Marianna Gierszewska nie boi się mówić o śmierci. "Czasami prawda nie jest ładna"
"To najbardziej prawdziwy profil w całym polskim internecie" - czytamy w jednym z komentarzy pod postem Marianny Gierszewskiej. Aktorka, właścicielka dwóch firm, autorka, aktywistka ciała i stomiczka, która nie wstydzi się poruszać tematów trudnych, a w rozmowie z WP Kobieta przyznaje: - To spotkanie ze śmiercią otworzyło mnie na życie bardziej.
Katarzyna Pawlicka, WP Kobieta: Wpis, w którym poruszyła pani temat śmierci, wywołał spore poruszenie. Śmierć jest w Polsce tematem tabu?
Marianna Gierszewska: Na pewno. Bo się jej boimy. A o lękach nie lubimy rozmawiać. Jak się poruszy temat strachu, mogą przecież pojawić się łzy, żal, ból, poczucie kruchości. Nie chcemy publicznie ich pokazywać.
Łatwiej jest nie patrzeć, niż patrzeć i oswajać. Ale paradoksalnie dopiero kiedy temat śmierci oswoimy, piękniej jest żyć. Widząc całość naszego istnienia - od narodzin, aż po kres, możemy poczuć w sercu pokorę i przywilej, jaki dostajemy z każdym oddechem.
A choroba? Szczególnie u młodej osoby. Potrafimy o niej rozmawiać?
To chyba zależy... Bo przy tych chorobach, które związane są ze wstydem, rozmawiać jest rzeczywiście trudno. Nie wiem, czy wiek ma tu jakieś znaczenie. Kiedy ja chorowałam, wchodziłam akurat w nastoletniość i wczesną dorosłość, więc wszystko to, co przypisane temu okresowi w życiu, wyglądało u mnie zupełnie inaczej. Nie było imprez, wyprawiania urodzin, spotkań po szkole. Ba! Nawet ze studniówki wyszłam po godzinie.
Wrzodziejące zapalenie jelita grubego nie jest chorobą, na którą można nałożyć instagramowy filtr. Biegunki, bóle brzucha, wymioty, utrata wagi... tego się ładnie pokazać nie da. Ale czasami prawda nie jest ładna. Zawsze jednak jest wartościowa. Dlatego bez krępacji, raz za razem, opowiadam swoją historię.
Doświadczyła pani realnego lęku o własne życie w bardzo młodym wieku. Jak odbiło się to na pani późniejszym życiu, postrzeganiu świata?
Moja choroba i operacja ratująca życie dały mi przede wszystkim inną perspektywę. Taką, w której nie ma miejsca na obwinianie, marnowanie szans i tracenie czasu. To spotkanie ze śmiercią otworzyło mnie na życie bardziej.
Po wyjściu ze szpitala ze stomią, pojechałam do Sopotu, gdzie pierwszy raz od wielu lat mogłam zjeść i wypić to, co chciałam... To takie proste momenty wdzięczności, o której tak wielu z nas zapomina.
Potem poznałam Miłosza, który dziś jest moim mężem; dostałam się do szkoły teatralnej; założyłam dwie firmy. I tak to życie wykorzystuję. Po swojemu, ale zawsze z wielką wdzięcznością.
Operację ratującą życie przeszła pani, gdy miała 18 lat. Długo oswajała się pani z nową rzeczywistością, ze stomią?
Szczerze? Nie (śmiech). Już w szpitalu, tuż po operacji, zastanawiałam się, o co było tyle krzyku i dlaczego nie mogłam przejść operacji wcześniej. Woreczek stomijny jest wielkości kobiecej dłoni. Myślę, że bardziej widać tatuaż za uchem niż woreczek pod ubraniem. Wszystko jest kwestią perspektywy: bez woreczka nie rozmawiałabym tu dzisiaj z panią. Dlatego w kierunku stomii nie czułam i nie czuję niczego poza poczuciem ulgi i szczęścia.
Obawiała się pani, że stomia może stać się przeszkodą do realizacji marzeń? O aktorstwie, miłości?
Nie myślałam nad tym i nie rozważałam tego w takich kategoriach. Ja, dla siebie, byłam wciąż tą samą dziewczyną. Zmieniła się tylko i aż jedna rzecz - stałam się zdrowa. Nie widziałam znaków stopu w żadnym obszarze mojego życia. Do szkoły teatralnej zdawałam dokładnie tak, jak cała reszta studentów. Bo jeśli ja nie określałam się jako "inna", "dziwna" czy "gorsza", to świat nie miał powodów, żeby mnie tak określać.
Nasze limity są w głowie i w przekonaniach, które nosimy zapisane w sercu. Woreczek tutaj naprawdę niewiele znaczy...
Rówieśnicy i wykładowcy w szkole teatralnej wiedzieli o stomii?
Nie. Tak jak mówiłam - łatwiej zobaczyć tatuaż za uchem niż woreczek stomijny.
Na egzaminach nie mówiłam o stomii, bo nie sądzę, że zostałabym przyjęta. Temat wyłaniania stomii jest niepopularny i przypuszczam, że zostałabym włożona w kategorię "niesprawna"/"nienadająca się do wykonywania zawodu". Ale też nigdy nie chciałabym się określić przez pryzmat stomii. Ona jest częścią mnie. I tak jak nie chodzimy po ulicy mówiąc: "mam chorą tarczycę" czy "mam dziurę w zębie", tak ja nie przedstawiam się: "cześć, jestem stomiczką".
Traktuję to jako ciekawostkę o mnie - nie coś, co powinnam nosić na banerze nad głową.
Dziś w mediach społecznościowych pokazuje pani swój brzuch, ale też piersi, np. podczas karmienia dziecka. Próżno szukać tam zdjęć wyretuszowanych, niemających wiele wspólnego z rzeczywistością. Spotyka się pani z nieprzychylnym odbiorem, nienawistnymi komentarzami?
Muszę powiedzieć, że bardzo rzadko, bo mam naprawdę wspaniałą społeczność na profilu, ale czasami - oczywiście. Zdarzają się komentarze bardzo przykre i bolesne. Przeczytałam kiedyś, że powinnam była umrzeć podczas tej operacji... Tacy ludzie też są. Nie jest łatwo czytać o sobie takie rzeczy. Jednocześnie widzę wyraźnie, że taki jest internet. Nie ma znaczenia, czy wstawiasz filiżankę z herbatą, czy zdjęcie, gdzie karmisz piersią. Komuś nie pasuje pierś, a komuś filiżanka. Wszystkich nie zadowolimy. I dobrze! Bo to oznacza, że mamy jakieś kolory.
Aktorstwo pomaga w budowaniu dobrej relacji ze swoim ciałem?
Myślę, że absolutnie nie pomaga. To tematy, o których się nie mówi, ale aktorstwo jest zawodem obciążonym ogromną presją: i jeśli chodzi o wygląd, i jeśli chodzi o pewien "sznyt" osobowości.
Dlatego między innymi się od aktorstwa odsunęłam. Miałam taką świadomość - że kiedy powiem o stomii, zrobię krok w tył, jeśli chodzi o castingi i propozycje zawodowe. I na to byłam w pełni gotowa.
Trzeba być na ten zawód bardzo zdecydowanym. Jest piękny, ale zawiera w sobie niepisane reżimy. Ciałomiłość w aktorstwie? Myślę, że to jeszcze przed nami.
W Polsce coraz więcej i śmielej mówi się o ciałopozytywności. Jaką ją pani rozumie?
Jeśli mam być szczera, nie lubię tego określenia. Zdecydowanie wolę "ciałomiłość", bo to w jej stronę chcemy kroczyć. Często, zanim do tej miłości dojdziemy, musimy to ciało w ogóle zobaczyć... poczuć, że je mamy. Poczuć jego historię, jego niepowtarzalną opowieść, jego rany... W tak delikatnej, filigranowej wręcz materii, jaką jest ciało, słowo "pozytywnie" kojarzy mi się z tanim poradnikiem. Czasami nie jest pozytywnie. Czasami, żeby dojść z ciałem do radości i porozumienia, trzeba wylać morze łez... Dlatego właśnie ta miłość jest taka ważna. Bo ona widzi i rozumie więcej niż "pozytywność".
Pisze pani o sobie: "aktywistka ciała i samo-miłości". Czy tej "samo-miłości" może nauczyć się każdy?
Na pewno. Każdy, kto jest na siebie otwarty. Każdy, kto jest otwarty na odczuwanie. Każdy, kto jest otwarty na prawdę.
A więc, czy naprawdę każdy? Hmmm... Tu już odpowiedzmy sobie sami.
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!
Chętnie poznamy wasze historie, podzielcie się nimi z nami i wyślijcie na adres: wszechmocna_to_ja@grupawp.pl.