GwiazdyJoanna Kos-Krauze: Gramy w dwa ognie

Joanna Kos‑Krauze: Gramy w dwa ognie

Joanna Kos-Krauze: Gramy w dwa ognie
Źródło zdjęć: © AKPA
12.01.2009 11:21, aktualizacja: 25.06.2010 17:40

Myślę, że nigdy nie bylibyśmy razem, gdyby nie praca. Jesteśmy tak kompletnie różni, a przy tym oboje mamy tak silne charaktery, że pewnie byśmy z sobą nie wytrzymali.

RAZEM I OSOBNO

Joanna Kos-Krauze: Myślę, że nigdy nie bylibyśmy razem, gdyby nie praca. Jesteśmy tak kompletnie różni, a przy tym oboje mamy tak silne charaktery, że pewnie byśmy z sobą nie wytrzymali.

Połączyły ich filmy, które wspólnie kręcą. Kolejny właśnie zaprowadził ich do afryki. Joanna Krauze i jej mąż Krzysztof nigdy nie byliby razem, gdyby nie praca. W kuchni zabrakło kiedyś naczyń – wytłukli je, rzucając w siebie nawzajem. Ale kochają się, więc nauczyli się sobie wybaczać.

SUKCES: Wasz kolejny wspólny film to znów kompletnie nowy temat w polskim kinie, uniwersalny – Afryka lat 90., dramat ludobójstwa. Duża polsko-amerykańska koprodukcja.

Joanna Kos-Krauze: Mieliśmy szczęście, bo chyba na zaangażowanie się Amerykanów wpłynął tzw. czynnik Obamy – tematy dotykające segregacji rasowej są dziś poruszane coraz odważniej – chyba dojrzeliśmy do tego, by zająć się nimi na serio. „Ptaki śpiewają w Kigali” to historia białego ornitologa, który ocala dziewczynę z plemienia Tutsi. To także opowieść o miłości, ale nie chcę zdradzać szczegółów. Dla nas obojga to przede wszystkim historia Innego – jak pisał Ryszard Kapuściński, „wiek XXI będzie wiekiem Innego” – i o tym właśnie chcemy opowiedzieć. Zdjęcia do filmu kręcone będą w Ameryce i Afryce. Afryka to moja kolejna wielka miłość, kolejna po Nikiforze… Fascynację Czarnym Lądem wyzwoliły we mnie powieści Karen Blixen, wraz z nimi narodziła się pasja podróżowania. Dziś spędzamy z Krzysztofem w Afryce kilka miesięcy w roku, mamy tam przyjaciół. Kiedy Krzysztof nie mógł jechać, sama poleciałam do Zimbabwe, marzyłam, by zobaczyć Wodospady Wiktorii. Tłumaczę mojemu synowi, że za marzeniami zawsze warto
podążać, nawet jeśli innym wydają się one dziwaczne albo wręcz śmieszne. Że zawsze warto robić swoje – jak Nikifor.

* Inna książka – „Historia o Nikiforze” Eli i Andrzeja Banachów – wywarła wielki wpływ na twój stosunek do świata i na całe twoje życie. Co cię w niej tak poruszyło?*

Zrozumiałam wtedy, że jeśli człowiek robi wyłącznie to, w co wierzy, siłą rzeczy skazuje się na samotność. I że ta samotność wcale nie musi być nieszczęściem, wcale nie jest zła. Dla nastoletniej dziewczyny to było odkrycie. Książka stała się takim papierkiem lakmusowym, za pomocą którego testowałam ludzi. Moi kolejni narzeczeni, ale nawet i szkolne koleżanki, w ten sposób byli sprawdzani. Problem w tym, że książka wszystkich nudziła… Wyśmiewany, niedoceniany, izolowany od świata Nikifor całe życie robił swoje. Taka postawa stała się dla mnie wzorem. Jeśli nie wiadomo, jaką w życiu drogą pójść, zawsze trzeba wybrać tę trudniejszą. Poza tym z czymś tam już, z jakimiś predyspozycjami, przychodzimy na świat. Ja zawsze byłam taka Zojka działaczka. To wydało mi się normalne. To tak jak na przyjęciu, gdzie wszyscy się bawią, a w ciemnym kącie ktoś tam siedzi sam, zagubiony, to z nim najpierw idziemy się przywitać.

Zawsze taka byłaś?

Zawsze… Mój dom był chyba zwyczajny. Z tym, że rodzice zawsze pomagali innym. Jak ktoś nie miał gdzie przenocować albo chciał się wyżalić, czy trzeba było komuś ze wsi napisać podanie, moja mama natychmiast to załatwiała. Pamiętam, że przetaczały się przez dom tłumy ludzi. Choć nie przelewało się nam – w końcu miesiąca liczyło się dni do wypłaty – dużo podróżowałam, bo spora część rodziny mieszkała we Francji. Może dlatego miałam poczucie swobody i dystansu do świata już jako małolata. Pamiętam też, gdy na własnej skórze doświadczyłam po raz pierwszy reakcji na inność… Modny był wtedy Afric Simone i z Francji przywiozłam futrzane buty i spódnicospodnie. Gdy wróciłam do polskiego przedszkola w rodzinnym Olsztynie, dzieciaki, które podobnych strojów dotąd nie znały, potwornie naśmiewały się ze mnie. A ja, choć strasznie się przejmowałam, na przekór wszystkim postanowiłam, że będę w nich chodzić. To zostało mi do dziś. Gdy ktoś nie akceptuje tego, co robię, przejmuję się bardzo, ale w sprawach ważnych mam
własną busolę. I żeby cały świat odwodził mnie od tego, robię swoje.

Twoja droga do reżyserowania jest nietypowa. Nie myślałaś o byciu aktorką, nie mówiąc o reżyserii.

Studiowałam polonistykę i hebraistykę, choć ostatecznie nie mam dyplomu. Byłam bardzo zdolna, moja mama spodziewała się chyba, że zostanę profesorem, a tu taki blamaż. (śmiech) Zaczęło się od tego, że wysłałam scenariusz na jakiś konkurs. Trafiłam pod opiekuńcze skrzydła Jarka Żamojdy, dostałam kamerę, montażystę i zajęłam się krótkimi formami. To było kapitalne doświadczenie, zwłaszcza dla kogoś kompletnie „zielonego”. Wcześniej z ówczesnym chłopakiem, potem mężem, pracowałam w Fundacji Laudera – zajmującej się odbudową żydowskiej tożsamości w Polsce. Mateusz pochodził z żydowskiej rodziny, był chyba pierwszym chłopcem, który po 30 latach w Polsce miał bar micwę. Kiedy się rozstaliśmy, zrobił to, co, myślę, zawsze chciał zrobić – wyjechał do Stanów i został rabinem.

To dopiero temat na scenariusz filmowy!

Czasem żartuję, że mam tak straszny charakter, iż doprowadziłam byłego męża do ortodoksji. Ale myślę, że jest teraz szczęśliwy. Michał, nasz syn, ma przyrodnie rodzeństwo, bo tata ponownie się ożenił i ma dwoje dzieci. Michała tak naprawdę wychował Krzysztof. Mam szczęście, bo nigdy nie byłam w sytuacji, kiedy musiałabym wybierać między nim a moim synem, nigdy panowie nie postawili mnie w takiej sytuacji.

Jaki jest twój syn?

Niebywale dojrzały na swój wiek. Rozwinięty intelektualnie. Ja go mam za dziwaka, bo zachowuje się trochę jak… stary kawaler, mimo swoich 13 lat. Wstaje np. o piątej rano, żeby oglądać mecze tenisowe, jest na etapie: „będę tenisistą”. Następną jego pasją są szachy. Gra z Krzysztofem po kilka godzin, ogląda też „Monty Pythona”. Bardzo lubi się uczyć, co również nie jest w tym wieku normalne. Jak jego biologiczny ojciec, ma metafizyczne zapędy i nie wiem, czy z czasem nie pójdzie w tę stronę.

Nie potrafię już myśleć o was osobno – Joanna i Krzysztof Krauzowie, Krzysztof i Joanna. Nie wiem, czy to dobrze, każde z was jest przecież indywidualnością.

Powiem ci, że mnie to wcale nie przeszkadza – mam swoją teorię na temat naszego związku – myślę, że nigdy nie bylibyśmy razem, gdyby nie praca. Jesteśmy tak kompletnie różni, a przy tym oboje mamy tak silne charaktery, że pewnie byśmy z sobą nie wytrzymali. Kochamy się więc, ustępujemy sobie, ale na początku wspólnego życia omal się nie pozabijaliśmy!

Pamiętam słynny rzut laptopem.

…który jakimś cudem przeżył! Dasz wiarę? Ale wtedy dostaliśmy za „Plac Zbawiciela” Złote Lwy i Krzysztof wspaniałomyślnie wybaczył mi zamach. (śmiech) Przez pierwsze lata związku nasze napady furii były na porządku dziennym. W pewnym momencie w kuchni zabrakło naczyń, bo wszystkie zostały wytłuczone, głównie za sprawą Krzysztofa. Kawa spływała po ścianach, ja płakałam. Aż w końcu po jakiejś kłótni to ja walnęłam tak mikserem, że zniszczyłam zlew, podłogę i jeszcze wybiłam szybę. Krzysztof patrzył zdumiony, kosztowało go to chyba ze 3 tysiące złotych, i skończyło się tłuczenie naczyń! Ale przy wszystkich różnicach charakterologicznych łączy nas to najważniejsze – podobna hierarchia wartości.

Wasze myślenie o kinie to myślenie pod prąd – uderza w nim wiara w zbawczą moc sztuki.

Bo to prawda. Daleka jestem od deklaracji na temat misyjności sztuki, ale często mówię, że jednej rzeczy sztuce robić nie wolno: „uszkadzać” ludzi. My bardzo długo pracujemy nad projektami, poświęcamy każdemu parę ładnych lat, zwykle powstaje kilkanaście wersji scenariusza. Krzysztof jest z pokolenia, które znało twórczość Nikifora, ale do książki zachęcałam go długo. Tak naprawdę ten film powstał z miłości do mnie, bo to mnie ta postać fascynowała. Ale przy okazji „Nikifora” wydarzyło się w naszym życiu tyle rzeczy! Staliśmy się kolekcjonerami ludowych twórców, mamy w domu mnóstwo obrazów. Odkryliśmy nawet w Indiach takiego hinduskiego Nikifora, pucybuta, zorganizowaliśmy mu wystawę w Polsce. Mamy dziś problem, wchodząc do galerii, bo widać, że większość jego obrazów powstała wyłącznie dla pieniędzy, nie z jakiejś wewnętrznej potrzeby. To się wyraźnie czuje. I jeszcze coś. Dzięki temu filmowi i naszym z nim podróżom międzynarodowa fundacja „Wspólna Droga” wymyśliła nagrodę Nikifora, dla ludzi jak on
odrzuconych przez społeczeństwo: upośledzonych, przewlekle chorych.

Etapy waszego życia wyznaczają kolejne filmy. „Dług” urwał chłopakom z wyroku kilka lat. „Plac Zbawiciela” sprowokował dyskusję o przemocy, o potrzebie przebaczania.

By mieć odwagę mówić do innych, trzeba było również zdobyć się na absolutną szczerość wobec samych siebie. Najpierw sobie odpowiedzieć na pytania, które potem wkładamy w usta bohaterów. Wyniszczamy się nawzajem, przerzucając się winą za niepowodzenia. Nie umiemy wybaczać, urazy pęcznieją w nas, odkładają się latami, zżerają nas od środka, wreszcie zaczynamy od nich chorować. To my sami jesteśmy zakładnikami złych uczuć. Musimy się nauczyć przebaczać, pamiętając, że przebaczenie wcale nie równa się pojednaniu. Pewnych relacji między ludźmi nie da się czasem odbudować, ale przebaczyć zawsze warto, choćby po to, by poczuć się wolnym człowiekiem.

Podróżowaliście z „Nikiforem” po całym świecie, gdy Krzysztof zachorował. Nowotwór. Operacja. Wrócił do zdrowia, ale to musiało zmienić wasze życie.

Na szczęście najgorsze mamy już za sobą. W życiu nic nie dzieje się przypadkiem. Wszystko jest po coś. Nawet choroba. Bardzo pomogła nam mama Krzysztofa, kiedyś aktorka, która od lat jest terapeutką. Tłumaczyła, że organizm człowieka stanowi integralną całość, a w życiu liczy się harmonia, której nie umiemy zachować. Jeśli choruje dusza, zachoruje wkrótce ciało. Ale wszystko dzieje się po coś – pewne rzeczy muszą się wydarzyć, by uczynić nas silniejszymi, odporniejszymi. Ja myślę podobnie.

Kiedyś powiedziałaś, że odrzuciliście tę chorobę, że żyjecie jakby jej nie było.

W tym sensie, że trzeba było nauczyć się z nią funkcjonować, żyć normalnie, nie współczuć sobie. Jak ktoś choruje, to choruje cały dom. Tak jak z alkoholizmem, zaczynasz myśleć o tym, że najważniejsze jest zachowanie normalności. Próbujemy żyć nieco spokojniej, choć nadal intensywnie. Czegoś na pewno nas to nauczyło. Jesteśmy bardziej uważni, staramy się pomagać, gdy ktoś naszej pomocy potrzebuje, ja nie waham się też już sama o nią prosić.

Wydanie Internetowe

Źródło artykułu:Magazyn Sukces