Barszcz, tragedia, szampan, cud. Święta pielęgniarek
Blade światła jarzeniówek, sztywne prześcieradła, smutna kolęda grana przez dźwięk maszyn monitorujących funkcje życiowe. Wydaje się, że za drzwiami szpitalnych oddziałów próżno szukać świątecznej magii. Ale tu nic nie jest takie, jakim się wydaje.
WEZWANIE ZA WEZWANIEM
Gdy zgromadzeni na pasterkach Polacy śpiewają o cichej nocy, karetka pogotowia ratunkowego, wyjąc przeraźliwie, mknie przez warszawskie ulice. W niej pielęgniarka anestezjologiczna Dorota Kowalska walczy o życie potrąconego nietrzeźwego. Byle tylko zdążyć do szpitala, a potem do kolejnego nieszczęśnika. "Ostry ból brzucha", "zatrzymanie krążenia", "utrata przytomności" - wezwania z dyspozytorni nie będą milknąć przez najbliższe trzy doby. W domach alkohol i tłuste jedzenie. Na dworze siwo i ślizgawica. Rzadko kiedy śmierć ma tyle okazji.
- W Boże Narodzenie, oprócz sytuacji wymagających interwencji ratowników, wyjeżdżamy do zgłoszeń, których w ogóle nie powinniśmy obsługiwać - wyjaśnia Dorota. - Gorączki, odwodnienia, infekcje układu moczowego, biegunki… ludzie nie wiedzą, że istnieje nocna i świąteczna opieka zdrowotna. Myślą: skoro przychodnia zamknięta, zadzwonię po karetkę.
I tak od wydzierania ludzi śmierci po tłumaczenie, jak zbić gorączkę - Dorota w święta zajmuje się wszystkim. Dlatego, nawet gdy ściska mróz, koniec grudnia to w tej branży najgorętszy okres w roku.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
PIETRUSZKA, SÓL, TRAGEDIA
Weronika Czapska na intensywnej terapii oparzeń pracuje od pięciu lat, a o bożonarodzeniowych przypadkach mogłaby napisać książkę. Świątecznymi pacjentami są najczęściej starsi ludzie. Sprawcami: kominki, biokominki* (kominki spalające paliwo etanolowe - przy. red.) i gotowane w garnkach posiłki.
Weronika nigdy nie zapomni drobnej kobieciny, która trafiła na oddział z ciężkimi oparzeniami. Chwile wcześniej starsza pani gotowała dla wnucząt wigilijny barszcz. Pietruszka, czosnek, szczypta soli, tragedia. Wystarczył jeden niezgrabny ruch, by kilka litrów wrzącego wywaru oblało jej kruche ciało.
- Najbardziej poruszają mnie dobre chęci tych osób - mówi Weronika. Bo to właśnie dobre chęci najczęściej doprowadzają do oparzeniowych dramatów. Zwłaszcza tych z udziałem kominków, gdy starsza osoba przez nieuwagę ochlapuje się rozpałką parafinową, alkoholem czy benzyną. A chciała tylko ogrzać dom, by rodzina miała ciepłą Wigilię.
SODA, COLA, EKSPLOZJA
Specjalistycznej opieki w święta potrzebują nie tylko pacjenci z oparzeniami. Wie o tym doskonale Klaudia Daszuta, pielęgniarka anestezjologiczna z 13-letnim stażem, pracująca na bloku operacyjnym. Wypadki, upadki, potrącenia. Wielu jej pacjentów to ci, którym nie było dane dotrzeć na świąteczny posiłek. Dla innych to właśnie posiłek okazał się zagrożeniem.
- Smażona kapusta i tłuste wędliny nie są odpowiednim jedzeniem dla osób z przewlekłymi chorobami albo kamieniami w pęcherzyku żółciowym - mówi Klaudia. - Dlatego statystycznie w Boże Narodzenie trafia do nas więcej pacjentów nie tylko po wypadkach komunikacyjnych, ale i po przejedzeniu.
Zdarzają się jednak sytuacje, których żadna statystyka nie przewidzi. Jak wtedy, gdy na blok trafił mężczyzna, który świąteczną kolację zakończył wypiciem mieszanki wody i sody. Wcześniej wyczytał w internecie, że taki roztwór ułatwia trawienie. Potem napił się coli. W jego organizmie doszło do reakcji chemicznej, której skutkiem było prawdopodobnie uwolnienie dwutlenku węgla.
Klaudia: - Pacjentowi rozerwało żołądek.
- Przeżył?
- Nie pytałam. Wolałam nie wiedzieć.
ŚWIĄTECZNE BABKI
Istnieje jeszcze jedna grupa bożonarodzeniowych pacjentów - zwykle starszych i niesamodzielnych. Pielęgniarki nazywają ich świątecznymi babkami. Rodziny, znużone myciem, przebieraniem i podcieraniem, na gwiazdkę postanawiają podarować sobie święty spokój. Pod pretekstem pogorszenia stanu zdrowia umieszczają krewnego na oddziale.
- Świąteczne babki do choinki nie pasują - stwierdza gorzko Dorota. - Trzeba się ich pozbyć, umieścić w "przechowalni", czyli w szpitalu.
Wezwania zespołu pogotowia ratunkowego do dziadka, babci, tatusia czy mamusi zwykle zaczynają się trzy dni przed Wigilią. Zdaniem Doroty rodziny czasem przyczyniają się do pogorszenia stanu zdrowia krewnego. Nie jest to trudne. W przypadku schorowanej osoby wystarczy pominąć jedną dawkę istotnego leku. Najczęściej jednak zgłaszane ratownikom objawy są po prostu wymyślone.
"Babcia jest odwodniona, od wczoraj nie chce pić" - to zdanie w święta Dorota słyszy częściej niż kolędy. Wtedy zawsze prosi o kubek wody, który podstawia starszej osobie pod usta… i dzieje się cud.
- Pacjent pije - mówi pielęgniarka - a ja tłumaczę, że jego stan nie wymaga hospitalizacji, po czym zaczyna się awantura: "Babcia prócz odwodnienia ma jeszcze takie, takie i takie objawy. Jesteśmy bardzo zaniepokojeni, a pani śmie twierdzić, że nie trzeba do szpitala?! Pani nie jest lekarzem".
W takich sytuacjach zespół Doroty nie ma wyboru. O tym, że rodzina kłamie, świadczy wyłącznie zdrowy rozsądek. Z medycznego punktu widzenia pacjent musi trafić na obserwację.
OCZY
O dalszym losie "świątecznych babek" opowiada Dagmara Trawniczek, pielęgniarka z 34-letnim stażem, która 26 lat przepracowała na oddziale internistycznym. To właśnie na internę trafiają najczęściej niechciani krewni.
- Rodziny wymyślają odwodnienia i biegunki, a gdy "chory" trafia do szpitala, często nie dzieje się nic niepokojącego - mówi.
Po dobie lekarze wypisują pacjenta. Pracownik szpitala dzwoni do rodziny z prośbą o odebranie bliskiego. Raz, drugi, trzeci. Ale w słuchawce słychać tylko głuchy sygnał. Rodzina zapada się pod ziemię, a starszego człowieka nikt za drzwi nie wystawi. Pacjent czeka na szpitalnym łożu, aż jego dzieci lub wnuki stawią się w placówce i opowiedzą bajkę o zepsutym telefonie albo niepoprawnym numerze kontaktowym wpisanym w kartę.
Dagmara: - Wie pani, co jest najsmutniejsze? Że przez te wszystkie lata pracy na internie nigdy nie słyszałam, żeby oni na te rodziny narzekali. Na ogół milczą, ale ich oczy mówią wszystko.
SYMBOLICZNE ZJEDNOCZENIE
Weronika jest mamą 2-latka. Przed każdymi spędzonymi oddzielnie świętami tłumaczy: "Mamusia jedzie do pracy, tam są chorzy ludzie, którymi trzeba się zaopiekować, a gdy wróci, będzie się opiekować tylko tobą". Synek Klaudii jest o dekadę starszy, zdążył przyzwyczaić się do tego, że w ich domu Wigilia to święto ruchome.
- Często siadamy przy choince i dajemy sobie prezenty dzień wcześniej albo dzień później. Może to nie są kalendarzowe święta, ale są nasze. Tak samo magiczne - mówi pielęgniarka.
Ani Klaudia, ani Weronika, odbywając bożonarodzeniowy dyżur, nie patrzą niecierpliwie na zegarek.
Klaudia: - Święta w pracy mają swoją wyjątkowość. Każdy przynosi z domu świąteczną potrawę, składamy sobie życzenia, kłótnie tracą znaczenie.
Weronika: - Jest uroczyście, cały zespół się stara, wszyscy chcemy nadać temu dyżurowi świąteczną magię.
Dorota i Dagmara dzieci już odchowały, ale niejedną Wigilię spędziły bez nich. Mimo to, o Bożym Narodzeniu w pracy mówią bez żalu. A nawet z sentymentem.
Dagmara: - Salowe, pielęgniarki, lekarze, wszyscy przy jednym stole w dyżurce. Wszyscy równi, wszyscy dla siebie mili.
Dorota: - Czasem uda się podzielić opłatkiem na stacji karetek, czasem uda się między wezwaniami zjeść wspólnie świąteczny posiłek. Gdy codziennie pracuje się z ludzkim nieszczęściem, takie symboliczne zjednoczenie jest bardzo ważne.
Zobacz także
CUDA SIĘ DZIEJĄ
Dagmara, prócz 26 lat na internie, osiem przepracowała na oddziale psychiatrycznym. W Wigilię wszyscy razem siadali do wielkiego stołu. Jedli, rozmawiali, śpiewali kolędy.
Dorota: - Dla większości pacjentów psychiatrycznych, których znałam, święta były czymś absolutnie magicznym. Potrafili godzinami podziwiać choinkę albo zachwycać się świątecznymi potrawami. A gdy rozdawaliśmy im czekolady w kształcie Mikołaja, reagowali, jakby wygrali na loterii.
To od nich pielęgniarka uczyła się, jak prawdziwie przeżywać Boże Narodzenie. Pytana o najważniejsze wspomnienie świąteczne, przywołuje 18-letniego pacjenta w stuporze* (osłupieniu, mimo zachowania świadomości, pacjent nie rusza się, nie mówi i nie reaguje na bodźce - przyp. red.).
Dagmara: - Chłopak nie umiał mówić, jeść, poruszać się. Matka od urodzenia wszystko za niego robiła. I nagle, podczas oddziałowej wigilii, niespodziewanie się ożywił. Dostał takiego przypływu radości, że wszyscy oniemieli. Ewidentnie zrozumiał, że wokół niego dzieje się coś dobrego i bardzo się z tego ucieszył. To był przełom w jego stanie zdrowia. Taki świąteczny cud.
O świątecznych cudach mówi także Weronika. Są one efektem tzw. grudniowej mobilizacji, którą każdego roku obserwuje w swojej pracy. Na oddziale oparzeniowym chorzy spędzają długie tygodnie. Jeśli zachowują przytomność, niejednokrotnie dopada ich beznadzieja i zwątpienie. Ale w grudniu coś się zmienia. Zamiast melancholii w ich oczach pojawia się ożywienie i upór. Zaczyna się walka z czasem.
Weronika: - Pacjenci robią wszystko, by na Wigilię wrócić do domu. Do bliskich. Nawet ci, którzy wcześniej nie bardzo słuchali zaleceń lekarzy i fizjoterapeutów, nagle zaczynają natłuszczać rany i regularnie ćwiczyć. Ich stan diametralnie się poprawia i na święta dostają wypis, choć lekarze początkowo nie dawali na to szans. Wtedy radość jest nie do opisania.
BALON, SZAMPAN, IZOLATKA
Ale czasem radości brak. Tak jak rok temu na oddziale covidowym intensywnej terapii, gdzie ostatnie święta spędziła Klaudia. Zza ochronnych gogli obserwowała smutne twarze pacjentów, którzy zachowali przytomność oraz pełną świadomość swojej samotności. Wraz z mężem, anestezjologiem pracującym na tym samym oddziale, postanowili, że wynagrodzą chorym święta. 31 grudnia przyszli do pracy wyposażeni w balony, ozdoby noworoczne i bezalkoholowe szampany. Dyżur rozpoczęli od przystrojenia sali covidowej. Później przeszli do składania życzeń. Nieprzytomnym pacjentom po cichu, indywidualnie, trzymając za rękę. Przytomnym głośno i radośnie, wręczając balonik oraz kubeczek szampana. Na chwilę zrobiło się ciepło i wesoło.
Dwa tygodnie później jeden z pacjentów zaczepił Klaudię, mówiąc: "Mimo, że jestem tutaj, dała mi pani piękne wspomnienie świąteczne, które zapamiętam do końca życia".
Klaudia: - Ja też nigdy tego dyżuru nie zapomnę.
Dla Wirtualnej Polski Marianna Fijewska