Callout - bat na czyniących zło
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
Dla ofiar jest niczym oczyszczenie. Na sprawców spada jak grom z jasnego nieba. Pojawia się wtedy, gdy zawodzą mechanizmy państwowe. O calloucie z Natalią Skoczylas rozmawia Anna Śmigulec.
Grudzień 2020 roku. Agnieszka Kotlarz w reportażu Mariusza Zielke, opublikowanym w Wirtualnej Polsce oskarża publicznie swojego oprawcę: "Wkładał w moje trzynastoletnie ciało paluchy, a potem swojego członka, którego wepchnąć nie mógł, aż w końcu mu się udało. Niech to wybrzmi, niech będzie brutalne, bo gwałt to nie jest tylko słowo. To realne cierpienie".
Marzec 2021 roku. Anna Paliga, absolwentka Łódzkiej Szkoły Filmowej publikuje w mediach społecznościowych list otwarty, który wstrząśnie nie tylko środowiskiem aktorskim.
Jego fragment: "Absolwenci nie wiedzą, jakie są ich prawa jako aktorów, jak można bronić się przed mobbingiem, wykorzystaniem seksualnym na planie, a przemocowe przekraczanie swoich granic psychicznych i fizycznych uważają za niezbywalną część zawodu".
Kwiecień 2021 roku. Studencki Komitet Antyfaszystowski działający na Uniwersytecie Warszawskim publikuje na FB komunikat: "Wobec nieskuteczności instytucji państwowych oraz opieszałości instytucji uniwersyteckich, a przy tym braku ich zainteresowania sednem sprawy, nie mamy innego wyboru niż publicznie napisać: X. (tu padają inicjały mężczyzny) jest gwałcicielem". W następnych dniach media przytaczają relacje kolejnych studentek.
To tylko trzy dramatyczne historie, które poznaliśmy wyłącznie dzięki determinacji skrzywdzonych kobiet.
Niemal w każdym tego typu przypadku pojawiają się komentarze: "Poczekajmy na wyrok sądu" czy "Istnieje domniemanie niewinności".
- Nie trzeba mieć wyroku w ręce, żeby powiedzieć, że czegoś doświadczyłam/doświadczyłem - mówi Natalia Skoczylas.
Anna Śmigulec: Co to jest callout?
Natalia Skoczylas, działaczka społeczna, koordynatorka projektów w Fundacji Pole Dialogu: Jedni tłumaczą go jako wywołanie do odpowiedzialności, inni - jako ujawnienie krzywdzących zachowań konkretnej osoby. Przemocowych lub dyskryminujących.
Kwintesencją calloutu jest to, że robi się to publicznie. Mam na myśli nie tylko sferę publiczną dostępną dla wszystkich, jak internet, ale np. miejsce pracy czy grupę, w której te osoby funkcjonują.
Znam kobiety, które miały tak dosyć nieudolności państwa w walce z przemocą domową, której doświadczały, że szły do pracodawcy męża, partnera czy partnerki i tam interweniowały. To często dawało szybsze efekty niż jakiekolwiek procedury państwowe.
Bo w zamierzeniu callout ma sprawić, żeby wywołana osoba poczuła się odpowiedzialna za swoje czyny i poniosła konsekwencje.
Bez calloutów nie wydarzyłoby się wiele ruchów społecznych. Albo nie w takiej skali.
Choćby #metoo. Tam konkretne osoby zostały ujawnione jako sprawcy przemocy seksualnej i dzięki temu inne osoby mogły się przyjrzeć swojemu doświadczeniu i stwierdzić: "Ja też czegoś takiego doświadczyłam/doświadczyłem" i podzielić się swoimi historiami.
U wielu osób pojawiła się także refleksja na temat własnego zachowania, zaczęły zadawać sobie pytanie, czy wyrządziły podobną krzywdę i co mogą zrobić w tej sytuacji.
Skąd wziął się callout? Z jakiej potrzeby?
Przede wszystkim z niewystarczalności mechanizmów państwowych. I nie chodzi tylko o to, że ich nie ma lub że jest ich za mało, ale też, że nie funkcjonują w taki sposób, w jaki powinny.
Kiedy pracowałam w Fundacji Feminoteka, pomagałam kobiecie, która była ofiarą przemocy domowej i miała dziecko ze sprawcą.
Ona zgłosiła sprawę na policję, wyprowadziła się z tym dzieckiem, rozpoczął się proces karny, ale sprawca kontynuował swoje przemocowe działania i uprzykrzał jej życie. Wystawał pod przedszkolem dziecka, robił w nim awantury, do tego stopnia, że dziecku groziło wyrzucenie z placówki.
Byłam z tą panią w sądzie i pamiętam, jak sędzia mówiła do niej, że jak on jest taki zapalczywy, to na pewno bardzo kocha. Więc ta pani miała dosyć. Poszła do szefa sprawcy i te zachowania się skończyły.
Pewnie czuła się bezsilna, szczególnie słysząc słowa sędzi. Czyli callout bierze się też z bezsilności?
Faktycznie, wiele osób mówi, że callout wziął się z bezsilności czy rozpaczy – że nie da się tego zrobić inaczej, bo osoba zderzyła się z systemem i nie przyniosło to żadnych efektów. Ale ja w calloucie widzę też sprawczość.
Chęć wzięcia spraw w swoje ręce i załatwienia ich w skuteczny sposób. To też wydaje mi się bardzo ważne.
Jakie korzyści daje callout?
Myślę, że dla osób calloutujących - ujawniających sprawców i sprawczynie, przede wszystkim oznacza odzyskanie poczucia sprawczości i kontroli nad narracją swojego doświadczenia.
Wracając do przykładu przemocy seksualnej: jej ofiary często muszą się konfrontować z mitami dotyczącymi tej przemocy – czy to, gdy zgłaszają się na policję, czy to, gdy zwierzą się bliskiej osobie. Spotykają się z reakcją: dlaczego nie krzyczałaś, dlaczego nie walczyłaś?
Bo wielu ludzi nie zdaje sobie sprawy, że w przypadku przemocy często zastyga się w tzw. zmrożeniu. Jest to fizyczna reakcja organizmu i nie da się nic zrobić.
Naukowcy mówią nawet o tanatozie – czyli bezwiednej reakcji ciała na zagrożenie, która przypomina prawdziwą śmierć: nie tylko nie można się ruszyć, ale zwalnia nawet praca serca i oddech.
Właśnie, więc najpierw następuje utrata władzy nad swoim ciałem, a potem jeszcze utrata władzy nad swoją historią. Bo inni przykładają do niej swoje stereotypy.
Więc opowiedzenie o swoim doświadczeniu może nam choć trochę przywracać porządek.
Inna sprawa: jeśli mówimy o czymś publicznie, nagle okazuje się, że dużo osób też tak ma, też coś takiego przeżyło. Może nie identycznego, ale bardzo podobnego. Dzielą się tym, jak sobie w tej sytuacji poradziły, czy nawet, że sobie nie radzą, ale i tak chcą o tym mówić. Co z kolei sprawia, że nie czujemy się ze swoim doświadczeniem samotne czy samotni.
Do tego dochodzi pozytywne wzmocnienie, bo mówią lub piszą, że ta osoba jest dzielna, odważna itd. Wszystko to jest bardzo pomocne i czasami stanowi jedyne wsparcie. Bo pamiętajmy, że dostęp do bezpłatnej opieki psychologicznej i psychiatrycznej w Polsce leży.
Ważną korzyścią wynikającą z calloutu jest też to, że dzięki niemu ostrzegamy innych.
Sama calloutowałam aroganckiego i niekompetentnego lekarza. Żeby inne osoby nie musiały przeżywać tej przykrości, którą ja przeżyłam.
Ale zdarza się, że callout pociąga za sobą falę hejtu i krytyki.
Więc zastanawiam się, w jakim stopniu jest to pomocne narzędzie, a w jakim stopniu narzędzie, które jeszcze dodatkowo nas krzywdzi.
Cóż, to już jest do rozsądzenia dla tej osoby, która decyduje się na callout. Bo to jej doświadczenie. Być może pierwszy raz ktoś jej uwierzył, że doświadczyła przemocy, że to się naprawdę wydarzyło i jakie było trudne.
Czyli callout niesie też zagrożenia. Jakie jeszcze?
Mam poczucie, że często poruszamy się w zero-jedynkowych kategoriach. Że zbyt łatwo przychodzi nam określać osobę w prostej dychotomii: że jest ofiara i sprawca. A trudniej spojrzeć na tę złożoność człowieka, który przechodząc przez życie, ma różne doświadczenia, i czasami robi rzeczy krzywdzące, a czasami to on/ona doświadcza krzywdzących zachowań.
Myślę, że to jest pierwsza lekcja do odrobienia: żeby zwrócić uwagę na kompleksowość doświadczenia nas wszystkich. Bo każdy z nas usłyszał w życiu coś niefajnego, ale i powiedział coś niefajnego. Chodzi o to, żeby umieć z tego wyciągnąć wnioski, a nie żeby bać się, że to się wydarzyło.
Bo zauważyłam, że przy calloutcie pojawia się dużo strachu i wstydu. I to jest spory problem. Bo nie wierzę, żeby poczucie odpowiedzialności za swoje zachowanie mogło wzrosnąć, kiedy osoba jest zestresowana, boi się, wstydzi się, i stara się coś zrobić tylko po to, żeby zaspokoić satysfakcję opinii publicznej, albo robi to powierzchownie i instrumentalnie, żeby uniknąć głębszej kary.
Mam też poczucie, że często mówiąc o calloutcie, szukamy jakichś prostych zasad, łatwego rozwiązania, podczas gdy ewidentnie to jest to trudne i złożone zjawisko. Wchodzi w jego zakres zarówno polityka, jak i pomoc społeczna, obszar zdrowia, ekonomii i edukacji.
To jak z zamykaniem ludzi w więzieniach. Z jednej strony denerwuje mnie, że tylko nieliczni sprawcy przemocy domowej czy seksualnej zostają ukarani. Z drugiej strony uważam, że takie karanie jest nieskuteczne. Bo nie wierzę, że w więzieniu (w takim kształcie systemowym, z jakim mamy obecnie do czynienia w Polsce) człowiek ma naprawdę szansę zrozumieć, co zrobił i się zresocjalizować.
A jeśli chodzi o callouty dotyczące spraw mniejszego kalibru, np. dyskryminacji?
Zdarza się, że ktoś w internecie wypowie się w sposób niezgodny z naszą współczesną wiedzą, jak należy mówić o jakimś zjawisku. Więc przychodzą inni i mówią, żeby tak nie pisał i nie robił.
Zobacz także
I ta osoba, które umieściła np. transfobiczne, homofobiczne, rasistowskie czy seksistowskie wypowiedzi, mogłaby się zastanowić nad tym, co robi i dlaczego, ale zamiast tego zamyka się w oblężonej twierdzy. I broni się, że jest pod wielkim naciskiem hejterów, i że stała się ofiarą nagonki.
Więc mówi się, że callout powoduje wielki stres i konsekwencje dla zdrowia psychicznego. I to jest prawda. Z pewnością osoba calloutowana może doświadczać stresu i konsekwencji dla zdrowia psychicznego. Tylko że ten doświadczony hejt nie przekreśla zachowań, które go spowodowały.
Swoją drogą, uważam, że słowo "hejt" jest w tej chwili mocno nadużywane i nawet wyłącznie krytyczne wypowiedzi określa się mianem hejtu. Nie chcąc wziąć odpowiedzialności za swoje słowa.
To gdzie pani widzi granicę między hejtem a konstruktywną krytyką?
Myślę, że hejt ma na celu obrazić, a krytyka ma na celu wywołać refleksję na temat swojego zachowania.
Ale spójrzmy na zjawisko calloutu szerzej. Bo w Polsce nie dzieje się w tym temacie zbyt wiele. Natomiast dobrze został on opisany przez działaczki, zwłaszcza ze Stanów Zjednoczonych.
Dla mnie najbardziej wartościową krytyką calloutu jest ta pochodząca ze środowisk, które już przerobiły w swoich społecznościach, jak on wygląda – i to z całą świadomością aktywistyczną, feministyczną i tą na temat dyskryminacji, itd.. Przeszły tę drogę i mają swoje wnioski.
Najbardziej dosadnie ujęła to Loretta Ross, czarna feministka, której przypisuje się termin reproductive justice, czyli sprawiedliwości reprodukcyjnej, wieloletnia działaczka ze Stanów Zjednoczonych. Opublikowała ona w New York Times tekst, którego tytuł brzmiał mniej więcej: "Jestem czarną feministką, uważam, że kultura calloutu jest toksyczna".
Mówi w nim, że kultura calloutu sprawia, że w środowiskach aktywistycznych panuje tzw. niezapraszająca atmosfera (unwelcoming atmosphere). Że naszą wiedzę o tym, czym jest przemoc i dyskryminacja, zmieniamy czasami w broń przeciwko innym, żeby wytknąć im to, że oni czegoś nie wiedzą, że w niewłaściwy sposób się wypowiedzieli.
Kładzie też nacisk na to, że warto rozróżnić, kiedy ktoś nas obraża, a kiedy nam zagraża.
I że jeśli do kogoś mamy dostęp i szansę wpłynięcia na niego bezpośrednio, to żeby spróbować tej drogi. I dopiero, jeśli to niemożliwe, uciekać się do calloutu. Zresztą na jednym ze swoich webinarów jako przykład osoby, do której nie mamy dostępu, podała Donalda Trumpa .
Zauważmy też, że callout może doprowadzić do kultury anulowania, czyli cancel culture, która z kolei definiuje potem osobę calloutowaną przez to jedno zachowanie, którego się dopuściła, ignorując inne pozytywne aspekty tej osoby. Bez możliwości wejścia w proces naprawczy.
Zaraz, zaraz... Co to jest kultura anulowania?
Można to przetłumaczyć jako ostracyzm społeczny. W internecie może mu towarzyszyć hasztag #overparty. Np. gdybym zrobiła coś, co nie spodobałoby się innym osobom, mogłyby napisać: "Natalia Skoczylas jest #overparty". Czyli kancelujemy ją: nie zapraszajcie jej, nie dawajcie jej przestrzeni, bo zrobiła to, to i to.
Więc niektóre metody są drapieżne. Pozostaje pytanie, czy one faktycznie niosą jakąś zmianę na lepsze. I co robić z tymi osobami, które absolutnie nie zamierzają wyciągać wniosków, brać odpowiedzialności za swoje zachowanie i go zmieniać.
Chciałabym zaznaczyć, że bardzo doceniam publiczne reagowanie na przemoc czy dyskryminację, nawet jeśli odbywa się to metodami, których sama bym nie użyła. Myślę, że ważne jest zarówno poszukiwanie optymalnych rozwiązań, jak i reagowanie "tu i teraz" z takimi zasobami, jakie mamy na chwilę obecną.
Dlatego, że presja ma sens, potrafi wpłynąć na rzeczywistą sytuację osób pokrzywdzonych lub zmieniać standardy na lepsze. A w lżejszych sprawach po prostu przesuwać granicę obciachu.
Jak to? Ktoś mnie dyskryminuje albo krzywdzi, a ja mam jeszcze brać odpowiedzialność za to, czy on się zmieni? Przecież jeśli on nie chce się zmienić, nie jest gotowy się zmienić, albo nie czuje potrzeby zmiany, to ja nie mam na to żadnego wpływu.
Oczywiście, że nie osoba krzywdzona powinna brać odpowiedzialność za zmianę. Ale ktoś powinien. W tym rzecz. Bo karanie nie sprawia, że w społeczeństwie jest mniej przemocy.
Dlatego mówię, że to jest problem systemowy. Że powinna być jakaś przestrzeń dla ofiar na zdrowienie z tego doświadczenia, ale w takim holistycznym sensie. Ale też przestrzeń dla sprawców i sprawczyń na zrozumienie. Bo bez tego nic nie zmienimy.
Niestety, nie widzę, żeby państwo miało jakikolwiek pomysł, jak zadośćuczynić osobom doświadczającym przemocy i jak sprawić, żeby osoby dopuszczające się przemocy mogły naprawić swoje postępowanie. Państwo spycha ten obowiązek na organizacje pozarządowe, kolektywy aktywistyczne i to w nich rodzą się procedury i narzędzia. A jednym z tych narzędzi jest właśnie callout.
Jednocześnie przyznam, że im dłużej obserwuję to zjawisko, tym bardziej mam wrażenie, że tworzenie określeń typu "kultura calloutu" czy "kultura anulowania" to jest jakieś kolejne narzędzie dyscyplinowania stworzone przez osoby, które boją się odpowiedzialności, a nie próba rozwiązania problemu.
Co pani rozumie przez kulturę calloutu?
Kulturę, zmianę w społeczeństwie, w której callouty wydają się najlepszym rozwiązaniem i jest na nie przyzwolenie. Chociaż, zastanawiam się, o jakim przyzwoleniu mówimy, kiedy w reakcji na każdy callout pojawiają się setki komentarzy, że to nieprawda, że ta osoba to robi, czemu ofiara nie poszła na policję, albo że przesadza itd..
Właśnie. Z jakimi reakcjami spotyka się osoba callotująca? Z jakimi społecznymi oczekiwaniami się zderza?
Przede wszystkim oczekujemy, żeby osoba, która mówi o swoim doświadczeniu przemocy czy dyskryminacji, była nieskazitelna. Żeby nie można było u niej znaleźć żadnych zachowań postrzeganych jako relatywnie niewłaściwe. A już szczególnie dyskwalifikuje picie alkoholu. Jeśli była pod wpływem alkoholu, to unieważnia przemoc, której doświadczyła.
W ogóle myślę, że to unieważnianie jest ogromnie ważne. Unieważnianie jako urzeczywistnianie mitów na temat przemocy. Np. seksualnej, skoro o niej mówimy.
Poza tym często pojawia się zarzut, że ta osoba szuka uwagi. Że w ten sposób zapunktuje czy stanie się widoczna, zrobi karierę, zyska pieniądze. Podczas gdy w rzeczywistości jest zupełnie odwrotnie: ta osoba spotyka się z hejtem, jest straumatyzowana, potrzebuje terapii, boi się wyjść z domu.
Wielu ludzi nawet nie jest w stanie pracować przez dłuższy czas po doświadczeniu przemocy czy takim publicznym ujawnieniu. Więc gdzie tu kariera?
Oddzielmy też to, co widzimy, od tego, czego nie widać z zewnątrz. Weźmy pod uwagę, że mamy dostęp jedynie do ułamka życia tej osoby, w który ona pozwoliła nam wejść, a większości nie widzimy. Nie wiemy, jak wygląda jej cały dzień i z czym się mierzy.
Oczywiście, ironicznie mówiąc, najlepiej, żeby ofiara była z jakiejś uprzywilejowanej grupy, np. biała kobieta bez problemów (w potocznym rozumieniu), dobrze radząca sobie w życiu. I żeby na własną krzywdę reagowała w oczekiwany sposób: będąc smutną czy płacząc – jakby tymi łzami płaciła za wiarę innych osób, że naprawdę doświadczyła przemocy.
Osoby, które już przepracowały swoją traumę, albo nie okazują publicznie emocji. Są traktowane jako podejrzane i mało wiarygodne.
A jeszcze powszechnym mitem na temat przemocy seksualnej czy domowej jest ten, że gdyby naprawdę doszło do przemocy, to ofiara zakończyłaby relację ze sprawcą.
A przecież wiele osób podtrzymuje relacje, w których czują się niekomfortowo, a jednak z jakichś powodów ich nie zrywają. Więc czasami dobrze jest podjąć refleksję na temat własnego życia. Czy naprawdę tak łatwo mi zakończyć relację? Czy to zawodową, czy romantyczną, czy koleżeńską?
Przecież często ta krzywda przychodzi od osób, które kochamy, podziwiamy, są nam bliskie i ważne dla nas. I nie ma w tym absolutnie nic dziwnego, że staramy się usprawiedliwić ich zachowanie, dać czas i szansę na zmianę, i sprawdzić, czy znowu będzie dobrze.
W książce reporterskiej "Missoula. Gwałty w uniwersyteckim miasteczku" ekspert sądowy tłumaczy ten fenomen: że każda reakcja na gwałt jest uprawniona. Nawet bycie miłą dla sprawcy czy odwiezienie go domu. Ofiara podświadomie robi wszystko, byle odsunąć od siebie zagrożenie. Bo czuje, że skoro kolega posunął się do zgwałcenia, to dlaczego miałby nie zrobić tego ponownie albo nawet nie zabić?
W komentarzach też często pojawia się ten brak zrozumienia mechanizmów obronnych. A do tego przekonanie, że ta osoba powinna sama się doskonale odnajdywać w mechanizmach przemocy. Że osoba, która doświadczyła przemocy, powinna od razu mieć świadomość tego, co się stało. A tak nie jest.
Liczne badania i doświadczenia osób pracujących z ofiarami przemocy dowodzą, że niektórzy są w stanie nazwać gwałt gwałtem dopiero lata po zdarzeniu. Bo np. była to dla nich norma. Albo nie zostało to w ten sposób nazwane w obrębie ich głowy. Więc jak mogli to zgłosić? Potrzeba zgłoszenia nawet się nie pojawia w takiej sytuacji.
Co ciekawe, zazwyczaj ludzie psioczą, że nie ma sprawiedliwości na tym świecie, a sądy nie działają. Ale kiedy temat dotyczy nadużyć seksualnych, to w reakcjach pojawiają się liczne: "Poczekajmy na wyrok sądu", "Istnieje domniemanie niewinności", "Nie został skazany"...
Pamiętajmy, że zasada domniemania niewinności została utworzona na użytek procesu karnego i nie wpływa na to, jakie społeczne konsekwencje może ponieść sprawca. Nie trzeba mieć wyroku w ręce, żeby powiedzieć, że czegoś doświadczyłam/doświadczyłem.
Zwłaszcza że "ciemna liczba" osób, które nie zgłaszają przestępstw z zakresu przemocy seksualnej to nawet 92 proc. Powiedzmy, że 10 proc. idzie później do postępowania przygotowawczego, jeszcze mniej do postępowania sądowego, a jeszcze mniej zostaje ukaranych: 1-3 proc.
I nawet mnie to nie dziwi, bo badania i doświadczenia organizacji pozarządowych oraz kobiet i mężczyzn, z którymi pracowałam, jasno pokazują, że postępowanie przygotowawcze i sprawy sądowe wtórnie wiktymizują i pozostawiają ofiary z otwartą raną i jeszcze większą traumą. To naturalne, że osoba pokrzywdzona woli sobie tego zaoszczędzić, ale wciąż chce wywołać do odpowiedzialności sprawcę.
I tu nawet nie chodzi o najbardziej ewidentne sytuacje przemocy, ale też o kwestie dyskryminacyjne. Przypuszczam, że ktokolwiek wejdzie na posterunek i powie, że jakaś osoba zachowuje się transfobicznie czy homofobicznie, to raczej nie usłyszy od polskiej policji: "W porządku, przyjrzymy się tej sprawie". Więc po co przychodzić, skoro można ostrzec innych w inny sposób?
Naprawdę trzeba mieć dużo siły i samozaparcia, żeby przejść przez to wszystko.
A w tym aspekcie callout może okazać się kluczowy i mieć wielką moc. Bo często dzięki temu, że jedna osoba opowie o swojej krzywdzie publicznie, wystawi się, obnaży, zgłaszają się kolejne osoby, które doświadczyły przemocy ze strony tego samego sprawcy czy sprawczyni.
A w sprawach o przemoc seksualną, do której zazwyczaj dochodzi w czterech ścianach i nie ma żadnych świadków ani dowodów, zeznania innych osób mogą się okazać kluczowe. Bo to są jedyne dowody, że dana osoba ma w zwyczaju zachowania o charakterze przemocy.
Dlaczego tak trudno uwierzyć osobie, która dzieli się doświadczeniem przemocy, a tak łatwo uwierzyć sprawcy?
Najcelniej ujęła to amerykańska lekarka psychiatrii, nauczycielka i badaczka Judith Louis Herman: "Bardzo kuszące wydaje się stanięcie po stronie sprawcy. Sprawca chce od świadka tylko jednego: żeby świadek nie robił nic. Sprawca odwołuje się do powszechnego przekonania, że nie chcemy dostrzegać zła, nie chcemy o nim słyszeć, nie chcemy o nim mówić. Ofiara natomiast prosi świadka o współdzielenie z nią brzemienia bólu. Ofiara wymaga działania, zaangażowania i pamiętania".
Mam też wrażenie, że często słuchanie o tym, jakie przykrości spotykają innych, bywa paraliżujące. Słyszymy w głosie czy postawie drugiej osoby bezsilność lub złość, które nam się udzielają, a przecież to nieprzyjemne uczucia. Warto pamiętać o tym, że nie musimy rozsądzać, czy coś się wydarzyło, czy nie, nie musimy zabierać publicznie głosu. Ale naprawdę nie rozumiem, co stoi na przeszkodzie, by zachować się empatycznie, by uwierzyć i wesprzeć.
O obrazie idealnej ofiary już pani mówiła. Ale wielu z nas ma w głowie również obraz idealnego sprawcy. Jeśli to obcy, który wyskakuje z krzaków, to jesteśmy w stanie uwierzyć ofierze. Ale w mniej oczywistych przypadkach, kiedy np. jest naszym kolegą albo znamy go jako miłą osobę publiczną, nie jesteśmy w stanie tego przyjąć.
Ta wiedza pojawia się już wszędzie. A mnie brakuje tego, żeby powiedzieć wyraźnie, że w każdym środowisku jest przemoc.
Więc pytanie nie brzmi: czy w środowisku występuje przemoc? Tylko: jak środowisko sobie z tym radzi?