Blisko ludziMy, bezdomniaki od jabłek

My, bezdomniaki od jabłek

My, bezdomniaki od jabłek
Źródło zdjęć: © PAP
28.06.2019 15:35, aktualizacja: 05.07.2019 12:11

"W pierwszej kolejności wybierają takich, którzy są pod ścianą. Pali papierosy? To źle, bo to znaczy, że jeszcze ma pieniądze". Reportaż o bezdomnych zbierających jabłka, ukazał się w miesięczniku "Pismo. Magazyn opinii”.

Poniżej fragmenty reportażu "My, bezdomniacy od jabłek".

Ze wsi Jaworowo w kujawsko-pomorskim wyjechał do pracy w sadach pod Warką. Wspomina, że miał wtedy wybór: Warka albo ulica. – W noclegowni można spać tylko siedem nocy, a potem jest karencja tygodnia na ulicy. Śpi się wtedy na dworcu, na klatkach schodowych w blokach, ale krótko. Ochroniarze pilnują i wyganiają, bo bezdomny śmierdzi. Ludziom to przeszkadza i ląduje się na mrozie – mówi Sławomir, który po kilku takich miesiącach zdecydował, że wróci do Warki. – Traktują tam gorzej jak psa, ale jest dach nad głową.

Roman

Roman ma pięćdziesiąt sześć lat, od blisko dwudziestu jest rozwiedziony. Bezdomny prawie tak samo długo. Z przerwami pracował w sadach w Warce i w okolicach Grójca. – Kto raz napije się wody z Pilicy, to zawsze już będzie tam wracał. Ja też wracałem. Nawet po wyjściu z więzienia, gdzie odsiedziałem trzy lata za wyłudzanie kredytów, to pierwsze kroki gdzie? Na Warkę – mówi Roman.

Obraz
© PAP

Na długo przedtem, zanim stracił dach nad głową, przez sześć lat pracował w kopalni. Mówi, że tam zaczął pić, bo warunki w domu górnika i towarzystwo sprzyjały. Rzucił robotę, bo chciał ratować małżeństwo. Nie pił dziewięć lat. Prowadził własny biznes. Przywoził z Niemiec używany sprzęt AGD i RTV. Naprawiał i sprzedawał z gwarancją. Ale alkohol wrócił, a wraz z nim awantury i kłótnie z żoną. – Potem był rozwód i zero perspektyw w moim rodzinnym mieście. Uciekłem, bo nie wyobrażałem sobie, jak mógłbym widywać na ulicy moje dwie córki, a przede wszystkim żonę z jej nowym partnerem – mówi.

Przez miesiąc jeździł po rodzinie rozsianej po całej Polsce. W końcu trafił do Warszawy. Pierwszą noc przespał na ławce pod Pałacem Kultury i Nauki. Potem znalazł pracę na budowie. – Na czarno, bez umowy. Nie miałem gdzie się podziać, więc spałem na styropianie. Szefa musiałem prosić, aby dostać kilka złotych na jedzenie. Na koniec miesiąca okazało się, że więcej pieniędzy nie dostanę i mam się wynosić. Usłyszałem, że dach nad głową dostanę, pracując w sadach. Za ostanie pieniądze kupiłem bilet na pociąg do Warki. [...]

Gospodarze chodzili z założonymi z tyłu rękami [po dworcu w Warce] i patrzyli, kto jak wygląda, czy ma silne ręce. Jednemu kazali nawet zębami świecić. W pierwszej kolejności wybierają takich, którzy są pod ścianą. – Najbardziej zrozpaczonych. Głodnych i bez grosza. Dlatego najpierw stają na parkingu i przez szybę samochodu obserwują, kto jak się zachowuje. Pali papierosy? To źle, bo to znaczy, że jeszcze ma pieniądze. Oni wolą przegrańców, bo zrobią wszystko, co im się każe. Chcą niewolników, a nie pracowników.[...]

Dzień w sadzie

W rejonie grójecczyzny tradycja uprawy jabłek sięga królowej Bony. Dziś bogate w sady okolice Grójca są najważniejszym polskim regionem upraw i przetwórstwa tych owoców, dostarczają około czterdziestu procent krajowej produkcji. Nazywa się je "największym sadem Europy”.

Dzień roboczy w sadzie zaczyna się zwykle o siódmej rano i kończy o siódmej wieczorem. W południe godzinna przerwa na obiad. Roman wyjaśnia, że jeśli o zarobkach rozmawia z nim gospodarz, to stawka godzinowa jest zwykle o dwa złote niższa, czyli zamiast ośmiu wynosi sześć złotych na rękę. – To złodziejstwo, bo zwykle to tylko zupa z wkładką. Drugie danie jest może dwa razy w tygodniu. Najczęściej to ziemniaki, surówka i kotlecik, czyli ten hamburger z Biedronki. W paczce jest ich kilkanaście za pięć złotych. Podobnie ze śniadaniem i kolacją: dwie kromki chleba i czarny salceson albo pasztetowa, bo najtańsze. W zakładzie karnym lepiej karmią, bo dwudaniowy obiad jest codziennie. Wiem, co mówię, przecież siedziałem – podkreśla Roman.

Jak wygląda praca? To zależy od pory roku. Latem i wczesną jesienią trwa zbiór jabłek. Zimą pracuje się w chłodniach, a wczesną wiosną, kiedy zelżą mrozy, podcina się gałęzie i pieli ziemię z chwastów.

W sezonie zmiana zwykle trwa dłużej. Gospodarze wymagają, aby pracować "od skowronka do sowy”, czyli od piątej rano do dziesiątej wieczorem. – Jest tylko jedna przerwa na jedzenie. Reszta to wiadro i drabina – mówi Roman.

Każdy pracownik w ciągu dnia musi zebrać określoną normę. Zwykle to cztery, pięć skrzyń po trzysta kilogramów każda, czyli łącznie nawet półtorej tony. Sławomir mówi, że jeśli człowiek się nie wyrabia, to gospodarz potrąca mu z pensji. – Trzeba się szybko uwijać, żeby tyle nazbierać. A do tego delikatnie. Najpierw zerwać w wiaderko, zejść z drabiny i powolutku wysypać do skrzyni. Nie można za gwałtownie, bo nie może się obić. Musi przecież nieraz cały rok w chłodni przeleżeć. A jak zgnije jedno, to zaraz cała skrzynia.

Część pensji można stracić, nawet gdy się wyrabia z normami. Wystarczy, że gospodarz widzi, że przysiądziesz i zapalisz papierosa, to obcina stawkę o złotówkę. – A przecież człowiek chce odsapnąć chociaż na chwilę, bo cały dzień na nogach. Ciężko nie przysiąść na tyłku, bo zemdleć można – dodaje Sławomir.

– Tam się liczy tylko jabłko. Pośpiech jest niesamowity. Gospodarze cały czas poganiają. Drą się. Krzyczą: szybciej i szybciej. Nieważne, że deszcz czy burza. Rwiesz, bo trzeba zerwać. A potem stoisz zmoknięty na drabinie. Jak ubranie nie wyschnie przez noc, to wkładasz mokre – mówi Roman i dodaje, że często robotników w sadzie pilnują dzieci. – Nastolatki po dwanaście, trzynaście lat mają pod sobą nawet piętnaście osób. Stoją z kijem i po imieniu się do ciebie drą. A my, bandosy, musimy mówić do nich na "pan”. Jak na folwarku: jest parobek i jest panicz – mówi.[...]

Marcin Lis [sadownik w trzecim pokoleniu i wiceprezes Stowarzyszenia Sady Grójeckie] uważa, że opisane wyżej warunki są karygodnymi wyjątkami. Jego zdaniem w większości gospodarstw takie patologie nie istnieją. – Teraz osoby przyjeżdżające do pracy od razu pytają, czy jest internet, osobna łazienka z prysznicem, pralka czy telewizja. Takie teraz mają wymagania. Oczywiście wcześniej takich wymogów pracownicy nie mieli. Na pewno te warunki noclegowe były dawniej gorsze, ale nie wierzę, że ktoś spał obok zwierząt. To są historie wyssane z palca.

– Podobnie jest jego zdaniem z warunkami pracy. Lis twierdzi, że zdarzały się sytuacje, że nie wszyscy zatrudnieni mieli umowę, ale to były pojedyncze wyjątki, a nie reguła. – To wynikało z tego, że procedura zatrudnienia trwa długo i jest skomplikowana. To nie jest tak, że siadam przed komputerem, wypełniam formularz i już, gotowe. Trzeba jechać do urzędu. Biegać z papierami, a to generuje koszty. Bywa, że zanim przejdę taką procedurę, to ta osoba już u mnie nie pracuje. Teraz takich sytuacji, że ktoś pracuje bez umowy, już nie ma, bo są wzmożone kontrole – dodaje.[...]

Sławomir

We wrześniu 2016 roku [Sławomir] pracował w sadzie, rwąc jabłka. – To sezon, więc tempo było duże. Rano około dziesiątej poczułem się źle. Opadły mi usta, powieka. Nie mogłem wyraźnie mówić i podnieść ręki. Zacząłem utykać, bo traciłem czucie w nodze. Kazali mi się położyć spać. Dopiero wieczorem przyszli zobaczyć, jak się czuję. Ja już wtedy ledwo kontaktowałem. Po trzech dniach kazali mi się wynosić i wrócić, jak wyzdrowieję, bo nikt mnie tu nie będzie utrzymywał – opowiada Sławomir.

Gospodarze, widząc, że Sławomir nie może sam chodzić, wsadzili go do samochodu i wywieźli do Grójca. – Nie wezwali karetki czy lekarza, ale zawieźli do miasta, wysadzili pod hotelem w centrum i odjechali. Nie poszedłem do szpitala, bo nie byłem ubezpieczony. Miałem trochę grosza, to wynająłem pokój w hotelu. Ledwo, z wielkim bólem do niego dokuśtykałem. Po pięciu dniach, które niemal całe przespałem, skończyły się pieniądze, ale na szczęście poczułem się trochę lepiej. Nadal kulałem, ale już nie mdlałem – mówi.

Wtedy Sławomir wsiadł do pociągu i pojechał do Warszawy. Na Dworcu Centralnym znów poczuł się gorzej. Ochroniarze wezwali karetkę. W szpitalu okazało się, że ma udar. Do dziś nie odzyskał pełnej sprawności. – Rękę podnoszę, ale tylko do wysokości głowy i nie mam siły – mówi i próbuje mocno ścisnąć mi dłoń, a ja ledwo to czuję. – Taką ręką już jabłek nie zerwę.[...]

Więcej reportaży, wywiadów i esejów przeczytasz na w serwisie www.magazynpismo.pl.

Źródło artykułu:Pismo