Babcia wie lepiej, czyli walka pokoleń ma się dobrze
"Ta Wielkanoc była najtrudniejsza w moim życiu", pisze w mailu do redakcji nasza czytelniczka, Malwina. Cztery dni spędzone pod jednym dachem z 3-letnią córką i jej babcią mocno nadwątliły jej nerwy. Publikujemy w całości to, co napisała.
Wielkanoc nie jest dla mnie ważnym świętem. Nie ma takiego klimatu, jak Boże Narodzenie, nie muszę siadać do wielkanocnego śniadania z całą rodziną. Ale odkąd na świat przyszła moja córka, staram się spędzać jak najwięcej czasu z moimi rodzicami. Chcę, żeby miała okazję zbudować relację, jakiej ja nie miałam ze swoimi dziadkami. Żeby miała wspomnienia, jakich ja nie mam. Doświadczenia, jakich zawsze zazdrościłam rówieśnikom, których dziadkowie praktycznie wychowywali. Jednak po ostatniej Wielkanocy poważnie rozważam ograniczenie kontaktów z moją mamą w okresie świątecznym.
Mieszkam z mężem i córką w Szczecinie. Moi rodzice – w Wałbrzychu. Wyjazd na święta to prawdziwa wyprawa. Do pokonania jest 400 km. Z małym dzieckiem ta trasa zajmuje 5 godzin. Czasem więcej. Ale jedziemy, bo mama już w marcu dopytywała, kiedy przyjedziemy, co ugotować i jak zorganizować przestrzeń w jej niewielkim mieszkaniu, żeby wszyscy się pomieścili. W czwartek przed wyjazdem bardzo chciałam zadzwonić do rodziców i nakłamać, że nie dostałam wolnego, że muszę wziąć dyżur za chorą koleżankę. Jestem pielęgniarką, więc takie historie czasem się zdarzają. Głęboko zakorzenione poczucie obowiązku sprawiło, że zapakowałam rodzinę do samochodu i pojechaliśmy na południe.
W drodze mojej córce strasznie się nudziło. I manifestowała to płaczem. Gdy stanęła w drzwiach domu dziadków z czerwonymi oczami i napuchniętą buzią, babcia załamała ręce: "Może było jej za gorąco? Może trzeba było robić dłuższe przerwy? A dawaliście jej pić? Pewnie była głodna". Po kilku minutach w głowie babci powstał już cały scenariusz i lista zaniedbań, jakich musiałam się dopuścić wobec mojego dziecka. Bo jakże inaczej wytłumaczyć fakt, że trzylatka nie skacze z radości podczas 5-godzinnej podróży samochodem?
Przemilczałam. "Ona tak się troszczy o Klaudię. To jej jedyna wnuczka", usprawiedliwiałam w myślach mamę, choć każda jej uwaga, każde "A może" będzie we mnie siedziało jeszcze przez długi czas. Kolejne dni upłynęły pod znakiem miliona pytań, które moja mama kierowała do mnie i mojego męża. "Co dać Klaudii na śniadanie? Będzie wolała jajka czy kanapki? Czy jej nie jest za zimno w tej koszulce? Kiedy zabierzecie ją na spacer? Czy to nie pora na drzemkę? Klaudusi się pogorszył apetyt, prawda?". Zanim zdążyłam odpowiedzieć na jedno pytanie, czy zareagować na sugestię, pojawiały się kolejne.
Klaudia na śniadanie wielkanocne chce jajka. Obieram dwa, ugotowane na twardo, kładę na talerzyku przed córką. "Nie dasz jej do tego łyżeczki? Nie pokroisz w cząsteczki?" - pyta moja mama. Zanim odpowiem, Klaudia wpycha całe jajko do buzi, jak to ma w zwyczaju. "O jezu, ona się udławi! Malwina, zrób coś, zabierz jej to!" moja mama wpada w panikę, która udziela się innym osobom przy stole. "Mamo, ona od zawsze tak je jajka. Nigdy się nie udławiła. Nie będę teraz zmieniać jej nawyków", cedzę przez zęby. Mama milknie milczeniem pełnym dezaprobaty. Jakby czekała na ten moment, kiedy moje dziecko zrobi się purpurowe i zacznie z trudem łapać powietrze, by móc powiedzieć: "A nie mówiłam?".
Każda moja decyzja rodzicielska, od tych błahych – w co ubrać dziecko, po te ważniejsze — rozważamy z mężem zapisanie jej do przedszkola jeszcze przed wakacjami, była komentowana. Ale nie były to komentarze wyrażane wprost: "Uważam, że Klaudia powinna pójść do przedszkola po 4 urodzinach" czy "Wasze dziecko za dużo czasu spędza na dworze, gdy jest zimno". O nie. Moja mama, jak na psychologa przystało, zadawała pytania, które miały naprowadzić mnie na właściwą odpowiedź. Jakbym była pacjentką w terapii, którą trzeba przeprowadzić przez trudny moment w życiu, a nie córką i matką, która z tą drugą rolą radzi sobie całkiem dobrze od prawie czterech lat! Moja mama doskonale wie, że gdyby wyrażała swoje opinie wprost, prędzej czy później usłyszałaby, że cenię sobie jej doświadczenie, ale gdy będę potrzebowała rady, poproszę o nią. Radzi więc nieproszona, w formie tych cholernych pytań, które doprowadzają mnie do furii.
Czuję się osaczona przez jej troskę. A pytania podważają moje poczucie własnej wartości i sprawiają, że zaczynam wątpić w swoje kompetencje, jako rodzic. I choć wiem, że jest 21 stopni, a sama mam na sobie tylko t-shirt, zaczynam zastanawiać się, czy córka nie powinna mieć na sobie, oprócz bluzki i bluzy, jeszcze kurtki, czapki i cienkich rękawiczek. Bo tak ubrałaby ją moja mama, gdyby jej pozwolić. Nie pozwalam. Więc zaczyna się szantaż: "Jak się przeziębi, nie dzwoń do mnie, żebym przyjechała się nią zająć".
Jestem w wiecznym rozdarciu: czy trwać przy swoich metodach, być asertywną wobec mamy mając świadomość, że będzie to dla niej bolesne, czy trzymać język za zębami, kontrolować się, wychodząc z założenia, że ta kurtka założona na spacer czy pokrojenie jajka w cząstki, dziecku nie zaszkodzą, a mamie zamkną usta. Rozmawiam ze znajomymi, które są w podobnej sytuacji. Ich matki czy teściowe mają lepszy pomysł na wychowanie ich dzieci. I nie chodzi nawet o podważanie autorytetu, włączanie telewizora dzieciakom, które nie oglądają bajek czy dokarmianie słodyczami. Chodzi raczej o działania, które wymierzone są przeciwko rodzicowi. Świadomie czy nie, babcie stawiają się w roli tych mądrzejszych, bardziej doświadczonych. Zgoda. Mają doświadczenie. Wiedzą jak wychować własne dzieci. Ale mam wrażenie, że zapominają, że wnuki ich dziećmi nie są.
To, co dla mojej mamy jest wyrazem troski, dla mnie jest źródłem ogromnego stresu. Muszę nieustannie się kontrolować, żeby w nerwach nie powiedzieć mojej rodzicielce: "To moje dziecko. Wiem co mam robić. Nie wtrącaj się". Są momenty, gdy nie wytrzymuję. Mówię: "STOP". Mama traktuje to jak atak, negowanie jej osoby, podważanie jej kompetencji. Zalewa się łzami, przestaje się odzywać, a ja z gigantycznym poczuciem winy usiłuję wszystko naprawić. Biorę na siebie odpowiedzialność za jej uczucia, choć jako córka psycholożki wiem, że za moje emocje i uczucia odpowiadam tylko ja. Za uczucia mamy – tylko mama.
Od trzech lat nie mogę znaleźć sposobu na rozwiązanie problemu. Nie wiem, jakich słów użyć, jak poprowadzić rozmowę, by mama zrozumiała, że bardzo ją kocham, cenię sobie jej wiedzę i doświadczenie, ale moje dziecko chcę wychowywać po swojemu. Nawet jeśli czasem będę popełniała błędy.
Mój mąż wykazuje się anielską cierpliwością. Nie czuje sie w obowiązku troszczyć o uczucia teściowej. Ale wie, że gdyby wybuchł i powiedział mojej mamie, że ma się nie wtrącać, odbiłoby się to bardzo negatywnie na mojej, i tak trudnej, relacji z nią. Tkwimy w potrzasku. Po każdych rodzinnych świętach muszę odreagować i przez kilka dni nie odzywam się do matki, a męża zalewam litanią gorzkich żali. Ilekroć wracamy do Szczecina, obiecuję sobie, że to ostatnie święta, jakie spędzamy w takim składzie. I tym razem dotrzymam słowa. Następną Wielkanoc spędzamy we trójkę. Nad morzem. Może nawet, jak na nieodpowiedzialne czarne owce przystało, nie założymy czapek. Może mama się nie dowie.
Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl