Chaos w szkołach. Nauczyciele robią, co mogą, ale ledwo radzą sobie z napływem ukraińskich dzieci
- Na ten moment w polskich szkołach przyjęto około 11,5 tys. uczniów z Ukrainy – mówił na konferencji prasowej minister edukacji i nauki Przemysław Czarnek. Warto jednak podkreślić, że to jedynie ułamek z około 500 tys. dzieci w wieku szkolnym, które aktualnie przebywają na terenie Polski. Ale tym będą się musiały martwić szkoły, ich dyrekcje, rodzice, bo jak podkreślają nasi rozmówcy, czują się pozostawieni sami sobie. – Jest bałagan, działamy po omacku – mówi w rozmowie z WP Kobieta Anna Przybysz-Bielecka, nauczycielka ze szkoły ponadpodstawowej w Mińsku Mazowieckim.
09.03.2022 | aktual.: 09.03.2022 20:09
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Najlepszym sposobem zorganizowania edukacji w polskim systemie oświaty (dla dzieci z Ukrainy – przyp. red), jest tworzenie oddziałów przygotowawczych. I właśnie po to w specustawie zapisaliśmy możliwość tworzenia tych oddziałów – mówił na konferencji prasowej Przemysław Czarnek, minister edukacji i nauki.
Czarnek zwrócił się także do wszystkich, którzy organizują już dla przybyłych z Ukrainy dzieci edukację. - Dla dzieci ukraińskich, które nie mówią w języku polskim, jeśli miałyby być zapisane do polskich klas z polskimi dziećmi, to dodatkowy stres. Oszczędźmy im tego stresu, bo dzieci ukraińskie mają go już wystarczająco, a wręcz przeżywają traumę. Nagle musiały wyjść ze swoich domów, nagle musiały opuścić swoje środowisko, nagle musiały przejść do innego kraju, znaleźć się w zupełnie innych warunkach. Potęgowanie ich stresu poprzez […] zapisanie dziecka do klasy polskiej, jest absolutnie niewskazane – zaznaczył.
Zobacz także
Osamotnienie
Ale nauczyciele obawiają się, że mimo zapewnień ministerstwa, stworzenie takiego systemu nie będzie łatwe, zwłaszcza, że czują się osamotnieni w działaniach asymilacji ukraińskich uczniów.
- Dostajemy tylko ogólnikowe maile, co należy zrobić, jak należy rozmawiać, ale po to właściwie wystarczy wejść na stronę ministerstwa. Kuratorium na bieżąco monitoruje nasze działania, każąc nam składać sprawozdania i ankiety. Na tym kończy się ich udział w sprawie – mówi w rozmowie z WP Kobieta dyrektorka jednej z warszawskich szkół podstawowych, która prosi, by nie zdradzać jej danych.
"Dziecko jest cudowną istotą"
Na przyjęcie dzieci uchodźców z Ukrainy zdecydowała się Joanna Białobrzeska, która jest właścicielką niepublicznej szkoły w Warszawie. - W naszej szkole najważniejsze są relacje – mówi. Zaznacza przy tym jednak, że bała się na początku dołączania do klas po dwie osoby z Ukrainy, bo wiedziała, że nie znają języka polskiego.
- Ale wiedziałam za to, że bardzo potrzebują rówieśników. I to nie jest tak, że one potrzebują być tylko we własnym gronie, bo w nim mówią tylko o tych strasznych chwilach. Dla mnie najważniejsze było wyrwanie ich z domów, gdzie przebywają często w bardzo wiele osób w małych pokoikach. I wszyscy przeżywają sytuację, która się dzieje w ich kraju. A dziecko jest taką cudowną istotą, że w momencie, kiedy spotyka inne dziecko, które ma coś do zaoferowania, troszkę zapomina i zaczyna wchodzić w inny świat – podkreśla założycielka niepublicznej szkoły podstawowej nr 98 "Didasko".
Można powiedzieć, że Joanna Białobrzeska z organizacją całej sytuacji poradziła sobie świetnie. Od przyszłego tygodnia planuje na dwie, trzy godziny zabierać z klasy dzieci z Ukrainy i stworzy dla nich dwie grupy wiekowe, a tam pani Julia, nauczycielka z Ukrainy pracująca w szkole "Didasko", będzie uczyła je języka polskiego.
- W piątek organizujemy też spotkanie dla mam tych dzieci, przyjmiemy je na kawę, herbatę. Zależy mi na tym, żeby stworzyć dla nich społeczność, by wymieniły się telefonami, żeby mogły sobie także wzajemnie pomagać, bo w takiej sytuacji bardzo ważne jest poczucie przynależności i bezpieczeństwa – zaznacza.
Nadal jest jednak pełna obaw, zwłaszcza o finanse. Jak podkreśla, tylko pieniądze stoją na przeszkodzie, by zrealizować skrupulatnie przygotowany przez nią plan.
- Muszę już planować, co zrobimy z trzydziestką dzieci, którą przyjęłam. Na razie przygarniam wszystkie, choć miejsca praktycznie mam wypełnione. Martwię się tylko o to, jak je utrzymać. Dostają obiady, śniadania w przedszkolu, w szkole, ale ktoś musi je uczyć. I mam oczywiście jakiś budżet szkoły, ale to nie jest duży budżet. A teraz muszę zatrudnić kilkoro nauczycieli. To jest moje największe zmartwienie, więc dzwonię, piszę, gdzie się da, szukam sponsorów, żeby mieć pieniądze na pensje. No po prostu coś trzeba robić.
A pani Joanna robi naprawdę wiele.
- Żeby to jakoś funkcjonowało, musiałam stworzyć pewne zasady, żeby wszystko nie odbywało się kosztem naszych polskich dzieci. Bo przecież o nie też trzeba się troszczyć – podkreśla w rozmowie z WP Kobieta.
Jak to wygląda u Ciebie w szkole? Napisz do nas na dziejesie.wp.pl!
Apel do dyrektorów i dyrektorek szkół
- Każdy dyrektor szkoły, który wprowadza takie dzieci - to jest mój apel do niego - musi zadbać najpierw o to, żeby grono pedagogiczne i dzieciaki z Polski były przygotowane na to, że jest trudno. Wszyscy wiemy, że jest wojna, że to więcej pracy dla nas. Ale tego potrzebują nasi przyjaciele z Ukrainy - mówi nam pani Joanna.
Właścicielka szkoły od początku podkreśla wagę budowania relacji w jej placówce, dlatego szczególną troską otoczyła swoich polskich uczniów.
- Spotkałam się z nimi w sali. Zwróciłam uwagę na to, że nasza szkoła to trzy oddzielne budynki. Nazwałam je naszym małym państwem. Zaznaczyłam, że w naszej szkole troszczymy się o siebie, pomagamy sobie nawzajem i gdyby się w jednym budynku stało coś dzieciom, chociaż nie znamy ich wszystkich po imieniu, to byłoby nam bardzo przykro. Chcielibyśmy im pomóc. I wtedy dodałam, że tak samo jest w sytuacji, w której znalazły się dzieci z Ukrainy. Że bardzo liczą na ich wsparcie, pomoc. Wytłumaczyłam im też, że mimo braków w języku, można komunikować się przecież niewerbalnie. Że mogą się uśmiechnąć, przytulić, zaprosić do zabawy – tłumaczy Białobrzeska.
- I podkreśliłam, że decyzja o przyjęciu uczniów z Ukrainy, to jest moja decyzja i może moja potrzeba serca, ale bez nich nic więcej nie zrobię, że teraz to od nich bardzo dużo zależy, bo to oni muszą dać im serce. Proszę sobie wyobrazić, że wszystkie dzieci były tak podekscytowane, chciały, żeby w klasie było chociaż jedno takie dziecko. Na tyle ich to wzruszyło, że zorganizowali dla tych dzieci różne pomoce. Po prostu otoczyły je czułością. A dla tych dzieci to też piękna lekcja człowieczeństwa – dodaje.
Nie brakuje niestety jednak smutnych chwil. Pani Joanna podkreśla, że rodzice z Ukrainy i ich dzieci niejednokrotnie wychodzą ze szkoły ze łzami w oczach. - Mamy chłopca, którego mama miała tylko dwie godziny, żeby go spakować, a sama musiała zostać, bo pracuje w wojsku i tam walczy, a on został sam.
Namiastka normalności
Podobne podejście do sprawy integrowania dzieci z Polski i Ukrainy ma Anna Przybysz-Bielecka, nauczycielka ze szkoły ponadpodstawowej w Mińsku Mazowieckim. - Do szkół przychodzą rodzice z Ukrainy, pytając o możliwość przyjęcia dziecka, starając się trafiać mniej więcej w kierunki, rozszerzenia zbliżone do tego, co dziecko miało w Ukrainie – mówi Przybysz-Bielecka.
- Zalecenie dyrektora jest takie, żeby nie oceniać na razie tych dzieci, skupić się na wspieraniu, uczeniu języka, a nie obciążaniu, czyli tak na prawdę dziecko jest trochę jak wolny słuchacz – zdradza w rozmowie z nami.
Ale jest pełna niepokoju. - Niby zaczynają to koordynować, ale generalnie jest bałagan, działamy po omacku. Uczniowie są już od początku tygodnia, ale nie ma ich na liście w dzienniku, na razie notujemy obecności "u siebie". Uczniowie z Ukrainy porozumiewają się albo po rosyjsku, albo angielsku czy niemiecku, więc część nauczycieli daje radę. Z tego, co widzę, bardzo angażuje się także młodzież, żeby ułatwić komunikację i adaptację nowego ucznia. Wykazują się olbrzymią empatią, ale jednak są zgraną grupą i czasem się zapominają, dyskutując nad czymś. Widzę, że wtedy "nowemu" jest trudniej, widzę zamyślenie, oderwanie od grupy – mówi ze smutkiem nauczycielka.
Dodaje też, że nie chce, by uczeń siedział i tylko słuchał, nie rozumiejąc większości, bo według niej może to być demotywujące. - Staram się więc na szybko wymyślać coś, czym może się zająć… Nie używam na co dzień angielskiego, więc mam lekką blokadę, ale staram się zwracać bezpośrednio do ucznia. A że jestem pokoleniem, które obowiązkowo uczyło się języka rosyjskiego, to odświeżam pamięć i próbuję. Wydaje mi się, że chociaż namiastka normalności jest im teraz najbardziej potrzebna – zaznacza.
"Przychodzą rodzice, dziękują, płaczą"
- Współpracujemy silnie z Radą Rodziców i rodzicami, którzy stanęli na wysokości zadania, bo w soboty mamy otwartą świetlicę dla dzieci z Ukrainy, w której dyżurują. W tygodniu także przyjmujemy do świetlicy te dzieci – mówi wicedyrektorka szkoły podstawowej nr 85 w Warszawie Agnieszka Olszewska.
Jak podkreśla, jest ciężko. Do jej szkoły przyjęto już 46 osób w przeróżnym wieku - od zerówki do klasy ósmej. - To jest bardzo duża grupa dzieci, dzieci, które nie mówią po polsku, a my nie mówimy po ukraińsku. Na szczęście z pomocą przychodzą również i rodzice dzieci, którzy są pochodzenia ukraińskiego i mieszkają w Polsce. Nawet wczoraj mieliśmy spotkanie z mamą, która zaoferowała pomoc i spotyka się z tymi dziećmi, i z nimi rozmawia – opowiada Olszewska.
Ponieważ nie ma na ten moment procedur, władze szkoły starają się organizować lekkie zajęcia wprowadzające, wpajać dzieciom podstawy. Żeby to zrobić, często posługują się translatorem Google.
- Staramy się je też wesprzeć materialnie, robimy zbiórkę przyborów szkolnych, piórników, zeszytów, długopisów, bo są takie dzieci, które przychodzą i nie mają nic. Wtedy dostają od nas. A później przychodzą ich rodzice, dziękują, płaczą. I to jest niesamowicie wzruszający moment, że możemy takim osobom pomóc. I to są głównie matki, bo ojcowie są na wojnie. Ryzykują swoje życie – mówi łamiącym się głosem wicedyrektorka.
Boi się, bo nie wie, jak dalej będzie wyglądała sytuacja. - Kończą się nam moce przerobowe. Rozmawiam z panią ja, bo dyrektor od rana przeprowadza rekrutacje, właśnie jest u niego pani z Ukrainy, która jest nauczycielką. Ale to znów nie jest proste, bo jesteśmy zablokowali przepisami. No bo jak zatrudnić taką osobę, dać tej pani po prostu pracę? – pyta.
Zaznacza, że problem organizacyjny jest ogromny. - Na razie przyjmujemy dzieci z rejonu, bo nie mamy innych możliwości. Wczoraj było 30 osób. Wieczorem mieliśmy jeszcze radę pedagogiczną. Okazało się, że już mamy 36. A dzisiaj kolejna fala dzieci i mamy ich 46. To rośnie w zastraszającym tempie. Staramy się, jak możemy, przygotowujemy też sale, ale brakuje nam ławek, brakuje krzeseł. To wymaga naprawdę dużych zmian, reorganizacji szkoły – podkreśla Olszewska.
Inicjatywa polskich uczniów
Ale 46 osób, które znajdują się aktualnie w szkole podstawowej nr 85 w Warszawie to jeszcze nic. Szkoła podstawowa nr 18 w Kaliszu przyjęła już około setki dzieci.
- To jest ogromna liczba. Zajmujemy się przygotowaniem tych uczniów do sytuacji edukacyjnej w Polsce – mówi z trwogą wicedyrektorka Dorota Paszek.
To właśnie między w jej szkole jest prowadzona "zbiorówka" ukraińskich dzieci: razem przyjmowani są uczniowie w różnym wieku, nawet ze szkół ponadpodstawowych, i dopiero później zostaną oni skierowani do konkretnych placówek. Wcześniej przejdą jednak odpowiednie przygotowanie.
- Dzieci z Ukrainy oprócz przedmiotów z polskiej podstawy programowej w minimalnej ilości mają też bardzo dużo lekcji języka polskiego. Staramy się również o język ukraiński, ale na tą chwilę jeszcze nie możemy, bo nie mamy nawet nauczyciela tego języka. Jesteśmy w trakcie reorganizacji planu lekcji, przygotowujemy klasy – mówi w rozmowie z nami.
Pani Dorota podkreśla, że kluczową rolę w przyjęciu uczniów z Ukrainy odgrywają ci polscy.
- Nasza wspaniała młodzież przyszła z inicjatywą, bo od poniedziałku chcielibyśmy ruszyć z tymi klasami przygotowawczymi, powitania tych dzieci, żeby zrobić dzień solidarności z nimi. Szkoła będzie udekorowana odpowiednio, dzieci będą ubrane w barwy ukraińskie, czyli na niebiesko-żółto. Prowadzona jest zbiórka, bo te dzieci przyjechały z jednym plecaczkiem bez żadnych zeszytów, długopisów, bez strojów gimnastycznych – opowiada.
Pełna nerwów pani Dorota, co łatwo było wyczuć w rozmowie, mówi też o swoich lękach i niepokoju związanym z reorganizacją pracy placówki.
- Jako wicedyrektor właściwie nie powinnam robić już w tej chwili nic oprócz przygotowania do zmiany planu, przygotowywania aneksów do zatrudnienia nowych nauczycieli. A właściwie siedzimy i odbieramy albo mnóstwo telefonów, albo rozmawiamy z dziećmi. No oprócz tego są jeszcze nasze bieżące problemy szkolne, które przecież nie zniknęły. Wczoraj rozmawiałam z jedną mamą, która, jak powiedziała, przyjechała tak jak stała, zabrała plecak, zabrała dzieci. I wyszła – mówi z rozżaleniem wicedyrektorka.