Gabriela Doba: Wciąż czuję obecność męża
25.12.2021 16:39
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
– W kalendarzu, przy dacie 22 lutego, Olek napisał "Kili". Tego dnia niecierpliwie czekałam na wiadomość. Około godz. 20 zadzwonił telefon. Z radością w głosie zapytałam, czy weszli. Wtedy usłyszałam, że Olek został na Stella Point – wspomina Gabriela Doba, wdowa po podróżniku Aleksandrze Dobie, który zmarł 23 lutego 2021 roku na Kilimadżaro.
Z Gabrielą Dobą kontaktuję się mailowo 9 grudnia. Odpowiedź przychodzi po dwóch dniach: "Niedługo będzie rok, jak Olka nie ma z nami. Wcześniej dziennikarze próbowali ze mną rozmawiać, ale nie byłam w stanie. Spróbuję z panią porozmawiać o Olku i o pustce, jaką zostawił po sobie". Umawiamy się, zgodnie z życzeniem pani Gabrieli, na wideorozmowę. Emocje są ogromne. Nie brakuje łez. – Przepraszam, będzie mi się łamał głos – uprzedza wdowa po wybitnym podróżniku, który trzykrotnie samotnie przepłynął kajakiem Ocean Atlantycki.
Ewa Podsiadły-Natorska, WP Kobieta: To będzie pierwsze Boże Narodzenie bez pana Aleksandra. Czuje się już pani gotowa, aby się z tym zmierzyć?
Gabriela Doba: (pauza) Olek wielokrotnie wyjeżdżał w okresie świąt, dlatego teraz często słyszę: "Przecież byłaś do tego przyzwyczajona". Tak, byliśmy ze sobą w kontakcie telefonicznym, a poza tym wiedziałam, że on wróci. Gdy wypływał na wyprawy oceaniczne, to oczywiście byłam pełna niepokoju, ale tłumaczyłam to sobie: Nie ma go w święta, bo jest na wyprawie.
I wracał.
I wracał. Cały czas mam wrażenie, że on jednak wróci, czuję, że jest blisko mnie i czuwa nade mną. Niby doskonale wiem, że go nie ma, ale tak wiele czynności wykonywaliśmy razem i tyle rzeczy chciałabym mu jeszcze powiedzieć… A okazuje się, że już nie mam komu. Przez ostatnie miesiące myślałam o Olku więcej, niż gdy był w podróży. Wtedy byłam zajęta domem, pracą zawodową, a teraz wszystko jest inaczej. Tegoroczne święta dla naszej rodziny będą bardzo trudne. Nie dość, że Olek umarł nagle, niespodziewanie, to półtora miesiąca po nim zmarła, chorująca na raka, matka synowej. W tym roku spotkamy się w bardzo okrojonym składzie.
Teraz, gdy z perspektywy czasu zaczynam wszystko analizować, widzę, że Olek miał bardzo dużo szczęścia. Oprócz wielkich wypraw oceanicznych to on przez 20 lat pływał kajakiem po polskich rzekach, samotnie, więc tak naprawdę nigdy nie było wiadomo, co może się wydarzyć. I miał szczęście do ludzi.
Jak go przyjmowali?
Zawsze bardzo życzliwie. Po swoich wyprawach oceanicznych Olek był zapraszany na niezliczone spotkania i jeździł właściwie wszędzie, jeśli tylko zgadzały się terminy. Był gawędziarzem. Dla niego te wyjazdy nie były ani trudne, ani męczące. Czasami, jak gdzieś z nim pojechałam, to po powrocie musiałam odpoczywać, a Olek już na drugi dzień jechał dalej. Sprawiało mu to przyjemność, więc zawsze mówiłam: "Jedź".
To prawda, że pierwszym wyprawom kajakiem była pani przeciwna?
Pierwszej wyprawie oceanicznej byłam bardzo przeciwna. Uważałam, że jest ona tak trudna i tak niebezpieczna, że może spotkać Olka mnóstwo problemów. Byłam pełna obaw, czy ta wyprawa zakończy się sukcesem i robiłam wszystko, żeby go od tego pomysłu odwieść. Wcześniej przez długi czas pływaliśmy razem, potem z synami – latem co weekend. Olek uważał Drawę za najpiękniejszą rzekę w Polsce. To wszystko było jednak dla niego za mało (śmiech). My kończyliśmy spływ, a on płynął dalej. Bywało, że planowaliśmy spływ, a Olek wyruszał dwa dni wcześniej, żeby spłynąć inną rzeką, po czym do nas dołączał. W latach 80. można było kajak przewozić pociągiem, więc Olek zrobił sobie wózek kajakowy i jechał z nim na drugi koniec Polski. To była jego pasja. A ja mu na to pozwalałam (śmiech). To było dla mnie naturalne.
Prowadzimy wideorozmowę. Podczas rozłąki kontaktowaliście się ze sobą w ten sposób?
Praktycznie nie. Na początku, w latach 80. i 90., Olek przysyłał nam kartki. Porządkując jego szafę, znalazłam ich chyba ze 30. Później pojawiły się telefony komórkowe. Kiedy płynął z Polic do Narwiku, dzwonił codziennie, z lądu. Na wyprawy oceaniczne miał już telefon satelitarny, ale komunikacja była mimo wszystko utrudniona. Głównie wysyłaliśmy sobie SMS-y, parę razy rozmawialiśmy, ale rozmowy były bardzo drogie, więc trwało to dosłownie chwilę.
Pomagała pani mężowi przygotowywać się do wyjazdów?
Tak, choć wiele osób myśli, że ja go pakowałam. Tak nigdy nie było, bo wtedy Olek nie wiedziałby, co i gdzie ma. Przed podróżą wszystko rozkładał w pokoju i sam pakował swoje bagaże.
Czytałam, że mocno przeżywała pani wszystkie wyprawy męża. Z kolei on wiedział, że pani na niego czeka. Byliście ze sobą zżyci.
Spędziliśmy razem 45 lat. Zanim Olek wypłynął na Atlantyk, minęło 30 lat od pierwszego spływu; nabierał w tym czasie doświadczenia, zdobywał umiejętności. Gdy postanowił przepłynąć ocean, był już wszechstronnym kajakarzem. I emerytem, co cały czas podkreślał (miał 65 lat – przyp. red.). Najgorsza była pierwsza i ostatnia wyprawa oceaniczna. Pierwsza, bo to było nieznane. A ostatnia, bo było wiadomo, jak trudne panują tam warunki atmosferyczne. Ale Olek był zadaniowcem. Gdy miał cel, to wszystko mu podporządkowywał. Na drugą wyprawę budżet mu się nie spinał, więc ciągle coś wykreślał z listy. Byłam przekonana, że ta wyprawa w ogóle nie dojdzie do skutku. A Olek powykreślał rzeczy, bez których uważał, że sobie poradzi, i wypłynął. On ciągle musiał coś robić. Nudził się, gdy nic się nie działo. Ja uważam – choć to moja interpretacja – że przyczyną jego śmierci była izolacja wywołana pandemią.
Jak spędziliście ten czas?
Na działce, ale to nie było dla niego. Przed pandemią Olek miał mnóstwo wyjazdów. Wiosną 2020 roku kupiliśmy bilety lotnicze do Tajlandii, ale w marcu pojawił się koronawirus. W maju mieliśmy lecieć na Teneryfę i też nic z tego nie wyszło. W sumie na działce siedzieliśmy prawie półtora roku. Dzięki pracy fizycznej Olek był w formie, ale brakowało mu działania, ludzi, wyzwań. Gdy więc dostał propozycję wejścia na Kilimandżaro, od razu się zgodził.
W jaki sposób się przygotowywał?
Codziennie, przez półtora miesiąca, chodził po 20–30 km. Wchodził też po schodach, np. w wieżowcu, który miał 11 pięter. Któregoś dnia stwierdził, że wszedł na górę siedem razy.
Wow!
Tak, kondycję miał świetną. Ale na Kilimandżaro zaważyła wysokość.
Kto przekazał pani tę najtrudniejszą wiadomość w życiu?
Mąż zostawił mi telefony do osób, z którymi miałam się kontaktować, gdyby coś było nie tak. W kalendarzu, przy dacie 22 lutego, napisał "Kili". Tego dnia niecierpliwie czekałam na wiadomość. Około godz. 20 zadzwonił telefon. Z radością w głosie zapytałam, czy weszli. Wtedy usłyszałam, że wszyscy weszli i zeszli, ale Olek został na Stella Point.
Czy choć przez chwilę miała pani złe przeczucia co do tej wyprawy?
Nie. Absolutnie. Wcześniej w internecie wyszukiwałam blogi o Kilimandżaro i razem czytaliśmy o tym, że ludzie często nie docierają na szczyt, zawracają. Olek sobie to nawet wydrukował i ze sobą zabrał. Znalazłam potem te wydruki w jego bagażu. Był świadomy ryzyka, ale chciał przeżyć przygodę. Na oceanie przeżył bardzo dużo i być może myślał, że na Kilimandżaro też sobie poradzi.
Godzenie się ze stratą bliskiej osoby to długi proces. Udało się pani przez niego przejść i pogodzić się z odejściem męża?
Zazwyczaj takie mam wrażenie, że już się pogodziłam, nabrałam dystansu, a potem się okazuje, że jednak nie. Myślałam, że będę umiała rozmawiać z panią bez emocji, ale okazało się, że wciąż nie mogę o Olku mówić normalnie.
Przez wiele lat żyła pani wyprawami męża. Czym teraz stara się pani zapełnić czas?
(pauza) Właśnie dotarło do mnie, że muszę nabrać dystansu, ponieważ nie mam własnego życia ani własnych marzeń. Do tej pory żyłam sprawami Olka. Wciąż pamięta go wielu ludzi. Jego imieniem nazwano spływy, Olek został patronem jednej ze szkół w naszym powiecie. To są rzeczy, w które byłam włączana, pochłaniało mnie to emocjonalnie. Kiedy trzech alpinistów wniosło na Kilimandżaro tablicę dla Olka, byliśmy cały czas w kontakcie. Wiosną w naszej gminie ma zostać odsłonięty pomnik Olka, nad wodą. W to też byłam zaangażowana. A teraz zaczęłam się zastanawiać nad pani pytaniem i zrozumiałam, że muszę w końcu pomyśleć o sobie.
Nie myślała pani, żeby spisać swoje wspomnienia?
Jeszcze na to za wcześnie.
Wnuczki pytają o dziadka?
12-letnia Olga i 9-letnia Agata, które mieszkają w Policach, wiedziały, że mają sławnego dziadka, który pojawia się w telewizji i one mają świadomość tego, co się stało. Agata nawet narysowała dziadka w kajaku, ofoliowała rysunek i zostawiła na grobie. Od dziewczynek dostałam bardzo dużo wsparcia (państwo Doba mają jeszcze 5-letnią wnuczkę Oliwię, która mieszka w Walii – przyp. red.).
Może tegoroczne święta będą dobrą okazją do wspomnień?
No właśnie, chyba tak. W Wigilię spotkamy się u mnie, w Policach*. Przyjedzie męża siostra, która ma 81 lat, ale jest jeszcze w pełni sił witalnych. Jak widać, to rodzinne. Będzie też moja 97-letnia matka, którą się opiekuję. We wrześniu zasłabła, a w listopadzie przywiozłam ją do siebie i od tamtego czasu z nami mieszka. Ze mną. Widzi pani, ciągle mówię "z nami".
*Wywiad został przeprowadzony przed Wigilią.
Tablica upamiętniająca Aleksandra Dobę znajduje się na przełęczy Stella Point (5756 m n.p.m.), pod szczytem Kilimandżaro. Wykuto na niej napis: "Nie bójmy się marzyć".
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!