Dramat Katarzyny Wójtowicz. Lekarze nie przygotowali ją na to, że dziecko może nie przeżyć
- Wolałabym je usunąć niż czekać tyle tygodni, a później urodzić zdeformowane i martwe - przyznaje Katarzyna Wójtowicz, która doświadczyła w krakowskim szpitalu największej życiowej traumy.
Katarzyna Wójtowicz w 12. tygodniu ciąży trafiła na tzw. patologię ciąży w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie. Kobieta krwawiła i skarżyła się na silne bóle, ale pielęgniarki przekonywały ją, że nie ma powodów do obaw.
Lekarze zrobili jej podstawowe badania i zdecydowali: "Podtrzymujemy ciążę". Chwilę później Katarzyna leżała na szpitalnym łóżku, którego dwie nogi postawiono na kołkach. Macica musiała być wyżej niż głowa. – Powiedzieli, że mam leżeć nieruchomo, bo każdy, nawet delikatny ruch, powodował krwawienie. Byłam przerażona, ale słuchałam ich. Bardzo chciałam urodzić zdrowe dziecko – wspomina w rozmowie z WP Kobieta.
Katarzyna spędziła w szpitalu jedenaście tygodni i była w tym czasie jedyną tzw. pacjentką leżącą. – Na jednej sali z różnymi kobietami. Niektóre czekały na poród, inne były już szczęśliwymi matkami, a jeszcze inne wyły w poduszkę, bo nie było szczęśliwego rozwiązania – wspomina.
Wszystkie skrajne emocje mieszały się w czterech ścianach, a Katarzyna wówczas nie mogła zrobić nic, oprócz tępego wpatrywania się w sufit. – Tam nie ma mowy o żadnej prywatności. Przez salę przewija się nie tylko personel medyczny, ale też i bliscy pacjentek, mężowie, ksiądz. Jeśli lekarz zalecił ci leżenie, to wszystko robisz na oczach innych. Łącznie z wypróżnianiem się do basenu – podkreśla.
Codziennie sprawdzano tętno dziecka Katarzyny, a dwa razy w tygodniu wykonywano USG. Lekarz mówił: "Dzidziuś żyje, będzie dobrze, tylko proszę leżeć", a Katarzyna o nic nie dopytywała. – Nie mogę powiedzieć, że żałuję, bo wtedy nawet nie przyszło mi to do głowy. Uważałam, że skoro lekarz mówi mi, że jest dobrze, to właśnie tak jest. Zresztą w szpitalu ciężarne często nie mają w sobie wystarczającej odwagi, żeby czegoś się domagać, a mówienie, że lekarz jest dla pacjenta, to utopia – tłumaczy.
Wołanie o pomoc
Pod koniec grudnia z Katarzyną zaczęło być coraz gorzej. Zgłosiła lekarzowi, że nie wyczuwa ruchów dziecka. Zero reakcji. To samo zgłosiła pielęgniarkom, po czym usłyszała: "Jesteś jeszcze młoda, nie masz w tym wprawy". Dwa dni później - 24 grudnia - zaczęła prosić o pomoc i zapewniać, że dzieje się coś złego. – Odmówili mi badań, bo była wigilia, więc brakowało ludzi do pracy – opowiada.
– Następnego dnia podczas załatwiania się, poczułam, że coś wyleciało ze mnie na basen. Wpadłam w histerię, zaczęłam krzyczeć, przyszli lekarze, powiedzieli, że to była niepulsująca już pępowina i pośpiesznie wzięli mnie na salę porodową – wspomina. "Będziemy rodzić. Dostanie pani prowokację, bo dziecko nie żyje" - usłyszała.
25-latka zaczęła zanosić się płaczem i błagać, aby ją uśpili. – Odmówiono mi, twierdząc, że to mogłoby się odbić na moim zdrowiu – opowiada. Katarzyna z całych sił próbowała urodzić, bo nie miała już innego wyjścia. W pewnym momencie leki przestały działać. Lekarz dalej krzyczał:
- "Przyj!", ale ona coraz bardziej traciła siły.
- "Przyj, mam już nogi" – zachęcał, ale ona nie była już w stanie zmusić się do kolejnego ruchu.
Wtedy lekarz szarpnął i wyjął z niej dziecko. – Usłyszałam, jak mówi do pielęgniarki: "Syn, chce zobaczyć?", a ona kiwała przecząco głową – wspomina.
Katarzyna nie dopominała się, żeby pokazać jej dziecko. Wiedziała, że jest martwe. Tuż po porodzie lekarz zadecydował, że jednak muszą ją wprowadzić w narkozę, aby wyczyścić macicę. – Gdy błagałam o to kilka godzin wcześniej, to nie brali tego pod uwagę – mówi oburzona.
Żal do lekarzy
Po trzech dobach została wypisana ze szpitala. - Tak po prostu. Bez żadnych namiarów na psychologa czy kogokolwiek, kto mógłby mnie wesprzeć. Nie pytałam sama o to, bo byłam w amoku. Dopiero w domu zaczęło do mnie docierać, co się wydarzyło, jak mnie potraktowano. Zadzwoniłam i zapytałam o pogrzeb. Pielęgniarka z pretensjami w głosie wyjaśniła, że powinnam od razu o to poprosić, bo została już przeprowadzona sekcja zwłok – wyjaśnia Katarzyna.
Finalnie 25-latka została poproszona o przyjazd do Instytutu Patomorfologii i identyfikację ciała. – Jak miałam to zrobić, skoro nie widziałam wcześniej dziecka?– tłumaczy. – Ciało zostało ostatecznie odebrane, ale nie chcę wchodzić w szczegóły – podkreśla.
Później do kobiety trafiła dokumentacja medyczna, w której był opis medyczny dziecka, zdjęcia USG, których lekarze jej nie pokazywali. – Było zdeformowane, nogi, ręce, uszy nie w tych miejscach, gdzie być powinny – opowiada drżącym głosem. – Lekarze nie powiedzieli mi, co się dzieje, a gdybym wiedziała, to wolałabym je usunąć niż czekać tyle tygodni, a później urodzić zdeformowane i martwe – podkreśla.
Katarzyna zdaje sobie sprawę, że dzieląc się tą historią i jednocześnie przyznając, że nieświadomie przyzwoliła lekarzom na zdecydowanie w jej imieniu, wystawia się na krytykę.
– Można mi zarzucać, że się nie dopytywałam, ale byłam młoda, nieświadoma tego, co może zdarzyć się, gdy ciąża jest zagrożona. Bałam się o swoje dziecko, o swoje życie, lecz słysząc od lekarzy, że wszystko jest dobrze, nie zakładałam, że nie mówią wszystkiego – dodaje.
To wstrząsające wydarzenie w życiu Katarzyny miało miejsce kilkanaście lat temu, ale ona do dzisiaj zmaga się z traumą. – Tego nie da się zapomnieć, to zostaje z tobą na zawsze – podkreśla. – Owszem, przez pierwsze kilka lat udało mi skupić przede wszystkim na wychowywaniu pierwszego dziecka i pracy, ale z czasem czarne myśli wróciły. Dopadła mnie głęboka depresja, z którą ciężko się żyje – wyznaje.