Na całe zło świata: imbir!
Gdy odczujecie, że jesienny „obcy” znów lęgnie się w waszym gardle - sięgnijcie po imbir!
23.10.2009 | aktual.: 07.06.2010 23:36
Zaczęło się! Obcy znów lęgnie się gdzieś w gardle. Początkowo delikatna chrypka, coś jakby podrażnienie przełyku ostrym jedzeniem. Potem ból się nasila, zakwita w całym gardle, przechodzi do nosa i spada do tchawicy. Nie ma się co oszukiwać, nastał jesienno – zimowy czas chorób!
Gardło to tylko początek. Później lawina już nie może się zatrzymać. Boli nas wszystko, a jedynym azylem pozostaje łóżko. Jak Polska długa i szeroka każdy ma swoje naturalne, domowe sposoby na choroby. I nie chodzi bynajmniej o leczenie objawów, a raczej o zapobieganie. Do dziś pamiętam wielkie słoje z malinami w cukrze, które już w lecie stały na kuchennym parapecie w domu mojej babci. Wydobywał się z nich przedziwny słodkawy zapach, a babcia kazała mi pić ten lepki syrop, oczywiście po to, „by nie zachorować”.
U moich kuzynek, tuż przed jesienią rusza natomiast produkcja domowego „zajzajeru”. Jest to przedziwna mieszanina czosnku, spirytusu, soku z cytryny i miodu. Nie mogę nawet umoczyć języka w tym świństwie, co oczywiście powoduje, że potem – według mojej rodziny - ciągle jestem chory. Podobne cudowne właściwości posiada również „proboszczówka” ochoczo produkowana przez moją znajomą. Ten miodowo-cytrynowy likier na spirytusie „zabija w gardle cale zło”. Wystarczy tylko każdego dnia łyknąć mały kieliszeczek! Za to moja wiedeńska przyjaciółka od lat wyznaje kult... imbiru. Za każdym razem w zimie powtarza swoją mantrę: „jogging plus imbir równa się zdrowie”.
Z imbirem mam spory problem. Nigdy nie przywiązywałem do niego większej wagi. Przez lata nie miałem pojęcia jak wygląda. Występował podobno w piernikach pieczonych na Boże Narodzenie, ale ja pierników nie lubię, więc imbir mnie nie obchodził. Potem pojawiły się u nas smaczne imbirowe ciasteczka z Niemiec, oraz imbir kandyzowany: słodki i ostry. W końcu Polska oszalała na punkcie sushi. Do tej japońskiej potrawy często podawany jest imbir różowy tzw. sushoga i czerwony, czyli benishoga. Pomiędzy poszczególnymi potrawami „zagryza się” imbirem, by odświeżyć jamę ustną i przełyk. W ten sposób lepiej jesteśmy przygotowani na kolejne smakowe wariacje.
Imbir w Polsce trochę niesłusznie został zapomniany. W dawnych czasach, gdy mięso trzeba było przed podaniem na stół lekko „odnowić” (nie znano wówczas lodówek!) imbir nadawał się do tego znakomicie. Imbirowe sosy i zalewy świetnie maskowały niedoskonałości potraw. Smak przyprawy był tak intensywny, że skutecznie zabijał wszelkie „smrody”. O imbirze co chwilę przypomina Jędrzej Kitowicz w „Opisie obyczajów za panowania Augusta III”. Do dziś lekką grozę budzi we mnie przepis na „czarną gęś”, którą przyprawiano paloną słomą (!), miodem, mocnym octem, pieprzem i „imbierem”.
Może właśnie ta ostatnia przyprawa ratowała biesiadników przed sporymi problemami żołądkowymi? Potem imbir jeszcze przez lata egzystował w polskiej kuchni między innymi jako nieodzowny składnik farszów, którymi z powodzeniem nadziewano mostki cielęce i baranie, prosięta, kapłony i pulardy. W dawnej Polsce wielkim wzięciem cieszyła się także imbirówka produkowana pod nazwą „Mandarin-Ginger”. Był to likier korzenny o delikatnym aromacie i lekko palącym korzennym smaku. Dziś można go sobie przyrządzić samemu w domu, używając - oprócz sporej ilości imbiru - również miodu, cynamonu, goździków, kolendry i wanilii.
Imbir uprawiano już trzy tysiące lat temu. W kuchni używali go chętnie starożytni Rzymianie. W medycynie wschodu (w Indiach, Chinach i Japonii) imbir jest uznawany za korzeń, który ma świetny wpływ na układ trawienny. Z rośliny tej do dziś wyrabia się leki przeciwreumatyczne, przeciwalergiczne i nasercowe. Imbir reguluje także poziom cholesterolu we krwi i posiada delikatne działanie przeciwbólowe. Tak więc gdy odczujecie, że jesienny „obcy” znów lęgnie się w waszym gardle - sięgnijcie po imbir, „zajzajer” lub „proboszczówkę”... W każdym przypadku zalecam jednak umiarkowanie w jedzeniu i piciu.