Dramat Katarzyny Wójtowicz. Lekarze nie przygotowali ją na to, że dziecko może nie przeżyć

Dramat Katarzyny Wójtowicz. Lekarze nie przygotowali ją na to, że dziecko może nie przeżyć

Kobieta ma żal do lekarzy
Kobieta ma żal do lekarzy
Źródło zdjęć: © East News
Klaudia Stabach
26.10.2020 13:55, aktualizacja: 01.03.2022 14:21

- Wolałabym je usunąć niż czekać tyle tygodni, a później urodzić zdeformowane i martwe - przyznaje Katarzyna Wójtowicz, która doświadczyła w krakowskim szpitalu największej życiowej traumy.

Katarzyna Wójtowicz w 12. tygodniu ciąży trafiła na tzw. patologię ciąży w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie. Kobieta krwawiła i skarżyła się na silne bóle, ale pielęgniarki przekonywały ją, że nie ma powodów do obaw.

Lekarze zrobili jej podstawowe badania i zdecydowali: "Podtrzymujemy ciążę". Chwilę później Katarzyna leżała na szpitalnym łóżku, którego dwie nogi postawiono na kołkach. Macica musiała być wyżej niż głowa. – Powiedzieli, że mam leżeć nieruchomo, bo każdy, nawet delikatny ruch, powodował krwawienie. Byłam przerażona, ale słuchałam ich. Bardzo chciałam urodzić zdrowe dziecko – wspomina w rozmowie z WP Kobieta.

Katarzyna spędziła w szpitalu jedenaście tygodni i była w tym czasie jedyną tzw. pacjentką leżącą. – Na jednej sali z różnymi kobietami. Niektóre czekały na poród, inne były już szczęśliwymi matkami, a jeszcze inne wyły w poduszkę, bo nie było szczęśliwego rozwiązania – wspomina.

Wszystkie skrajne emocje mieszały się w czterech ścianach, a Katarzyna wówczas nie mogła zrobić nic, oprócz tępego wpatrywania się w sufit. – Tam nie ma mowy o żadnej prywatności. Przez salę przewija się nie tylko personel medyczny, ale też i bliscy pacjentek, mężowie, ksiądz. Jeśli lekarz zalecił ci leżenie, to wszystko robisz na oczach innych. Łącznie z wypróżnianiem się do basenu – podkreśla.

Codziennie sprawdzano tętno dziecka Katarzyny, a dwa razy w tygodniu wykonywano USG. Lekarz mówił: "Dzidziuś żyje, będzie dobrze, tylko proszę leżeć", a Katarzyna o nic nie dopytywała. – Nie mogę powiedzieć, że żałuję, bo wtedy nawet nie przyszło mi to do głowy. Uważałam, że skoro lekarz mówi mi, że jest dobrze, to właśnie tak jest. Zresztą w szpitalu ciężarne często nie mają w sobie wystarczającej odwagi, żeby czegoś się domagać, a mówienie, że lekarz jest dla pacjenta, to utopia – tłumaczy.

Wołanie o pomoc

Pod koniec grudnia z Katarzyną zaczęło być coraz gorzej. Zgłosiła lekarzowi, że nie wyczuwa ruchów dziecka. Zero reakcji. To samo zgłosiła pielęgniarkom, po czym usłyszała: "Jesteś jeszcze młoda, nie masz w tym wprawy". Dwa dni później - 24 grudnia - zaczęła prosić o pomoc i zapewniać, że dzieje się coś złego. – Odmówili mi badań, bo była wigilia, więc brakowało ludzi do pracy – opowiada.

– Następnego dnia podczas załatwiania się, poczułam, że coś wyleciało ze mnie na basen. Wpadłam w histerię, zaczęłam krzyczeć, przyszli lekarze, powiedzieli, że to była niepulsująca już pępowina i pośpiesznie wzięli mnie na salę porodową – wspomina. "Będziemy rodzić. Dostanie pani prowokację, bo dziecko nie żyje" - usłyszała.

25-latka zaczęła zanosić się płaczem i błagać, aby ją uśpili. – Odmówiono mi, twierdząc, że to mogłoby się odbić na moim zdrowiu – opowiada. Katarzyna z całych sił próbowała urodzić, bo nie miała już innego wyjścia. W pewnym momencie leki przestały działać. Lekarz dalej krzyczał:

- "Przyj!", ale ona coraz bardziej traciła siły.

- "Przyj, mam już nogi" – zachęcał, ale ona nie była już w stanie zmusić się do kolejnego ruchu.

Wtedy lekarz szarpnął i wyjął z niej dziecko. – Usłyszałam, jak mówi do pielęgniarki: "Syn, chce zobaczyć?", a ona kiwała przecząco głową – wspomina.

Katarzyna nie dopominała się, żeby pokazać jej dziecko. Wiedziała, że jest martwe. Tuż po porodzie lekarz zadecydował, że jednak muszą ją wprowadzić w narkozę, aby wyczyścić macicę. – Gdy błagałam o to kilka godzin wcześniej, to nie brali tego pod uwagę – mówi oburzona.

Żal do lekarzy

Po trzech dobach została wypisana ze szpitala. - Tak po prostu. Bez żadnych namiarów na psychologa czy kogokolwiek, kto mógłby mnie wesprzeć. Nie pytałam sama o to, bo byłam w amoku. Dopiero w domu zaczęło do mnie docierać, co się wydarzyło, jak mnie potraktowano. Zadzwoniłam i zapytałam o pogrzeb. Pielęgniarka z pretensjami w głosie wyjaśniła, że powinnam od razu o to poprosić, bo została już przeprowadzona sekcja zwłok – wyjaśnia Katarzyna.

Finalnie 25-latka została poproszona o przyjazd do Instytutu Patomorfologii i identyfikację ciała. – Jak miałam to zrobić, skoro nie widziałam wcześniej dziecka?– tłumaczy. – Ciało zostało ostatecznie odebrane, ale nie chcę wchodzić w szczegóły – podkreśla.

Później do kobiety trafiła dokumentacja medyczna, w której był opis medyczny dziecka, zdjęcia USG, których lekarze jej nie pokazywali. – Było zdeformowane, nogi, ręce, uszy nie w tych miejscach, gdzie być powinny – opowiada drżącym głosem. – Lekarze nie powiedzieli mi, co się dzieje, a gdybym wiedziała, to wolałabym je usunąć niż czekać tyle tygodni, a później urodzić zdeformowane i martwe – podkreśla.

Katarzyna zdaje sobie sprawę, że dzieląc się tą historią i jednocześnie przyznając, że nieświadomie przyzwoliła lekarzom na zdecydowanie w jej imieniu, wystawia się na krytykę.

– Można mi zarzucać, że się nie dopytywałam, ale byłam młoda, nieświadoma tego, co może zdarzyć się, gdy ciąża jest zagrożona. Bałam się o swoje dziecko, o swoje życie, lecz słysząc od lekarzy, że wszystko jest dobrze, nie zakładałam, że nie mówią wszystkiego – dodaje.

To wstrząsające wydarzenie w życiu Katarzyny miało miejsce kilkanaście lat temu, ale ona do dzisiaj zmaga się z traumą. – Tego nie da się zapomnieć, to zostaje z tobą na zawsze – podkreśla. – Owszem, przez pierwsze kilka lat udało mi skupić przede wszystkim na wychowywaniu pierwszego dziecka i pracy, ale z czasem czarne myśli wróciły. Dopadła mnie głęboka depresja, z którą ciężko się żyje – wyznaje.

Źródło artykułu:WP Kobieta
Oceń jakość naszego artykułuTwoja opinia pozwala nam tworzyć lepsze treści.
Komentarze (439)
Zobacz także