wycieczki w różne miejsca. Tu już czasem było pod górkę. Jechała na przykład po pielgrzymkę do Częstochowy, jak prowadziła ją nawigacja, a tu zakaz wjazdu dla autobusów. Albo innym razem, na Śląsku, nie mogła znaleźć wjazdu na autostradę.
- Wtedy korzystałam z koła ratunkowego – telefonu do męża. Zawsze wyciągał mnie z tarapatów – śmieje się. - Ta praca była trochę uciążliwa, ciągle nowa trasa, zajęte weekendy. Zastanawiałam się nawet, czy nie zacząć jeździć TIR-ami z mężem, ale udało mi się znaleźć pracę w kolejnej firmie jako kierowca busów, ale kursowych. Prowadziła ją kobieta, kierowcami były dwie córki, więc było mi trochę łatwiej - opowiada.
Jeździła na trasach do Krosna, Sanoka. Ale z czasem trafiła jej się okazja - przeniesienie do dawnego PKS-u. Duża firma, lepsze zaplecze socjalne, dobre zarobki. Przecierała szlaki. Była tu pierwszą kobietą – kierowcą. Czuła na plecach wzrok kolegów, szczególnie starszych, którzy pracowali tu od 30 lat.
- No ale nikt mi nic przykrego ani złośliwego nie powiedział. Może dlatego, że znali mnie z tras, widzieli, jak prowadziłam busy. Czasem musieli się trochę hamować w żartach, bo wiadomo, jak to jest w męskim gronie. Ale ja mam poczucie humoru, jestem wesoła, otwarta. Na tyle się sprawdziłam, że po pół roku zatrudniono kolejną kobietę, a teraz jeździ nas cztery. Szefowie są zadowoleni, bo atmosfera milsza - jak to się mówi, kobiety łagodzą obyczaje – mówi Maria.
Kiedy zjeżdża na przerwę śniadaniową, zawsze jest wesoło. Ktoś rzuci jakiś żart, ktoś opowie coś śmiesznego. Niedawno do tej ekipy kierowców dołączył jeden ze średnich synów, Marcin.
Koledzy wyciągnęli ją z zaspy
- To fajna praca. Jadę sobie spokojnie po drogach, na których nie ma dużego ruchu. Nie denerwuję się. Bywa, że muszę poczekać, bo jakaś gospodyni prowadzi krowy. W naszych stronach jest naprawdę ładnie. Czasem, jak zajeżdżam w Bieszczady albo przejeżdżam obok Magurskiego Parku Narodowego, widoki zapierają dech – przyznaje Maria.
Zdarzyło jej się, że złapała kapcia. Koło Jasła. Zadzwoniła po chłopaków z warsztatu w jej firmie i wymienili koło. Tej zimy na jednej z bocznych tras tak zawiało od Przełęczy Dukielskiej, że wjechała w zaspę na drodze. Z pomocą ruszyli koledzy i pół godziny później już była w trasie.
- Nie miewam jakichś bardzo trudnych sytuacji. Raz tylko trochę najadłam się strachu. Miałam ostatni kurs z Krosna do Rymanowa. Dochodziła północ. Po drodze wszyscy wysiedli, został tylko jeden mężczyzna. Wyglądał podejrzanie. Miał tatuaże przy oczach. W pewnym momencie zapytał, czy się go nie boję. Zabiło mi mocniej serce, ale się roześmiał: "Żartowałem, nic pani nie zrobię" - wspomina.
Po zakończonej zmianie sprawdza, czy nikt niczego nie zostawił w autobusie. Zbiera papiery, worki, puste butelki, opakowania po batonach czy chipsach. Jak jest deszczowa pogoda i pasażerowie naniosą błota, przejedzie mopem po podłodze. Czasem trzeba przewietrzyć, bo zdarza się, że do autobusu wsiądzie jakiś gospodarz prosto z obory, po obrządku.
- Koleżanki czasem mówią, że mnie podziwiają. Czy jest czego? Może faktycznie taka całkowita zmiana życia wymaga jakiejś odwagi, zwłaszcza w moim wieku. Ale czasem warto wyjść ze strefy komfortu. Dzięki temu nie grozi mi wypalenie zawodowe. Dobrze zarabiam, u nas nie ma dyskryminacji ze względu na płeć. W naszych stronach to ważne, bo tu nie ma aż tylu miejsc pracy, a i w wielu branżach zarobki nie są takie super – mówi Maria.
Kobieta nie ukrywa, że lubi to, co robi. I nawet, gdy jedzie gdzieś prywatnie, zdarza jej się zatrzymywać na przystankach. Dopiero po chwili orientuje się, że przecież siedzi za kierownicą swojego samochodu, a nie autobusu.
Edyta Urbaniak dla Wirtualnej Polski