Jest szefem ekipy remontowej w programie "Nasz nowy dom". Zdradza, co zmienia się u rodzin

- Nowy dom jest dla nich wielką motywacją do życia. Obserwujemy to u rodzin, z którymi utrzymujemy kontakt - mówi w rozmowie z Wirtualną Polską Przemysław Oślak, szef ekipy remontowej z programu "Nasz nowy dom". Zdradza także, co zastał po przyjeździe na plan i mówi, która z historii poruszyła go najbardziej.

Przemysław Oślak na planie programu "Nasz nowy dom"
Przemysław Oślak na planie programu "Nasz nowy dom"
Źródło zdjęć: © mat | PIOTR MATEY/piotrmatey.com
Sara Przepióra

09.03.2023 | aktual.: 09.03.2023 18:09

Zalogowani mogą więcej

Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika

Sara Przepióra, dziennikarka Wirtualnej Polski: To prawda, że przed "Naszym nowym domem" zaliczył pan epizod w "Kuchennych rewolucjach"?

Przemysław Oślak: Okazało się, że osoba, która pracuje na planie "Kuchennych rewolucji", poleciła moją ekipę i dostaliśmy zaproszenie na casting w Warszawie. Reszta potoczyła się już szybko. Po udanym castingu trafiliśmy na plan "Naszego nowego domu".

Miał pan jakieś obawy?

Na początku trudno było mi przełamać nieśmiałość. Nigdy wcześniej nie pracowałem z kamerą. Strona medialna jest jednak tylko dodatkiem do pracy na planie. Skupiam się przede wszystkim na tym, żeby wnieść coś dobrego w życie uczestników.

Dalsza część artykułu pod materiałem wideo

Rozumiem, że idea programu jest panu bliska.

Zdecydowanie! Zanim trafiłem do programu, często pomagałem w rodzinnej miejscowości. Razem z ekipą budowlaną braliśmy udział w różnych akcjach charytatywnych, malowaliśmy przedszkola czy instytucje, które potrzebowały remontu.

W ostatnim roku te inicjatywy znacznie się spotęgowały. Część moich współpracowników jest z Ukrainy. Gdy tylko sytuacja za wschodnią granicą się pogorszyła, ściągnęli do Polski najbliższych. Przygotowaliśmy dla nich miejsca do komfortowego życia. Chłopcy nie martwią się już o swoje rodziny.

A jak było wcześniej?

Kręciliśmy odcinek, kiedy Rosja zaatakowała Ukrainę. Był to dokładnie trzeci dzień nagrań. Chłopcy z ekipy przeżywali ogromne rozterki. Nie wiedzieli, czy wrócić do Ukrainy, czy zostać w Polsce. Większość z nich ma małe dzieci. Myśleli więc tylko o bezpieczeństwie rodzin.

Potrzebowali wsparcia kogoś, kto otrze im z policzków łzy rozpaczy i powie, jak dalej mają pokierować życiem. Jako kierownik budowy nie miałem wyjścia. Musiałem przeprowadzić z nimi te trudne rozmowy. Zanim do tego doszło, sam próbowałem uspokoić emocje.

Na czym stanęło?

Chłopcy uznali, że zostaną w Polsce. Dokończyli pracę na budowie, spakowali się do samochodów, które podstawiła im produkcja i pojechali odebrać rodziny z granicy. Wiedziałem, że w ich głowach kotłuje się wiele myśli. Sam nie wiem, jak zareagowałbym na podobne wieści. Z perspektywy czasu widzę, że podjęli dobrą decyzję. Teraz żyją spokojnie, z dala od koszmaru wojny.

Jak wspomina pan pracę przy pierwszych odcinkach programu?

Było to spore wyzwanie, ale czułem się do niego dobrze przygotowany. Wiedziałem, gdzie jedziemy i na jaką pracę się nastawić. Nie znałem jednak szczegółów. Dopiero na miejscu przekonałem się, co mnie czeka.

Nie brakowało zaskoczeń?

Pierwszym z nich była pogoda - siarczysty mróz przeplatający się z ulewami. Do tego w domu, który remontowaliśmy, było bardzo ciasno. Nie mieliśmy miejsca do magazynowania materiałów i sprzętów. To największy koszmar budowlańca. Podwórko też nie należało do największych, a do tego otaczała go ruchliwa ulica.

Podczas kręcenia pierwszych odcinków towarzyszyła nam jeszcze trema. Nie mieliśmy wypracowanego planu działania, więc dochodziło do tego, że gubiliśmy się w rzeczach, które gromadziły się w remontowanych domach.

Musicie czasem improwizować?

Zdarza się to dość często. Oczywiście nie pod względem budowlanym, ale głównie dekoratorskim. Naturą remontów jest ich nieprzewidywalność. Jeśli akurat do drzwi brakuje ćwierćwałka, w trymiga tworzymy go z listy przypodłogowej. Podejmujemy się remontów totalnych, dlatego nie możemy pozwolić sobie na błąd w sztuce, czy wstawienie do wnętrz przedmiotów uszkodzonych. Magią tego programu jest to, że w krytycznych sytuacjach pomagają nam mieszkańcy.

Domy w programie naprawdę remontowane są w pięć dni? Wielu widzów nadal nie wierzy w to, że można tak szybko uwinąć się z pracą.

Gdybym nie wiedział, że to możliwe, nigdy nie podjąłbym się takiego wyzwania. Nie raz sam wykonywałem remonty galerii handlowych, sklepów czy placówek bankowych w jeden weekend. Obecnie operujemy technologią, która na to pozwala. Pracujemy głównie na suchej zabudowie oraz klejach ekspresowych. Ktoś może powiedzieć: "ale przecież malujecie ściany i gipsujecie - takie materiały muszą wyschnąć". Robimy to zawsze dwa dni przed oddaniem domów, upewniając się, że wszystko dobrze się utwardziło.

Nie ma rzeczy niemożliwych. Wiele też leży po stronie ekipy remontowej. Na miejscu jest 20 osób. Jeśli czterech fachowców pracuje w jednym pomieszczeniu, to w ciągu pięciu dni są w stanie wykonać obowiązki dokładnie i na czas. Spojrzenie na remont od tej strony daje lepszą perspektywę. Musimy wykonać ogrom zmian, ale zawsze staramy się sensownie rozkładać siły przerobowe. Wtedy szybko osiągamy założony z góry cel.

Powiedz nam, co sądzisz o reklamach. Wypełnij krótką ankietę.

Zdarzają się zgrzyty w ekipie?

Na budowie bywa nerwowo, ale ja mam to szczęście, że pracuję ze świetnymi ludźmi i doskonałymi specjalistami w swojej dziedzinie.

A konflikty na linii kierownik budowy-architekt?

Architekci bronią zaciekle swoich wizji, co czasem może się kłócić z praktycznym podejściem budowlańca. Nie mogę narzekać na naszą współpracę. Czasem stawiają na swoim, bo 10 centymetrów jest dla ich projektu niezwykle ważne. Zawsze staram się dopasować do ich pomysłów, jeśli tylko nie nagli nas termin oddania domu.

Prawdą jest, że gdyby nie architekci, nigdy byśmy nie kończyli remontu tak szybko. Każde lokum, które trafia do potrzebującej rodziny, jest świetnie zaprojektowane zgodnie z potrzebami.

Czego najczęściej potrzebują rodziny?

Bardzo prozaicznych rzeczy. Nowy dom jest dla nich wielką motywacją do życia. Obserwujemy to u rodzin, z którymi utrzymujemy kontakt. Widzimy, że zmiana otoczenia wpływa bezpośrednio na ich losy. Zaczynają bardziej wierzyć w siebie, osiągają to, co do tej pory było dla nich niemożliwe.

W jednym z ostatnich odcinków poznaliśmy chłopaka, którego dom wyremontowano sześć lat temu. Jego życie bardzo się zmieniło. Dostał stypendium i właśnie kończy studia. Ma przed sobą świetną przyszłość. Rodziny otrzymują w pełni wyposażony dom, nie muszą już martwić się o dach nad głową i widmo kosztownego remontu. Trudno było mi uwierzyć w to, że wiele z rodzin po raz pierwszy może skorzystać z łazienki.

Brak toalet to duży problem wśród uczestników?

Remontujemy stare domy odziedziczone po starszych pokoleniach. Na wsiach często stawiano wychodki poza domem. Rodziny myły się natomiast w miskach z wodą, którą przynoszono ze studni. W Polsce są rodziny, które wciąż żyją w taki sposób. Naszym zadaniem jest docieranie do nich i zmienianie ich życia na lepsze.

Największą zmianę zauważam u dzieci, które biorą udział w programie. Zacząłem współpracę z "Naszym nowym domem" w czasie szczytu pandemii. Obserwowałem, jak najmłodsi członkowie rodzin przeżywają prawdziwy koszmar.

Wyobraźmy sobie, że dziecko bierze udział w zdalnych lekcjach. Musi wtedy pokazać klasie, jak mieszka. Wpuszcza rówieśników do swojego świata, jest obdarte z prywatności i nie może już ukryć tego, w jakich warunkach żyje. Przełamanie barier było dla tych dzieciaków sporym psychicznym obciążeniem. Po remoncie odżyły i zaczęły z większą pewnością siebie uczestniczyć w życiu klasy.

Kiedy poznajecie szczegóły dotyczące remontów?

Dopiero gdy przyjedziemy na miejsce. Członkowie ekipy remontowej i architekci nie poznają rodzin osobiście. Kontakt z uczestnikami ma przede wszystkim Katarzyna Dowbor. O ich losach dowiadujemy się dopiero z ekranów telewizorów. Wtedy oglądając nowy odcinek programu, możemy zobaczyć już pełną historię.

Jakaś szczególnie zapadła panu w pamięć?

Poruszyła mnie do żywego historia pani Marianny z Kłudna. Kobieta mieszkała w małym domu ze swoją dorosłą córką, cierpiącą na porażenie mózgowe. Obie były praktycznie uwięzione w niefunkcjonalnych pomieszczeniach. Pani Marianna nieustannie musiała się opiekować córką. Do tego sama uskarżała się na zły stan zdrowia. Nie mogła liczyć na wsparcie innych. Straciła męża, a syn uległ wypadkowi samochodowemu i także był pod jej opieką.

Jak tylko usłyszałem tę historię, pomyślałem, że to niemożliwe, aby na jedną kobietę spadło tyle nieszczęścia. Takich trudnych historii jest w programie znacznie więcej. Mam wrażenie, że wiele osób, którym pomagamy, musi na co dzień walczyć z drwiącym z nich losem. Chcę wierzyć, że odwracamy tę złą passę na dobre.

Który moment remontu lubi pan najbardziej?

Zdecydowanie odbiór gotowych domów. Jest bardzo wzruszający moment. Trudno utrzymać wtedy emocje na wodzy, ponieważ czuję ogromną satysfakcję z tego, co robię. Szczera radość, która bije z oczu uczestników to najlepsza nagroda za wykonaną pracę. Życzę każdemu, żeby mógł przeżyć tak wspaniałe chwile w swojej karierze zawodowej.

Rozmawiała Sara Przepióra, dziennikarka Wirtualnej Polski.

Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!

Masz newsa, zdjęcie lub filmik? Prześlij nam przez dziejesie.wp.pl.

Źródło artykułu:WP Kobieta
nasz nowy domkatarzyna dowborremont