Blisko ludziMiłość na wsi, czyli jak się szuka połówki daleko od miasta

Miłość na wsi, czyli jak się szuka połówki daleko od miasta

Ponoć są "swojscy" (czyli niezmanierowani lub prości, zależy od intencji oceniającego). Ta swojskość między innymi sprawia, że nie lubią, jak się ich po miastowemu nazywa singlami, to "zbyt wyszukane", a już na pewno "jak na ich miarę".

Miłość na wsi, czyli jak się szuka połówki daleko od miasta
Źródło zdjęć: © Forum
Aneta Wawrzyńczak

Co jeszcze o nich wiemy? Że są ich tysiące, że są porozrzucani po wsiach i małych miasteczkach, że chcą "wyrwać się z kleszczy dokuczliwej samotności", że ich marzeniami rządzą dziewczyny, takie "ładne", "zgrabne", które i czym pooddychać mają, i na czym usiąść.

Ile jednak medialny obraz wiejskich kawalerów do wzięcia ma wspólnego z rzeczywistością?

Śniadanie do łóżka

Poznany na jednym z kilku portali randkowych dedykowanych rolnikom 32-letni Waldek z wielkopolskiego chętnie pogada, bo takie programy go "wkurzają". "Pokazują złe oblicze wsi. A tak naprawdę czasy się zmieniły i życie na wsi również", wyjaśnia już na samym początku. Później precyzuje "coraz mniej jest pijaków na wsi, coraz więcej jest normalnych ludzi", a zły obraz wsi bierze się "właśnie z takich głupich programów". Waldek też od razu odkrywa karty: "szukam dziewczyny do stałego związku, która by chciała zamieszkać na wsi ze mną". Ale nie wsi z telewizora, gdzie głównie bieda, nuda, patologia pełną gębą, alkohol i szarość, dojmująca szarość (nie licząc zieleni lasów i łąk, ale to też głównie wiosną).

"Prawda jest inna w moim przypadku", pisze na przykład Waldek, "nie piję w ogóle alkoholu, mam nowoczesne gospodarstwo rolne, muszę się znać na wszystkim, na zwierzętach, maszynach i ogólnie to jest już firma, która przynosi zyski". Na potwierdzenie przysyła zdjęcie: konia, krowy z cielakiem, wreszcie obory, którą kończy budować, 830 metrów kwadratowych, "100 krówek wejdzie". Poza pracą, która pożera mu sporą część dnia, Waldek ma jednak czas na swoje hobby: czyta książki ("wszystko, co związane z rolnictwem, roślinami", ale i beletrystyka, na przykład obecnie "Dziewczyna z pociągu"), biega i jeździ rowerem, słucha muzyki (dance, pop, klasyczną i, choć to "trochę obciach", czasami disco polo)
, spaceruje po lesie, bawi się z psem.

Gospodarstwo prowadzi sam, na ojcowiźnie wspomożonej unijnymi dopłatami. Trochę mu pomagają rodzice, bo "tak ogólnie jest trochę pracy przy krowach", ale Waldek zarzeka się, że tę pracę uwielbia. Do miasta go nigdy nie ciągnęło, wieś zawsze lubił i tak mu zostało, choć starsza siostra dała się miastu uwieść, wyjechała na studia, już nie wróciła. Waldek tymczasem skończył technikum rolnicze, dużo się w nim nauczył, wiedzę doszlifował na kursach unijnych, w związku z czym na gospodarce poradzi sobie sam, kobietę potrzebuje do życia, a nie do pracy na roli. Wręcz przeciwnie, nigdy by "kobiecie nie kazał pracować ciężko", bo "dużo robią maszyny, więc jest luz i kobieta nie musi tyrać". Wręcz przeciwnie, mogłaby "mieszkać na wsi i pracować w swoim zawodzie", przecież "jest skarbem, a nie maszynką do rodzenia dzieci", a można ją docenić na przykład przynosząc jej śniadanie i kawę do łóżka.

Co do samej kobiety Waldek nie ma szczególnych wymagań, włosy raczej dłuższe, figura "normalna, nie za szczupła", charakter to przede wszystkim ugodowy, "że jak byśmy się pokłócili, zawsze się dogadamy". Kiedyś wydawało mu się, że taką znalazł, na początku "było okej", ale "co do dalszych planów to nie chciała zamieszkać na wsi", co - jak Waldek analizuje z perspektywy czasu - wynikało z tego, że była "w sumie bardziej rozrywkową dziewczyną, ciągłe imprezy, koleżanki". U niego we wsi (ponad 400 mieszkańców) sporo jest młodych, fakt faktem - więcej jest jednak chłopaków, "trochę dziewczyn uciekło", chłopaki mają więc problem ze znalezieniem kobiety do życia. Choć toczy się w okolicy, 10 kilometrów od Waldka, życie towarzyskie: klub, dyskoteka, kawiarnia, Waldek miłości woli szukać w internecie. "Trudno w takich miejscach poznać kogoś do stałego związku", ocenia.

Zainwestować do pewnego stopnia

Szczęścia w internecie szuka też 29-letni Grzesiek. Przyznaje, że łatwo nie jest, "nie każda mądra i piękna dziewczyna chce żyć na wsi", ale i uspokaja: "wszystko da się połączyć", czego przykład ma w zasięgu ręki, bo trzy jego bratowe pochodzą ze wsi i "żadna nie boi się żadnej pracy". "Jakieś wycieczki w góry czy nad morze to standard i niech nikt nie klepie głupot, że kobieta jest stworzona tylko do roli", burzy się Grzesiek, zwłaszcza że "teraz każde gospodarstwo jest zmechanizowane". "Kobieta jest stworzona, żeby zajęła się domem i rodziną", precyzuje Grzesiek, choć marzeń spełniać żonie nie zabroni, absolutnie, "możesz pracować i realizować swoje plany", zapewnia. I podkreśla: "Nikomu nie zabronię realizować swoich planów, bo do dobrego to nie prowadzi".

On ma w planach na pewno założenie rodziny, która jest po to, żeby wychować porządnych ludzi i żeby ci ludzie, dzieci lub wnuki "cię w przyszłości dobrze wspominali". Do założenia rodziny potrzebna jest mu w pierwszej kolejności żona, o której zbyt wiele nie powie, bo póki co kandydatki na nią żadnej nie ma, były dwie, jedna przez dwa lata, druga przez trzy, "i nic z tego nie wyszło", przede wszystkim dlatego, że się dla owych kandydatek "najbardziej kasa liczyła".

A Grzesiek już zmądrzał, już powiedział "stop", teraz by w kobietę zainwestował "do pewnego stopnia, ale nie do końca", tyle co żeby wydobyć z dziewczyny urodę, bo "ładna jest każda, tylko pytanie, ile w nią zainwestujesz i jak ją ubierzesz". Bo Grzesiek rozumie, że kobieta potrzebuje, żeby ją wysłać na przykład na zabiegi upiększające.

Ideału Grzesiek w związku z tym nie ma, nawet go nie szuka, bo taki po prostu nie istnieje. "Wystarczy, żeby każdy z nas miał zaufanie do siebie i był wierny. Charakter w życiu zawsze świadczy o połowie związku", pisze.

Ponadto Grześkowi, podobnie jak Waldkowi, nie podobają się (para)dokumentalne seriale, które "oczerniają polską wieś", gdzie "są obowiązki", ale nie ma "wiochy", życie jest fajne. Sam prowadzi gospodarstwo rolne, dodatkowo pracuje "na tirach", a jak zajeżdża do domu, to pyta się "od razu, co jest do zrobienia", nie ma tak, że "gazetka i kapcie, i sobie leży".

Obraz
© Forum

Chłop - rolnik - farmer

Dr Tomasz Marcysiak, wykładowca Wyższej Szkoły Bankowej w Bydgoszczy, socjolog wsi, w dodatku "zaangażowany", to znaczy taki, który lepiej się czuje w terenie niż gabinecie, nie powie, że zna w Polsce każdą wieś, ale zapewne wiele, dlatego może "bez trudu wskazać na podobieństwa i konkretne przykłady problemów pokazywanych w telewizji, choć nie brak tu autorom w ich przedstawianiu własnej inwencji". Jak więc zauważa dr Marcysiak, wcześniej wieś kojarzyła się szerszej publiczności z obrazami z filmów: "Konopielka", "Chłopi", "Daleko od szosy", później był paradokument "Arizona" o postpegeerowskiej wsi, dziś mamy "Ranczo" i "Rolnik szuka żony".

- Ostatnie dwie dekady miały na polską wieś ogromny wpływ, m.in. zrównał się dostęp młodzieży wiejskiej do edukacji na poziomie wyższym, a co za tym idzie ich aspiracji. Znam więc rodziny, które mimo nieźle funkcjonującego gospodarstwa i sześciorga dzieci nie mają następców. Młodzi jak pisklęta wyfruwają z domu i nieczęsto chcą do niego wracać - zauważa socjolog.

Wsi jednak ta edukacja nie zawsze wychodzi bokiem. - W wielu przypadkach staranne wykształcenie rolnicze następców przekuwane jest na rozwój gospodarstw nawet tych o niekorzystnych warunkach gospodarowania, bo młodzi stawiają na innowacje - wyjaśnia dr Marcysiak. Z jego badań wynika ponadto, że rzeczywiście młodzi mężczyźni "mają kłopoty ze znalezieniem kobiety, która chciałaby wieść wcale dziś nie łatwiejsze, mimo rozwoju technologii, życie żony rolnika".

- Dlatego program taki jak "Rolnik szuka żony", choć mocno naciągany w swej formule, oddaje faktyczny problem - stwierdza socjolog i jednocześnie, czysto retorycznie, pyta: - Ale czy w mieście jest łatwiej? Tam z kolei młodzi odwlekają decyzję o ślubie, przesuwają nawet granicę zamieszkania razem, bo z rodzicami jest przecież łatwiej.

Zdaniem dr Marcysiaka największy problem jest we wsiach typowo rolniczych, położonych z dala od wielkich aglomeracji miejskich. - Ich mieszkańcy nie mają specjalnie okazji, by zwyczajnie pobawić się i poznać szersze środowisko. Jedyną więc okazją są popularne dziś objazdowe minikoncerty disco polo poprzedzane dwugodzinną potańcówką. To często jedyna okazja, by nastroszyć młodzieńcze pióra i porywalizować o partnerkę. Bywa, że się udaje.

W krążącym w 2012 roku artykule jacyś naukowcy (jacy, skąd - nie podano w żadnym powielającym newsa medium) stwierdzić mieli, że "osoby mieszkające na wsi mają większą szansę na znalezienie prawdziwej miłości, niż te mieszkające w dużych metropoliach". Z "badań" wyszło im, że na wsi znacznie łatwiej znaleźć prawdziwą miłość (77 proc.; w mieście 48 proc.), w dodatku na dłużej (bo 61 proc. mieszkańców wsi ma staż w związku ponad 10 lat, a w mieście tylko 21 proc.) i bardziej czułą (co drugi mieszkaniec wsi ponoć słyszy od partnera przynajmniej raz dziennie "kocham cię", mieszczuch - już tylko co czwarty). - Mieszkanie na wsi sprawia, że jesteśmy bardziej zrelaksowani i w zdecydowanie lepszej kondycji psychicznej, co ma bardzo pozytywny wpływ na związek - tłumaczyć mieli anonimowi eksperci.

Dr Marcysiak jest sceptycznie nastawiony do wyników takich badań. - Procent jest głupi i trzeba mu zawsze pomóc w interpretacji, a tak się dzieje właśnie w badaniach ilościowych. Ludzie się chwalą, żalą albo kłamią w zależności od nastroju, pory dnia i pełni księżyca. To wszystko więc to tylko deklaracje, które wcale nie muszą mieć pokrycia w rzeczywistości - ostrzega. Sam prowadzi badania jakościowe, ze swoimi rozmówcami spędza całe godziny, nie zagląda im do łóżka co prawda, ale widzi, jakie są między nimi relacje. I dostrzega, że na wsi często ludzie są po prostu szczęśliwi.
Jednocześnie zauważa, że "wieś wciąż w odróżnieniu od miasta przywiązuje dużą wagę do zasad i tak zwanej moralności".

- Kontakty są raczej bezpośrednie niż przelotne, więc umówienie się na randkę, która skończyłaby się niepowodzeniem, niesie ze sobą ogromne ryzyko nie tylko piętna, ale i wstydu. Tu trzeba kalkulować, że dalej się będziemy spotykać, a to w sklepie, a to w kościele, a to w jedynym w okolicy warsztacie samochodowym czy w tym samym autobusie - wyjaśnia. I dodaje: - Na wsi wciąż też jest większa kontrola społeczna ze strony sąsiadów, znajomych no i oczywiście rodziny, zgodnie z tytułem jednego z ulubionych seriali brytyjskich mojej żony "Co ludzie powiedzą?". W mieście łatwiej pozostać anonimowym.

Przywiązanie do ojcowizny to już z kolei raczej sentyment, nie obowiązek. - Nie ma ciśnienia, by ktoś przejął gospodarkę, nie trzeba się jej pozbywać, bo chętnie wydzierżawi ją od nas sąsiad, a przy okazji wpadnie dodatkowy dochód z dopłat unijnych. Ubywa więc rolników, ale znacznie mniej, niż by się tego można było spodziewać - wyjaśnia dr Marcysiak. I zauważa, że "uprawa ziemi jest dziś znacznie cięższa niż dawniej". - Nie ze względu na włożoną pracę fizyczną, ale na kalkulację ekonomiczną. Przez te kilkadziesiąt lat transformacji w szybkim tempie polski chłop stał się rolnikiem, a dziś jest farmerem z zadyszką kredytową. Wielu ma wspaniałe ciągniki i maszyny, a głęboko oddychają rękawami, jak piłkarze pod koniec meczu. Być dziś farmerem to ogromny stres.

Dla chcącego…

Miłość na wsi znalazła na przykład pani Lucyna, do której kontakt podsyła właśnie dr Marcysiak. Sama pochodzi z wioski, skąd wyrwała się do "wielkiego świata", to znaczy na studia do Bydgoszczy. A jednak na wieś (i to znacznie mniejszą niż jej rodzima) wróciła, przede wszystkim dla męża (poznali się przypadkiem w restauracji w Śliwicach, ślub więzili w 2008 roku, zamieszkali w Szklanej Hucie koło Małego Gacna). Tam poza miłością pani Lucyna znalazła też pasję (alpaki i alpakoterapia) i pracę (otworzony w połowie 2015 roku żłobek integracyjny).

Pani Lucyna uważa, że programy telewizyjne o polskiej wsi "są robione pod publikę", a "w mieście równie dobry materiał znalazłby się do nakręcenia programu", tym bardziej, że jak już się gdzieś ma pojawić jakaś patologia, to równie często gości na wsi i w mieście. Co do natomiast starych kawalerów, pani Lucyna przyznaje: "coś w tym prawdy jest". "W moim otoczeniu również można spotkać starych kawalerów", przyznaje, ale i zauważa, że to głównie mężczyźni "ukierunkowani przez rodziców", którzy "nie mają własnego zdania". Większość bowiem sobie radzi, przecież "nie tylko dziewczyny wyjeżdżają uczyć się do miasta, chłopcy też, nie róbmy z nich nieuków".

Sama pani Lucyna z wioski, która liczy około 130 domów, przeprowadziła się do Szklanej Huty, gdzie jest pięć domów i leśniczówka. Przyznaje, że gdyby nie miała prawa jazdy, to by obawy związane z zamieszkaniem "na uboczu, pod lasem, z dala od asfaltu" z pewnością miała. "Teraz nie wyobrażam sobie zamieszkać wśród sąsiadów, ponieważ przyzwyczaiłam się do spokoju, szumu drzew", opisuje pani Lucyna. I przypomina, jak na kilka miesięcy musieli wraz z mężem i synkiem zamieszkać w mieście. "Mam nadzieję, że nigdy więcej nie będę musiała zamieszkać w bloku. Uważam, że ogranicza się swobodę ludzi, słychać sąsiadów za ściany. Ja i mąż nie wyobrażamy sobie żyć w takich warunkach", wyjaśnia pani Lucyna. I zauważa: "Jeżeli ktoś chce się rozwijać czy pobawić, to nie widzę bariery takiej, czy ktoś pochodzi z miasta, czy ze wsi. Dla chcącego nic trudnego".

Wybrane dla Ciebie

Komentarze (138)