Nadzieja, marzenia, Nobel. Jedną z najbardziej prestiżowych uroczystości świata poprowadzi Polka
Na bankiecie noblowskim zobaczy ją cały świat. Kamila Nadzieja Marzyńska Nobla nie zdobędzie, a w każdym razie nie w tym roku. Ale ta 29-letnia Polka, oczywiście poza laureatami i rodziną królewską, będzie jedną z kluczowych postaci wieczoru.
Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski: Transmisja na żywo z bankietu noblowskiego bije rekordy oglądalności w Szwecji, a przecież to pani będzie prowadzić całą uroczystość. Denerwuje się pani?
Kamila Nadzieja Marzyńska: Te nerwy dopiero przyjdą. Na razie jestem podekscytowana, że mam możliwość odkrycia i zrobienia czegoś nowego.
Na czym dokładnie będzie polegała pani rola na bankiecie noblowskim?
Jestem toastmasterką, więc w trzech językach będę zapowiadać przemówienia laureatów Nagrody Nobla: po szwedzku, angielsku i w języku każdego z nich.
To najważniejsze zadanie toastmastera.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Czyli po polsku moglibyśmy powiedzieć: mistrza ceremonii lub konferansjera?
Tak. Do tego dochodzą również inne ogłoszenia i prezentacje podczas bankietu. Na przykład na początku będę zapraszać gości do zajmowania miejsc przy stołach oraz oznajmiać, że król i rodzina królewska zaraz pojawią się w sali. W skrócie: przed kolacją będę zapowiadać rodzinę królewską, a po kolacji samych laureatów Nagrody Nobla.
Brzmi prosto. Tylko że tych gości zjawia się ponad tysiąc, a bankiet trwa cztery godziny i wszystko musi być dopięte na ostatni guzik. Począwszy od dekoracji i 26 tys. kwiatów sprowadzonych z San Remo, gdzie pod koniec życia osiadł Alfred Nobel, po wykwintne dania przygotowane przez 40 kucharzy i do ostatniej chwili trzymane w tajemnicy.
Tak, tu nie ma miejsca na spontaniczność i fantazję, na żadne opóźnienie ani błąd. Bankiet noblowski jest zaplanowany w najmniejszym szczególe. Dostaję scenariusz rozpisany co do minuty i muszę go pilnować.
Wygląda to tak, że w dzień odbywa się ceremonia rozdania Nagród Nobla w Domu Kultury w Sztokholmie. A stamtąd wszyscy goście przejeżdżają na kolację do ratusza. To bardzo piękny budynek, zainspirowany weneckim Pałacem Dożów: potężny, z czerwonej cegły, z kolumnadą i okazałymi oknami. Bankiet odbywa się w Sali Błękitnej, która w rzeczywistości nie jest błękitna, tylko ceglana jak cały ratusz, i która mieści ponad 60 stołów dla noblowskich gości. Z tej ogromnej sali biegną szerokie eleganckie schody - do góry na galerię, która wygląda jak długi balkon ciągnący się po jednej stronie sali, tyle że z widokiem z góry do środka a nie na zewnątrz.
To stamtąd schodzą goście i ja tam właśnie ich spotykam: gdy czekają na wejście, o wyznaczonej w scenariuszu godzinie oznajmiam, że mogą zasiąść do stołów. Na końcu zjawia się rodzina królewska i wtedy goście wstają.
A pani skąd kieruje tym wszystkim?
Miejsce dla toastmastera jest na dole tych eleganckich schodów. Tam również odbywają się wszystkie przemówienia.
Spoczywa na pani wielka odpowiedzialność.
Na szczęście mamy też studentów marszałków, którzy otwierają gościom drzwi samochodów i pomagają im wysiąść, są do dyspozycji gości w różnych miejscach ratusza, udzielają informacji, pomagają odnaleźć miejsce przy stole itd. Ich obecność w pewien sposób dodaje mi otuchy. Czuję, że stanowię część grupy, a nie, że jestem sama na scenie przed tymi wszystkimi niesamowitymi osobami.
W dodatku będzie pani prowadzić te bankiety do 2025 r., bo kadencja toastmastera trwa trzy lata. Ile to dla pani znaczy?
To dla mnie spełnienie marzeń. Z Noblem dorastałam od dziecka, ponieważ mój prapradziadek Józef był lekarzem i pracował z Marią Skłodowską-Curie. Więc w opowieściach rodzinnych stale przewijał się wątek Nobla, osiągnięć naukowych, i tego, jak ważne dla nas samych i dla całego społeczeństwa jest, żeby się rozwijać, żeby odkrywać nowe rzeczy i żeby świat szedł naprzód. Więc już od małego miałam wielki szacunek dla tej instytucji.
Ale ja już w 2015 r. brałam udział w organizacji noblowskiego after party. Ponieważ po całym tym eleganckim bankiecie, który kończy się o północy, goście wyruszają na kolejną imprezę, magiczną i tajemniczą, na którą media nie mają wstępu. Odbywa się ona na uniwersytecie, trwa do piątej rano i jest wspaniała, ale nie wolno nam o tym za dużo mówić.
Mogę tylko zdradzić, że wtedy w 2015 r. hasłem przewodnim było "Poszukiwanie przygód", jedna z sal wyobrażała podwodny świat, a ja byłam odpowiedzialna za budowanie dekoracji, które miały oddać magię tego świata. Budowaliśmy niesamowite konstrukcje, nie wiem, ile razy stukałam młotkiem, przypinałam i zawieszałam fantazyjne elementy.
Musiałam też zasłonić wszystkie okna, żeby nikt nie podglądał gości. A nie było to łatwe, bo budynek uniwersytetu jest duży, a budżet na dekoracje niewielki. Jeździliśmy więc po second handach i szukaliśmy tanich materiałów do zasłonięcia tych okien. Wreszcie ulga: znaleźliśmy ciemne płachty à la materiał namiotowy!
I co, przerzucaliście je przez otwarte okno i po prostu zamykaliście?
Nie, bo okna w tym budynku w ogóle się nie otwierają! Musieliśmy te płachty przyklejać do murów i to od zewnątrz. Bo od wewnątrz mieliśmy te dekoracje wyobrażające podwodny świat, mnóstwo lamp, wszystko świeciło na niebiesko i nie chcieliśmy zepsuć tego efektu jakimiś płachtami.
Niestety, jedna z nich zaczęła się odklejać, i musiałam wybiec na śnieg i ją zalepić. A była pierwsza w nocy, ja w sukni balowej i w szpilkach! Ale szybko zapakowałam do torebki taśmę klejącą i nożyczki i zrobiłam, co trzeba.
To wtedy zakochałam się w całej tej idei świętowania osób, które chcą osiągać i osiągają coś więcej. I chciałam się zaangażować jeszcze bardziej. Więc jak zobaczyłam ogłoszenie o naborze na toastmastera, serce zabiło mi szybciej. Błyskawicznie napisałam list motywacyjny i wysłałam zgłoszenie. To było w maju 2022 r. A w październiku dowiedziałam się, że przyznano mi tę rolę i skakałam ze szczęścia.
Powiedziała pani, że toastmaster jest wybierany. Przez kogo i jak to się odbywa?
Przez SSCO, czyli Centralną Organizację Związków Studenckich - tak bym to przetłumaczyła. Zrzesza 52 organizacje studenckie z całego regionu sztokholmskiego i reprezentuje 80 tys. studentów z różnych uczelni, w tym z mojego Uniwersytetu Sztokholmskiego, Wyższej Szkoły Handlowej czy Królewskiego Instytutu Technologicznego. A że świat akademicki w Sztokholmie jest bardzo powiązany ze światem Nobla, to w bankiecie noblowskim uczestniczy dużo studentów: trzymają chorągwie, pełnią funkcję marszałków, a jedna osoba funkcję toastmastera.
Marszałkowie to studenci zaangażowani w życie studenckie i noblowskie. A toastmastera wybiera rada składająca się z niedużej grupy osób z SSCO oraz jeden główny marszałek. To oni spośród wszystkich zgłoszeń wybierają kilkanaście kandydatek i kandydatów, i zapraszają ich na wywiad.
To jak rozmowa kwalifikacyjna?
Tak, najpierw rozmowa, później przechodzi się do nagrywania filmu. Przed kamerą trzeba przeczytać krótki tekst zapowiedzi noblowskiej w trzech językach: po szwedzku, po angielsku i we własnym języku. A dokładnie, ponieważ nie mieli wersji polskiej, musiałam ją na bieżąco przetłumaczyć i powiedzieć na żywo, patrząc w kamerę. No i chyba dobrze poszło.
Bo zaprosili mnie do następnego etapu, prowadzonego już przez Fundację Nobla. Tam musiałam już zapowiadać wejście króla na salę i prezentować laureatów po szwedzku, angielsku i niemiecku.
Ile osób przeszło do tego etapu?
Nie wiem, ile przeszło w mojej edycji. Wiem tylko, że w Fundacji Nobla prezentowane są zwykle dwie, trzy osoby. Natomiast z tego, co podpytałam, te wcześniejsze wywiady przeprowadzane są jedynie z 15-20 osobami. Ile przyszło wszystkich zgłoszeń – okryte jest tajemnicą.
Tak czy inaczej, nagrywanie tych filmików wydaje mi się dobrym pomysłem. Bo później, kiedy członkowie organizacji studenckich i Fundacja Nobla oceniają kandydatów, ich wybór nie jest podyktowany tym, że którąś z osób znają i lubią, tylko wybierają ją naprawdę na podstawie jej umiejętności i znajomości języków.
Trzeba też spełnić wymagania bezpieczeństwa narodowego.
Sprawdzają, czy nie jest pani notowana i niebezpieczna?
Prześwietlają wszystko. Bo przecież na bankiecie jest król.
Obowiązuje tam panią konkretny strój?
Tak, muszę mieć długą czarną sukienkę balową, koniecznie za kostkę. Dość prostą: bez falbanek, koronek i cekinów. Na szerokich ramiączkach. Nie możemy mieć innego typu wiązań, tu wszystko jest jasno określone. Na szczęście w Sztokholmie można takie sukienki bez problemu znaleźć i kupić, szczególnie teraz przed Noblem.
Do tego będę miała żółto-niebieską szarfę w kolorach Szwecji, czapkę marszałkowską i długie białe rękawiczki operowe.
Jak się pani znalazła w Szwecji?
Pochodzę z Łodzi, którą bardzo kocham. Kiedyś mówiło się "szara Łódź", ale to już nieaktualne, bo bardzo zmieniła się na lepsze. Więc przyjeżdżam raz w roku, w wakacje, kiedy są warzywa i owoce, a babcia piecze wspaniałe babeczki z malinami. Przepyszne, maślane, ze ścieranym ciastem na górze… Żyję dla tych babeczek! Wtedy porzucam dietę i cieszę się smakiem dzieciństwa.
Cieszę się też ulicą Piotrkowską, wychodzę na miasto, spotykam się ze znajomymi.
Bo dopiero w wieku 16 lat przeprowadziłam się do Szwecji, razem z moją mamą. Cóż, nie był to mój wybór. Rodzice się rozwiedli i mama po prostu poznała partnera, który pracował tutaj.
Tak znalazłam się w Szwecji. Nie planowałam tu zostać. Myślałam, że po liceum wyjadę - może do Wielkiej Brytanii, może do USA. Czułam, że z angielskiego dobrze mi idzie i chciałam to wykorzystać. A szwedzkiego w ogóle nie znałam.
W dodatku 16 lat to taki wiek, kiedy rówieśnicy są ważni. Nie wyjeżdżała pani z rozpaczą, że zostawia przyjaciół i wszystko, co bliskie?
Z rozpaczą nie, ale ze smutkiem. Chodziłam do tej samej szkoły podstawowej i gimnazjum. Więc od lat miałam tych samych znajomych. Wygrałam też olimpiadę z języka angielskiego, więc miałam wolny wstęp do każdego liceum w Łodzi. Wybrałam "jedynkę", bo chciałam być lekarką, a "jedynka" jest znana ze swojego biol-chemu. Może z tydzień chodziłam do tej szkoły, zdążyłam poznać klasę, po czym wyjechałyśmy z mamą do Szwecji.
Teraz nie żałuję, ale wtedy było mi przykro. Miałam poczucie: wygrałam olimpiadę, dostałam się do wymarzonej szkoły, a teraz cała moja praca idzie na marne!
Ale w sumie dobrze się stało, ponieważ później, gdy miałam 19 lat, robiłam praktykę w szpitalu w Niemczech i codziennej mdlałam na widok krwi. Więc lekarzem nie zostałam.
Może to u was rodzinne?
Właśnie nie! Mam cztery kuzynów i wszyscy są lekarzami. A mama została tutaj w Szwecji pielęgniarką. Bo w Polsce była businesswoman. Miała własną restaurację i salony solarium.
Ja trafiłam tutaj do szkoły IB, International Baccalaureate. Czyli z międzynarodową maturą, w Polsce też są takie. Nie miała sprofilowanych klas, ale można było wybrać przedmioty i samodzielnie dopasować program do swoich potrzeb. Więc też ukierunkowałam się na biol-chem i fizykę, miałam je na zaawansowanym poziomie.
Tylko że musiałam dojeżdżać dwoma autobusami do innego miasta, codziennie 40 min w jedną stronę, bo przeprowadziłyśmy się do małej miejscowości, liczącej może 30 tys. mieszkańców. Więc to też była dla mnie duża zmiana.
A teraz studiuje pani już trzeci kierunek?
Czwarty. Po liceum przez rok intensywnie uczyłam się szwedzkiego. Miałam historię, naukę o społeczeństwie i główny przedmiot: język szwedzki. Po tym roku przeprowadziłam się do Sztokholmu i zaczęłam studiować. Najpierw stosunki międzynarodowe, pół roku później literaturę. Więc ciągnęłam dwa kierunki i zrobiłam z nich licencjat. Jednocześnie pracowałam w restauracji jako kucharz.
Będąc na studiach dziennych w obcym kraju?!
Tak, robiłam sałatki, makarony, risotta – wszystko, co trzeba. To była restauracja serwująca włoskie dania, z kuchnią otwartą – tak, że wykonywaliśmy je przy gościach.
Skąd pani miała te umiejętności?
Jak wspomniałam, moja mama miała kiedyś restaurację, więc wiedziałam, jak to działa i nie przerażało mnie szybkie tempo pracy czy presja. Na rozmowie o pracę musiałam się tylko zareklamować, że jestem dobra w kuchni, że mi się uda, że się nie boję. Zresztą od razu nas przeszkolili, ponieważ mieli własne przepisy na dania i sposoby ich przyrządzania.
Potem zrobiłam studia magisterskie z nauk politycznych. Mój program nazywał się: specjalizacja w zarządzaniu organizacji publicznych i w przywództwie. Natomiast w mojej pracy magisterskiej skupiłam się na dyplomacji publicznej. Czyli na takim brandingu dla kraju – można powiedzieć. W tym czasie też pracowałam, tylko że w sklepie odzieżowym w centrum Sztokholmu. Praktycznie we wszystkie weekendy do czasu pandemii. Wstawałam o 5.30, a wracałam do domu o 21.00.
Bo potrzebowała pani pieniędzy, czy dlatego, że w Szwecji studenci tak pracują?
Pieniędzy na życie nie potrzebowałam, ponieważ finansowe wsparcie studenckie tutaj wystarcza, żeby zapłacić rachunki, kupić książki, a nawet zjeść w restauracji.
Więc pracowałam, bo lubiłam pracować i chciałam mieć dodatkowe pieniądze. Żeby wyjechać na wakacje, albo kupić sobie coś ładnego. Bo pieniądze to wolność, prawda?
Teraz studiuję prawo – bardzo wymagający kierunek - i też pracuję. Dla aplikacji z audiobookami, która jest częścią dużego wydawnictwa Bonnier. Tym razem pracuję z domu i jest to bardzo wygodne, umożliwia mi robienie dodatkowych rzeczy.
Po co pani ten czwarty kierunek?
Bo po napisaniu pracy magisterskiej zdałam sobie sprawę, że nie mieliśmy żadnych kursów na temat prawa szwedzkiego. A bardzo trudno pracować dla rządu czy organizacji rządowych, nie rozumiejąc, na jakiej bazie działają. Dlatego zaczęłam studia prawnicze i już jestem w połowie. Proszę zobaczyć mój podręcznik "Prawo szwedzkie".
Strasznie gruby, wygląda na jakieś 1200 stron.
3415 stron! Tylko są bardzo cienkie – jak kalka. Waży 3 kg.
Jak pani widzi siebie samą? Jak by pani siebie określiła?
Zdecydowanie jestem ambitna. Tylko że w Szwecji ambicja nie zawsze jest postrzegana jako coś dobrego. Bo mamy tu tzw. prawo Jante, w skrócie: "Nikt nie jest kimś specjalnym. Nie próbuj wyróżniać się ani udawać, że jesteś pod jakimkolwiek względem lepszy od innych". Więc czasami ambicja jest mylona z postawą wyższościową.
Ale ja i tak jestem ambitna. Mam marzenia i ciężko pracuję, żeby je osiągnąć. I się nie poddaję. To jest bardzo ważne. Czasem jak mi się nie udaje, to trudno. Ale wiem, że spróbowałam i że było warto, bo czegoś się nauczyłam.
A jakie ma pani te marzenia?
Teraz - skończenie szkoły prawniczej. To jest już duże osiągnięcie, bo w języku szwedzkim. Chciałabym też coś po sobie zostawić na świecie. To jest moje prawdziwe i szczere marzenie. Zmienić coś w świecie na lepsze. Niekoniecznie na poziomie globalnym czy na skalę narodową. To może być coś mniejszego na poziomie lokalnej społeczności. Albo jeśli zostanę prawniczką, to coś w środowisku prawniczym.
Prywatnie lubię pisać prozę. Więc może w przyszłości coś opublikuję? Pracuję też jako wolontariuszka w telefonie zaufania dla ofiar zbrodni. To też jest dla mnie też bardzo ważne: zaangażowanie w sprawy społeczne i bycie dobrą dla innych ludzi.
Przeszła pani jakieś szkolenie?
Tak, przez ponad miesiąc mieliśmy zajęcia z policjantami, prokuratorami, adwokatami i pracownikami socjalnymi. Dzięki temu możemy teraz pomagać tym osobom, które dzwonią z problemem, nie tylko wysłuchując ich i okazując wsparcie, ale i merytorycznie, np. w wypełnianiu dokumentów do sądu. Nie mogę opowiadać o szczegółach, bo to jednak telefon zaufania, ale weźmy przykład oszusta z Tindera, który podrywał kobiety i wyłudzał od nich pieniądze. Jeśli mamy w bazie osobę, którą to spotkało, to możemy do niej nawet sami zadzwonić i zapytać, jak się czuje, jak sobie radzi, czy coś się ruszyło w sądzie. Wiele osób chętnie i z wdzięcznością opowiada, czego doświadcza i jakie ma problemy. Bo czują, że są słuchani, a nie oceniani za to, co się stało.
Jak pani znajduje na to wszystko czas?
Nie wiem. Magia!
Pani się śmieje, ale pod spodem musi się kryć jakieś poważne wyjaśnienie.
Ja naprawdę nie wiem i po prostu się nad tym nie zastanawiam. Gdybym zaczęła, to pewnie zdałabym sobie sprawę, że w rzeczywistości nie mam na wszystko czasu, tylko żyję w takim stanie złudzenia. Że jak chcę coś osiągnąć, to jest możliwe. I póki co mi się to udaje.
Ale prawda jest taka, że wiele rzeczy robię na ostatnią chwilę. Jeszcze nigdy nie zawaliłam terminu, ale moje wszystkie trzy prace: dwa licencjaty i magisterkę wysłałam profesorom w ostatniej minucie przed deadlinem. Aż mi się ręce trzęsły!
Czyli to się wysyła online?
Tak, przez program komputerowy. Logujemy się na komisję studencką i wysyłamy. A ja zawsze jeszcze coś sprawdzę, jeszcze się upewnię, jeszcze wydrukuję i ponownie sprawdzę… A czas mija. Więc złapałam się na tym, że mogłabym polepszyć mój management czasu.
A było coś, co się pani jednak nie udało?
Kariera lekarza. Przeszłam przez ten biol-chem i nagle zdałam sobie sprawę, że nie jestem w stanie pracować w medycynie. Że to jest kompletnie poza moimi możliwościami. To był trudny moment: musiałam przeanalizować, jakie są moje mocne i słabe strony, i co chcę robić w życiu. Jak, to co mam, mogę wykorzystać w jak najlepszy sposób.
To jakie są pani mocne strony?
Jestem bardzo dobra w rozmowie i w argumentowaniu. Dlatego odnalazłam się teraz w tym prawie i naukach politycznych. Jestem też osobą rozsądną i mam talent do języków. Lubię wyzwania. Wydaje mi się nawet, że kiedy muszę im sprostać, jestem najbardziej kreatywna i osiągam najwięcej. Tak jak teraz, obejmując rolę tostmasterki. Wszędzie będą kamery, transmisja na żywo, ogromna presja, a ja jestem bardzo podekscytowana!
Słyszę, że kompletnie nie ma pani w sobie tego polskiego krygowania się, wymaganego szczególnie od kobiet: "Nie mnie oceniać moje zalety. Może ktoś inny opowie…"
Mężczyznom to jakoś uchodzi. Mogą swobodnie mówić o swoich dobrych stronach i osiągnięciach. Co ciekawe, gdy przyjechałam do Szwecji, od wielu polskich znajomych słyszałam, że Szwedki są konkretne i twarde. Tymczasem odkryłam, że Szwedki są po prostu pewne siebie! I tego się tutaj nauczyłam: nie będę przepraszać za to, że jestem mądra, a nawet mądrzejsza od tego czy tamtego pana.
Skupiam się na sobie, na swojej pracy i tym staram się udowodnić, ile jestem warta.
A naprawdę ma pani na drugie Nadzieja?
Tak, moja mama wywalczyła to z księdzem przy moim chrzcie. Nie chciał się zgodzić, ale ona jest uparta, zaradna i charyzmatyczna. I bardzo dużo jej się udaje. Może po niej mam tę cechę, że się nie poddaję. Bo zawsze mam nadzieję, że jednak wszystko się dobrze ułoży.
Swoją drogą, to imię mam po prababci ze strony mamy. Z opowieści rodzinnych wiem, że ona też była niesamowita. Podobno przeżyła zarówno pierwszą, jak i drugą wojnę światową. I straciła wszystko. Ale była bardzo silną kobietą i się nie poddała. Albo moja babcia Jagoda, mama taty. W latach 60. mieszkała w Paryżu. Zrobiła magisterium na łódzkiej ASP. Gdy miałam 9-10 lat, dała mi książkę "Dzieje myśli" i powiedziała, żebym ją przeczytała, a potem porozmawiamy o różnych nurtach filozoficznych i poglądach na świat. W ten sposób zachęciła mnie do formułowania własnych opinii i dzielenia się nimi z innymi. W mojej rodzinie jest dużo takich kobiet, które są wzorem do naśladowania. Na pewno miały wpływ na mnie, na moje dorastanie i na mój sposób myślenia.
W ogóle ma pani full pakiet, bo nazwisko Marzyńska od razu kojarzy się z marzeniami.
Nad tym akurat się głębiej nie zastanawiałam, ale rzeczywiście, jak próbuję przetłumaczyć moje nazwisko Szwedom albo moim międzynarodowym znajomym, to mówię, że to od "dreamer" – marzyciel.
Jak pani czuje, dlaczego to panią wybrano do roli toastmasterki?
Pragmatycznie myślę, że pasowałam do profilu, który był poszukiwany. Pod względem języków, pod względem osobowości oraz dzięki temu, że czuję się pewnie na scenie, ponieważ kiedyś grałam w teatrze.
Z drugiej strony, podczas całego procesu rekrutacji byłam po prostu sobą. Mówiłam o tym, co jest dla mnie ważne. Mówiłam, ile Nobel znaczy dla mnie i mojej rodziny. O mojej rodzinie w ogóle. I o tym, że mojego partnera i mnie połączył Nobel. On jest Szwedem i teraz już pracuje jako prawnik, ale poznaliśmy się na studiach przy przygotowaniach tamtego noblowskiego after party w 2015 r. Ciągnęło nas do siebie, ale uznaliśmy, że jesteśmy studentami i wolontariuszami, i nie wypada się spotykać do czasu zakończenia projektu. Dopiero 10 grudnia, gdy tylko otworzyliśmy drzwi dla gości na tej imprezie, podeszliśmy do siebie i uzgodniliśmy, że od dzisiaj jesteśmy razem.
Więc od ośmiu lat dzień noblowski 10 grudnia to również nasza rocznica. I w tym roku nasza kolacja rocznicowa będzie w zasadzie bankietem noblowskim. Może to jakoś urzekło osoby z Fundacji Nobla? Że tyle różnych wątków niechcący łączy mnie z Noblem. Że on się wciąż przeplata z moim życiem.
Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski