Katia i Lena gotują, by zapomnieć o wojnie. Polacy pokochali ukraińską kuchnię
"Nie chcemy darmowych przejazdów pociągiem, 500 plus ani pieniędzy od Was! Chcemy pracować jak inni. Same zarobimy na nasze rodziny - mamy ręce, jesteśmy zdrowe i, dzięki Bogu, bezpieczne" - czytamy na fanpage’u "Katia i Lena gotują". Ukrainki uciekły przed wojną z dziećmi do Polski, a Agnieszka Tołłoczko-Wróbel z mężem Jerzym zapewnili im nie tylko schronienie. Kobiety dostały od nich wędkę, dzięki której mogą zarobić na życie i rzadziej myśleć o wojnie.
Pielmieni z mięsem, pierogi z ziemniakami lub na słodko, z twarogiem - te pierwsze cieszą się największą popularnością wśród mieszkańców Szkotowa. I choć Katia z Leną dwoją się i troją, jeśli chce się skosztować ich specjałów, trzeba odczekać swoje w kolejce. Bo chętnych nie brakuje, również w innych rejonach Polski, ale oni muszą obejść się smakiem. Póki co to lokalna działalność, która pozwala uchodźczyniom zarobić na życie. No bo jak to tak siedzieć komuś na głowie?
Wojna
Jeszcze miesiąc temu Katia pracowała jako operatorka windy w kopalni w Krzywym Rogu. Wspólnie z mężem wychowywała ośmioletniego Demida. Jej siostra, Lena, była bezrobotna. Jako samotnej matce ciężko jej było pogodzić pracę z opieką nad dziećmi - czteroletnim Amirem i 10-letnim Bogdanem.
24 lutego Katia zaczynała pracę o 3 rano. Wstała w dobrym humorze, który nie opuszczał jej do czasu, aż zerknęła na telefon. Jedno słowo powtarzało się w wiadomościach niepokojąco często: "wojna". Zadzwoniła do Leny. Obie były w szoku.
O godz. 10 Katia dotarła z mamą do sklepu. Trzeba było zrobić zapasy. Kolejka liczyła już kilometr. Przy pobliskich bankomatach ludzie płakali, bo nie udawało im się wypłacić pieniędzy. Kiedy po godzinie weszły do sklepu, zastały praktycznie puste półki. Szczęśliwie udało im się kupić niezbędne produkty.
- Przez pierwsze dwa dni w ogóle nie spaliśmy. Wieczorem słychać już było syreny. Wiedzieliśmy, że właśnie nad naszym miastem lecą rakiety na Kijów i modliliśmy się, żeby żadna nie spadła na nasz dom. W piwnicy spędziłyśmy łącznie trzy dni. W głowach kłębiły nam się myśli: co z dziećmi, jak i dokąd uciekać? - wspomina Lena.
Od dzieciństwa uczono je, że rodzinne więzi są najważniejsze - jeśli więc wyjeżdżać, to tylko razem. Niestety, ojciec jest w wieku poborowym, więc musiał zostać, a mama nie wyobrażała sobie, żeby go zostawić po 35 latach wspólnego życia. Poza tym, kto zająłby się babcią i dziadkiem?
- Jeśli mam być szczera, to w ogóle nie chciałam wyjeżdżać. To Lena każdego dnia przychodziła z płaczem i prosiła, żebyśmy uciekały. Wiedziałam, że beze mnie nie wyjedzie, dlatego w końcu się zgodziłam. Postanowiłyśmy, że jedziemy do Polski - opowiada Katia.
Ucieczka
28 lutego podjęły pierwszą próbę wyjazdu. Zapakowały do walizek i plecaków najpotrzebniejsze rzeczy i pojechały na dworzec. Zamarły, gdy zobaczyły, co tam się dzieje. Tłum próbował dostać się do pociągu za wszelką cenę. Walizki zostawały na peronie, bo sami ludzie ledwo się mieścili w wagonach.
- Wróciłyśmy do domu. Uznałyśmy, że prędzej nas tam stratują na śmierć, niż stąd wyjedziemy. Jedna kobieta z dwójką dzieci wybiegła z pociągu. Zapytałam, co się stało, a ona w panice powiedziała, że w pociągu nie ma czym oddychać, a ludzie niemal ich staranowali - relacjonuje Lena.
6 marca ojciec zwołał zebranie rodzinne i powiedział Katii i Lenie, że mają zabrać tylko to, co niezbędne, i uciekać. Nie było z nim dyskusji. Tym razem na dworcu było trochę mniej ludzi. Jakimś cudem udało im się dostać do wagonu i zająć miejsce w przedziale. Ludzi było na pęczki, siedzieli wszędzie, nie dało się swobodnie przejść, bo cała podłoga była zajęta. Po 24 godzinach dotarły do Lwowa.
- Chyba tylko dzięki bożej opatrzności dotarłyśmy w końcu do Polski. Najpierw dobrzy ludzie zaoferowali nam nocleg, a potem transport na granicę. Nie znałyśmy w Polsce nikogo, nie wiedziałyśmy, dokąd jechać. W końcu wybór padł na Gdańsk. Wtedy na naszej drodze stanął Kuba, który zaproponował transport do swojej znajomej Agnieszki - opowiada Katia.
Kobietom zaświeciła się czerwona lampka. Dlaczego ten mężczyzna chce pomóc właśnie im? Za dużo się nasłuchały o handlu ludźmi, a on nie miał nawet kamizelki wolnotariusza. Zasięgnęły języka, obfotografowały, co się dało, wysyłały jego zdjęcie rodzinie i z duszą na ramieniu wsiadły do samochodu. Tak dotarły do Szkotowa w województwie warmińsko-mazurskim.
Nowy dom
Ukrainki miały spędzić w gospodarstwie Agnieszki Tołłoczko-Wróbel i jej męża, Jerzego, tylko jedną noc, po czym jechać dalej, do Gdańska.
- O pierwszej w nocy, kiedy wszyscy już powinni spać, powitali nas całą rodziną z uśmiechem. Wzięłyśmy prysznic i poszliśmy spać. Rano chciałyśmy zjeść i ruszyć w dalszą drogę. W trakcie śniadania Jurek zapytał: "A właściwie, dlaczego chcecie jechać do Gdańska?". Odpowiedziałyśmy, że tam może znajdziemy jakąś pracę, bo nie przywykłyśmy do życia na czyjś rachunek. Na co Agnieszka powiedziała, żebyśmy zostały, a oni dadzą nam pracę - wspomina Katia.
- Zostaliśmy tak mile przyjęci, że od razu poczułyśmy się tu bezpiecznie. Podobnie jak nasze dzieci. Po dwóch wspólnie spędzonych tygodniach mamy wrażenie, że jesteśmy rodziną. Agnieszka jest dla nas jak mama - czasami nawet bardziej troszczy się o nas niż o własne dzieci - ze śmiechem dodaje Lena.
- Mój mąż od zawsze mówił, że chciałby mieć dużą rodzinę, ale nie sądziłam, że w ciągu sekundy może się ona tak powiększyć. Pokochałam ich jak swoją rodzinę. Nie wchodzimy sobie w drogę, zależy mi, żeby czuli się jak u siebie w domu. Katia i Lena nie chcą od nas, Polaków, jałmużny. Zależało im, żeby mieć swoje pieniądze. I to się już dzieje - opowiada Agnieszka Tołłoczko-Wróbel.
Pierwsze dni w nowym domu były trudne. A wszystko za sprawą pożarów, które miały miejsce w Szkotowie. - Przy każdym sygnale straży pożarnej oni przybiegali do mnie, mówiąc, że musimy się chować do piwnicy. Musiałam ich uspokajać, przytulałam i tłumaczyłam, że to tylko ogień. Nie chcieli też nigdzie wychodzić, ale widzę, że to się powoli zmienia - dodaje.
Czytaj także: Pracuje w Dziecięcym Telefonie Zaufania. Jest poruszona tym, co słyszy od ukraińskich dzieci
Ukraińskie specjały
Agnieszka i Jerzy prowadzą gospodarstwo rolne, w którym królują ziemniaki. Pierwsza myśl była taka, żeby tam zatrudnić uchodźczynie, które aż rwały się do pracy.
- Byłyśmy gotowe podjąć się każdego zajęcia. Pewnego dnia usłyszałyśmy jednak, jak Agnieszka mówi komuś przez telefon: "No jak ja mogę takie ładne kobiety posłać do pracy przy ziemniakach". Po czym podzieliła się z nami swoim nowym pomysłem. Zapytała, czy potrafimy lepić pielmieni i pierogi. Powiedziałyśmy, że oczywiście, choć do tej pory robiłyśmy to rzadko - opowiadają kobiety.
Tyle wystarczyło Agnieszce. Pomogła dziewczynom uruchomić fanpage’a "Katia i Lena gotują" na Facebooku, udostępniła swoją kuchnię, mąkę i ziemniaki. Sąsiedzi pomogli z innymi produktami. Produkcja ukraińskich specjałów ruszyła pełną parą. Dopytują o nie ludzie z całej Polski, ale póki co to produkcja na lokalne potrzeby. Rekord Katii i Leny to tysiąc pierogów ulepionych w ciągu tygodnia.
Projekt "Piękna, zdrowa i smaczna Ukraina"
Dzięki wsparciu Agnieszki, uchodźczynie tchnęły nowego ducha w lokalną społeczność Szkotowa. Nie tylko pozwoliły jej rozkoszować się smakiem ukraińskiej kuchni, ale też lepiej dbać o zdrowie i zintegrować z gośćmi z Ukrainy.
- Katia każdego dnia sporo czasu poświęcała na ćwiczenia fizyczne. Zapytałam ją, czemu tyle ćwiczy. Okazało się, że jest instruktorką fitness. Niewiele myśląc, dałam ogłoszenie na portalu naszej gminy, czy ktoś byłby chętny na takie zajęcia. Zgłosiło się bardzo dużo osób. Wójt bezpłatnie udostępnił nam salę w szkole. Na pierwszych zajęciach było 20 kobiet, na kolejnych 25, a na trzecich już 30. Na treningi mamy mogą przychodzić z dziećmi, dzięki czemu mogą integrować się z naszymi małymi gośćmi - mówi Agnieszka.
Ale to nie koniec. Kobiety wspólnie wymyśliły projekt "Piękna, zdrowa i smaczna Ukraina". Za jego pomocą chcą pokazać światu, jaka jest Ukraina i Ukrainki.
- Projekt zrodził się, by dziewczyny oderwały się od telefonów i czytania wiadomości o wojnie. Chciałyśmy wyprzeć z głowy całe to zło. W przyszłości chcemy, żeby objął on całą Polskę. Niedługo powstanie specjalna strona na Facebooku, będziemy ją prowadzić w trzech językach: po polsku, ukraińsku i rosyjsku - wyjaśnia Polka.
- Zaczniemy od profesjonalnych sesji zdjęciowych. Na pierwszy ogień pójdą Katia i Lena, a potem inne Ukrainki. Chciałabym, żeby te zdjęcia mogły potem wysłać do swoich rodzin w Ukrainie. Pokazać im, że są tu bezpieczne i prowadzą normalne życie - dodaje.
Część dotycząca smacznej Ukrainy już jest realizowana przez Katię i Lenę, które dzielą się przepisami na ukraińskie dania i raczą nimi Polaków. Agnieszka Tołłoczko-Wróbel chciałaby jednak pójść krok dalej i zachęcić innych kucharzy do dzielenia się swoimi recepturami i promowania kuchni ukraińskiej w Polsce.
- Następny temat w naszym projekcie to zdrowa Ukraina. Chcemy zaangażować Ukrainki, które przyjechały do Polski i są instruktorkami fitness, trenerkami personalnymi, dietetyczkami czy specjalistkami od ziołolecznictwa, by dzieliły się swoją wiedzą - wyjaśnia Tołłoczko-Wróbel.
- Dzięki temu wszystkiemu dziewczyny nie mają już czasu na oglądanie tego, co dzieje się w Ukrainie, a Polacy mogą poznać bliżej ten wspaniały kraj i jego mieszkańców - podsumowuje.