Blisko ludziKarolina Gruszka: może rzeczywiście jestem trochę rozpieszczona przez los

Karolina Gruszka: może rzeczywiście jestem trochę rozpieszczona przez los

- Może rzeczywiście jestem trochę rozpieszczona przez los? Zaczęłam grać jako dziecko i trafiłam na cudownych twórców, a mogło być różnie - mówi Gruszka. Spokój osiągnęła dopiero, gdy założyła rodzinę. Z aktorką rozmawiamy o dojrzewaniu, o tym, czy uroda pomogła czy przeszkodziła jej w karierze. A także o tym, że coraz mniej ją interesuje to, co myślą o niej inni. Rozmawia Ewa Szponar.

Karolina Gruszka: może rzeczywiście jestem trochę rozpieszczona przez los
Źródło zdjęć: © East News

25.10.2016 | aktual.: 25.10.2016 16:21

Spotykamy się w Bunkrze Sztuki, popularnej kawiarni w centrum Krakowa. Przyjechała tu pani z przedstawieniem „Nieznośnie długie objęcia” w reżyserii pani męża Iwana Wyrypajewa. Podoba się państwu w Krakowie? Moglibyście tu zamieszkać?

Bardzo lubię Kraków i kilkakrotnie zastanawialiśmy się z mężem nad tym, czy się tu nie przeprowadzić. Trochę przestraszyła nas sytuacja z ekologią, głównie dlatego, że mamy małe dziecko. Ostatnio spędziliśmy jednak cudowne dwa tygodnie w Beskidach, w miejscowości, która jest oddalona o godzinę drogi stąd. Myślimy więc nad opcją zamieszkania sobie gdzieś w górach, z dala od smogu i przyjeżdżania do miasta tylko do pracy. Mamy bardzo dużą potrzebę bycia bliżej przyrody i to się w nas z biegiem lat pogłębia. Nie jest jednak łatwo podjąć decyzję o przeprowadzce, jeśli przez całe życie mieszkało się w mieście i ma się zawód, który wymaga stałego kontaktu z ludźmi.

Kiedyś dużo pani podróżowała, a teraz szuka miejsca na stałe. Dziecko zmienia priorytety?

Na pewno dużo ostrożniej podejmuję teraz życiowe decyzje. Na początku życia naszej córki stosunkowo dużo podróżowaliśmy i zauważyłam wtedy, jak ważna jest dla niej stabilność. Dla mnie to jest mniej istotne, ale ona lubi mieć swoje miejsce. Po naszym powrocie do Polski zaszła w niej spora zmiana, widzę, że dobrze się czuje, chociaż oczywiście tęskni za Moskwą. Jej więź z Rosją jest bardzo silna.

W pani przypadku jest podobnie?

Najbardziej brakuje mi ludzi, z którymi się zżyłam. Dobrze poznałam moskiewskie środowisko artystyczne, bardzo się polubiliśmy, ono mnóstwo mi dało, otworzyło oczy na wiele spraw. Uwielbiam tam pracować, bardzo cenię rosyjską publiczność – otwartą, spragnioną dialogu. Poza tym w Rosji tyle się dzieje, że zawsze wracam stamtąd wewnętrznie zmotywowana. Sama Moskwa to jednak miasto wampir. Można od niej dużo dostać, ale będąc tam na stałe, ponosi się też wysokie koszty. Takiego miejsca w Polsce nie ma. Przede wszystkim ze względu na fakt, że mieszka tam 20 milionów ludzi. Wszyscy próbują się jakoś odnaleźć i różnie im to wychodzi. Miasto jest mało przyjazne, brakuje w nim kameralnych przestrzeni, jest zanieczyszczone, pełne kontrastów, napięć. Jednak nie wyobrażam sobie, żebym miała przestać tam przyjeżdżać.

Ma pani poczucie, że po powrocie do Polski musi ludziom – twórcom i publiczności – o sobie przypomnieć?

Ja nigdy tak do końca nie wyjechałam, utrzymywałam kontakty z Polską i sporadycznie robiłam tu różne rzeczy, ale teraz chyba rzeczywiście będzie szansa na to, żeby częściej spotykać się z polskimi widzami. W teatrze od tego sezonu gramy „Nieznośnie długie objęcia”. Poza tym swoją premierę będą miały dwa filmy ze mną w rolach głównych: „Maria Curie” w reżyserii Marie Noelle oraz „Szczęście świata” Michała Rosy. Mam dużo szczęścia. Wiem, że rzadko zdarzają się tak dobre kobiece role. Zdaję sobie sprawę z tego, że być może na kolejne takie wyzwania będę musiała trochę poczekać, ale działam w tym zawodzie od 20 lat i nauczyłam się już dystansu do pewnych spraw. Moje poczucie wewnętrznej równowagi i radości nie zależy od tego, jak często dzwoni telefon z propozycjami.

Nie ma w pani wielkiego parcia na karierę?

Nigdy w ten sposób nie myślałam. Kocham swoją pracę. Jestem mocno związana z teatrem i to jest dla mnie najważniejsze. Zdecydowanie wystarcza mi też jeden dobry film w roku, nie muszę non stop grać. Nawet wolę mieć chwilę przerwy, złapać oddech, odpocząć od aktorstwa, wchłonąć trochę innych rzeczy i wrócić do pracy z nowymi inspiracjami i nową energią.

Skąd w pani ten spokój, dojrzałość?

Może przyszła wraz z założeniem rodziny? Albo znalezieniem swojego miejsca w zawodzie? Z takim poczuciem, że wiesz, po co funkcjonujesz i jaka jest twoja rola w życiu? Nie wiem.

Praca pozwala pani na wyciszenie? Ta ciągła huśtawka emocji i nastrojów.

To kwestia podejścia. Ten zawód rzeczywiście dostarcza wielu emocji, ale staram się je obserwować, nie daję się im pożreć. To świetny trening. Na pewno pomaga mi też mocne zakorzenienie w teatrze, który moim zdaniem pozwala lepiej zrozumieć istotę aktorstwa.

Nie bez znaczenia pozostaje również fakt, że pani mąż jest reżyserem.

Tak, rzeczywiście. Aktorstwo jest zawodem zależnym. Potrzeba kogoś, kto napisze tekst i wyreżyseruje spektakl. Są oczywiście tacy, którzy wszystko robią sami, ale ja nie mam takich aspiracji. Traktuję moją współpracę z Wanią jako wielki dar. Bardzo lubimy ze sobą pracować, wymyślać i realizować kolejne projekty, mamy dużo wspólnych planów. Teraz wchodzimy w nowy etap, ponieważ, chcąc zachować jak najwięcej twórczej niezależności, postanowiliśmy zacząć sami produkować nasze spektakle.

Patrząc na pani karierę, można odnieść wrażenie, że nie musiała pani o nią specjalnie zabiegać. Właściwie wszystko ułożyło się samo.

Może rzeczywiście jestem trochę rozpieszczona przez los? Zaczęłam grać jako dziecko i trafiłam na cudownych twórców, a mogło być różnie. Dostałam się do szkoły teatralnej za pierwszym razem, a potem Jan Englert od razu dał mi angaż w teatrze. Nie musiałam jakoś bardzo starać się o role, więcej problemów miałam z odrzucaniem niż poszukiwaniem propozycji. Nie było w tym walki, chociaż bywały chudsze lata.

A zdarzało się pani grywać wbrew sobie?

Na pewno nie mam kaca moralnego na wspomnienie żadnej z ról. Są oczywiście filmy, w których zagrałam i których nie lubię, ale nigdy nie przyjęłam roli tylko dla pieniędzy czy popularności. Zawsze musiałam wierzyć, że to, co robię, ma sens i przyniesie dobre rezultaty. A że nie zawsze tak się działo, to inna sprawa. Bywało, że najpierw w dobrej wierze godziłam się na jakieś przedsięwzięcie, a potem, już na planie, traciłam do niego serce. Wtedy rzeczywiście było mi trudno. Nie ubolewam jednak nad tym. Traktuję te wspomnienia jako naukę, by w przyszłości mądrzej podejmować decyzje.

W jednym z wywiadów powiedziała pani, że uroda wcale nie musi być atutem aktorki. Czy w pani przypadku bywała przeszkodą?

Myślę, że w zawodzie aktora najważniejsza jest charyzma i potrzeba dzielenia się z widzami istotnymi dla siebie problemami, doświadczeniami. Swoich warunków fizycznych trzeba być świadomym, nauczyć się je wykorzystywać i mieć do nich dystans. Zajęło mi to trochę czasu, ale od samego początku miałam w głowie myśl, którą zaszczepiła mi pani Izabela Cywińska na planie „Bożej podszewki”. Powiedziała, że jako aktorka powinnam poszukać w sobie charakterystyczności, nauczyć się operowania formą. Jeśli oprę się tylko na swojej urodzie, szybko zostanę zaszufladkowana. Starałam się tego trzymać, zwłaszcza że mój wygląd predestynował mnie do określonego typu ról. Często mówiono mi, że mam bardzo dziewczęcą, niewinną, anielską wręcz urodę i jestem stworzona do grania amantek i dobrze ułożonych panienek, a to mało ciekawy materiał.
Nie oszukujmy się jednak – dużo łatwiej zostać aktorką dziewczynie, która ładnie wygląda na ekranie.
Na pewno łatwiej zostać zauważoną i na pewno łatwiej zaistnieć w produkcjach komercyjnych, serialach czy komediach romantycznych. Pytanie, jakie się ma oczekiwania wobec tego zawodu.

Prywatnie jest w pani lęk przed starzeniem się?

Zmiany, które przychodzą wraz z wiekiem, mogą być bardzo szlachetne. Osobiście uwielbiam patrzeć na dojrzałe kobiety. Może to, co teraz powiem, zabrzmi banalnie, ale mocno wierzę w to, że jeżeli jest się pogodzonym ze sobą i ma się wiele wewnętrznej radości, to człowiek się pięknie starzeje. Jeśli ktoś poddaje się frustracji wywołanej poczuciem upływu czasu i ma lęki związane z przemijaniem i ze śmiercią, odbija się to także na jego zewnętrzności. Oczywiście i mnie zdarzają się chwile, kiedy patrzę na siebie i widzę pewne zmiany na swojej twarzy. Widzę je, ale wiem, że to jest naturalna kolej rzeczy. Przecież od początku wiadomo było, że tak będzie! Co więcej, wcale nie marzę, by odwrócić ten proces. Ktoś mnie ostatnio zapytał, czy nie chciałabym mieć znowu 25 lat, a ja odpowiedziałam, że absolutnie nie, że dobrze się czuję ze sobą teraz, po trzydziestce. I jestem ciekawa tego, co będzie dalej.

Obraz
© AKPA

Wyobraża pani sobie siebie za 10, 20 lat?

Może nie tyle wyobrażam, co stawiam sobie pewne cele związane z pracą wewnętrzną. Z drugiej strony, staram się odzwyczajać – i chyba coraz lepiej mi to idzie – od robienia bardzo konkretnych planów na przyszłość. Moje życie właściwie tak się układa, że wszystkie scenariusze, które sobie wymyślam, i tak toczą się inaczej. Owszem, mam marzenia, ale zbytnio się do nich nie przywiązuję.

Chce pani powiedzieć, że przypadek odgrywa dużą rolę w pani życiu?

To nie przypadek. Wierzę raczej w ciąg przyczynowo-skutkowy. Tyle tylko, że to nie są tylko moje przyczyny i moje skutki. Jesteśmy ze sobą powiązani. Wszyscy. To, co mi się przytrafia, to suma wielu różnych okoliczności. Naiwnością byłoby twierdzić, że ma się nad nimi kontrolę.

Ten brak kontroli pani nie przeraża?

Wydaje mi się, że właśnie im mniej kontroli, tym również mniej lęku. Kiedy wszystko mamy zaplanowane, niepokoimy się, że coś nam nie wyjdzie, a brak ścisłego planu uwalnia nas od tych obaw. Co ważne, rezygnacja z kontroli nie oznacza bierności, ponieważ w każdym momencie swojego życia można być twórczo obecnym. Chodzi o to, żeby włączyć się w każdą chwilę i próbować w niej być. Po prostu i jak najpiękniej.

Jak osiągnąć taki stan wewnętrznego luzu, przyzwolenia na to, co będzie?

Nie czuję się upoważniona do dawania komukolwiek rad w tej kwestii. Sama ciągle nad tym pracuję. Pomaga mi to, że od wielu lat zajmuję się jogą i medytacją, i to, że otaczają mnie mądrzy, kochający ludzie. Część blokad, które w sobie miałam, rozpuściła się. Inne nadal tam są, ale przynajmniej mam ich świadomość.

Dzięki jodze i medytacji?

Oraz teatrowi, ponieważ on jest moim największym nauczycielem. Metodą pracy nad koncentracją, samoświadomością, umiejętnością widzenia tego, co dzieje się tak naprawdę, tu i teraz, nawiązywania prawdziwego kontaktu z drugim człowiekiem. Wiem, że terminy, którymi się posługuję, są obecnie bardzo modne, a przez to dość wyświechtane.

Wiele osób utożsamia je z religią, a może nawet sekciarstwem.

Dla mnie są tylko (i aż) narzędziami do pracy nad sobą, nad własnymi wewnętrznymi problemami. To jest moja codzienność. Cała ta metoda składa mi się w głowie w coś spójnego. To nie jest tak, że oddzielnie mam swoją filozofię, oddzielnie pracę i oddzielnie życie rodzinne. To jeden żywy proces.

Skupia się pani na chwili obecnej, ale pewnie zdarza się pani podsumowywać dokonania z przeszłości. Korci mnie więc, żeby zapytać o pani współpracę z Davidem Lynchem. Jak ocenia ją pani z perspektywy czasu?

Nie powiedziałabym, żeby to doświadczenie miało na mnie specjalny wpływ… Traktuję je raczej jako fajną przygodę.

Odmienną od innych doświadczeń filmowych?

Jestem przyzwyczajona do partnerskiego trybu pracy z reżyserem. Mogę sobie na to pozwolić przede wszystkim w teatrze, ale staram się trzymać tego stylu także na planie filmowym. W przypadku Lyncha to nie był równy układ. Nie do końca wiedziałam, w czym w ogóle biorę udział, nie miałam scenariusza, informacje o scenach do zagrania dostawałam dzień przed, a nawet tego samego dnia. Lynch nawet nie streścił nam fabuły ani nie wskazał kierunku, w którym zmierza. Nie wiem, na ile sam to wtedy wiedział, a na ile była to improwizacja. Zapamiętałam go jako bardzo miłego, skupionego, trochę z dystansem. Pracę nad „Inland Empire” nazwałabym eksperymentem. Poddałam mu się, ponieważ lubię filmy Lyncha i ciekawiło mnie spotkanie z taką osobowością. Potem zauważyłam, że są ludzie, na których fakt, że mam w CV współpracę z twórcą „Miasteczka Twin Peaks”, robi duże wrażenie (śmiech).

Wróżono pani wówczas hollywoodzką karierę.

My, Polacy, mamy taką tendencję, żeby przeceniać każdą sytuację, kiedy ktoś z naszych rodaków chociaż otrze się o zachodni świat. Wróżono mi międzynarodowy sukces, podczas gdy rola, którą zagrałam u Lyncha, była niewielka. Owszem, miałam możliwość spróbowania swoich sił w Hollywood. Mogłam zostać w Los Angeles, dobijać się do agentów, chodzić na castingi. Byłby to jednak dopiero pierwszy krok do amerykańskiej kariery (która może by się udała, a może nie), a w Polsce widziałam dla siebie perspektywę rozwoju. Nie czułam w sobie pędu ani determinacji, by zostać w USA i zaczynać od nowa.

Dziś postąpiłaby pani inaczej?

Nie. Jestem wdzięczna losowi, że moje życie potoczyło się właśnie tak, jak się potoczyło. Cóż, najwyraźniej nigdy tak naprawdę nie byłam zorientowana na prawdziwą karierę.

I chyba nadal pani nie jest. Nie wylewa się pani z mediów, nie mizdrzy do publiczności…

To dlatego, że nie jestem fanką udzielania wywiadów. To dla mnie trudna, sztuczna formuła, ma dużo ograniczeń. Nie lubię się powtarzać, ale też niechętnie zapuszczam się w prywatne rejony, więc używam ogólników. Potem, kiedy czytam te wydrukowane rozmowy, wszystkie wydają mi się takie same.

W opiniach o pani przewija się określenie „introwertyczna”. Czy ta cecha nie przeszkadza pani w uprawianiu zawodu?

Są różne typy aktorów, którym odpowiadają różne typy osobowości. Są tacy, co mają emocje na pstryk. Pojawiają się na planie w lekkim nastroju, opowiadają żarty, a na hasło: „akcja” wchodzą w scenę tragiczną ot tak. I nie dość, że czują się z tym dobrze, to potem to działa na ekranie. Ja jestem raczej z tych, którzy pracują w skupieniu, potrzebuję się odciąć, więc nie do końca biorę na przykład udział w życiu towarzyskim na planie.

Ekipie to przeszkadza?

Wie pani, ja bardzo lubię ludzi, więc nawet jeśli początkowo ktoś mylnie zinterpretuje moje zachowanie, to prędzej czy później się to wyjaśnia. Ja mam po prostu taki styl działania. Odpowiada mi, jest zgodny ze mną.

Przejmuje się pani tym, co myślą o pani inni?

Nie mogę mieć wpływu na to, co myślą o mnie ludzie, i szczerze mówiąc, coraz mniej mnie to interesuje. Kiedyś bardzo dużo miejsca w mojej głowie zajmowały niepokoje o opinię otoczenia. Teraz dużo bardziej zależy mi na tym, żeby być w zgodzie z samą sobą i szukać takiego kontaktu z drugim człowiekiem, który rozpuszcza jakąkolwiek ocenę. Pozostaje wzajemny szacunek, uważność i czułość.

Źródło artykułu:miastokobiet.pl
Komentarze (48)