Skrzywdzone dwa razy
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
- Jest różnica między: "zdarł ze mnie bluzkę" a "zdjęłam bluzkę". Czuję bezsilność – mówi WP Żaneta Oczkowska, prawniczka pomagająca mieszkającym w Polsce Ukrainkom i Białorusinkom, które padły ofiarą gwałtu. Ściana, o której mówi, to opieszałość i obojętność policji i sądów, uleganie stereotypom, pobłażanie potencjalnym sprawcom, brak empatii wobec ofiar i bariera językowa.
Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski: Jakie kobiety do pani trafiają?
Żaneta Oczkowska, radczyni prawna: Zwykle bardzo młode. Mają zaledwie 18-19 lat. Oficjalnie są pełnoletnie, ale mentalnie i emocjonalnie to wciąż nastolatki. Co one wiedzą o świecie? W tym o świecie prawa i to w obcym kraju?
Ostatnio miałam taki przypadek. 19-letnia dziewczyna z Białorusi spędzała wieczór ze znajomymi w prywatnym akademiku. Rozmawiali, pili alkohol - jak robił niemal każdy z nas w wieku studenckim. Znajomi się rozeszli, ona została sam na sam z kolegą z Ukrainy. Znali się, czuła się bezpiecznie.
I nagle on zaczął ją rozbierać i napierać. Ona go odpychała, mówiła: "Nie chcę! Przestań!", a nawet zrzuciła go z siebie już na łóżku. Ale był silniejszy i w końcu ją zgwałcił.
Rano opowiedziała o wszystkim koleżankom i dopiero one utwierdziły ją w przekonaniu: "Przecież to był gwałt!". Postanowiły skonfrontować się ze sprawcą, ale sprytnie. Pokrzywdzona zadzwoniła do niego, a one nagrywały tę rozmowę. On chciał się spotkać na osobności, ona się nie zgodziła. Poza tym niewiele mówił, za to w jego imieniu wypowiadał się kolega, który akurat był z nim w pokoju i – jak to później określiły: był takim jego adwokatem. Próbował wszystko negować i bronić swojego kumpla na zasadzie, że przecież nic się nie stało i w ogóle o co jej chodzi. Co ważne: nie zaprzeczał, że ta sytuacja się wydarzyła.
I całe te pliki nagrań oraz wymianę korespondencji dostarczyliśmy jako materiał dowodowy w sprawie. Niestety, dziewczyna nie zgłosiła się od razu na policję, dopiero po jakimś miesiącu trafiła do fundacji Martynka, z którą współpracuję pro bono i wniosłyśmy oskarżenie do prokuratury.
Dlaczego nie zgłosiła się na policję od razu?
Bo ma dopiero 19 lat i nie wiedziała, czy fakt, że została z nim sama w pokoju i jeszcze piła alkohol i nikt tego nie widział, jej nie dyskwalifikuje. Nie wiedziała, czy czyn tego chłopaka zostanie uznany za gwałt. Skąd nastolatka ma takie rzeczy wiedzieć? Nawet kiedy koleżanki na drugi dzień uświadomiły ją, że jest w tej sprawie ofiarą, wciąż bały się pójść na policję.
Bo?
Bo są nastolatkami, są z Białorusi, a wiadomo, jak policja na Białorusi traktuje obywateli. Poza tym znały historię kobiety, która zgłosiła tam gwałt i ostatecznie to jej postawiono zarzuty o składanie fałszywych zeznań.
Co ciekawe, później przy wnoszeniu przez nas zażalenia, nasz polski sąd się do tego odniósł. Pouczył, że braku zaufania do policji na Białorusi nie można przenosić na polską policję. Bo jedna z drugą nie ma nic wspólnego.
Bulwersuje mnie sprawa tej dziewczyny i innych, które do mnie trafiły, i walczę o sprawiedliwość dla nich. Ale czuję bezsilność, bo ciągle zderzamy się ze ścianą. W sprawie, o której właśnie pani opowiedziałam, w ogóle nie przesłuchano podejrzanego.
Zobacz także
Jak to?!
Policja i prokuratura zignorowały większość naszych wniosków dowodowych i przeprowadziły postępowanie w bardzo wąskim zakresie. Wiadomo, że prawie nigdy nie ma nagrań zdarzenia ani naocznych świadków, bo gwałty często dzieją się za zamkniętymi drzwiami. I najczęściej gwałciciel to nie zbir, który nagle wyskakuje z krzaków, tylko osoba znana ofierze.
Według Centrum Praw Kobiet to aż 83 proc. przypadków. To może być znajomy, kolega, przyjaciel, partner, krewny a nawet mąż.
Na początek mieliśmy więc te nagrania z rozmów i wypowiedzi świadków, później doszła opinia biegłej psycholożki, która potwierdziła, że zeznania pokrzywdzonej są wiarygodne. Nie znalazła w nich żadnych sprzeczności ani prób konfabulacji. Więc nasz materiał dowodowy był niewielki, ale jednak wystarczający.
Tymczasem dostarczone przez nas rozmowy nie zostały nawet przetłumaczone, chociaż były w języku rosyjskim. Nikt się z tym materiałem nie zapoznał. No i z tych kilkunastu świadków, których zgłosiliśmy i którzy mogli wiedzieć o sprawie – co prawda pośrednio, ale jednak mogli potwierdzać wersję zdarzeń pokrzywdzonej - zostały przesłuchane tylko dwie osoby. A sam potencjalny sprawca – raz jeszcze przypomnę - nie został przesłuchany.
Ostatecznie sąd podtrzymał postanowienie o umorzeniu postępowania wydane przez prokuraturę. I załamał nas jeszcze bardziej, bo w uzasadnieniu nie tylko w żaden sposób nie uwzględnił, że całościowo opinia psychologiczna jest korzystna dla pokrzywdzonej, ale wybrał z tej opinii tylko informację o lukach w jej pamięci. Że skoro piła alkohol i nie zakodowała wszystkich szczegółów, to może całe zdarzenie wyglądało zupełnie inaczej: że dziewczyna zgodziła się na seks i dopiero rano zmieniła zdanie i postanowiła zgłosić gwałt.
Żartuje pani? I co by jej to miało dać?
Nie wiem, tego już sąd nie uzasadnił. Ale jeszcze na etapie przesłuchiwania jej padały pytania, które potwierdzały najgorsze stereotypy: "Dlaczego pani stamtąd nie uciekła? Dlaczego pani nie krzyczała o pomoc? Dlaczego pani po prostu nie wyszła z tego pokoju?" No w tym sęk, że ofiara może być sparaliżowana strachem w takiej sytuacji, albo w szoku, że znajoma osoba robi jej coś takiego.
Podświadoma pierwotna reakcja na zagrożenie: "Uciekaj, walcz lub zastygnij w bezruchu". Wie o tym każdy psycholog.
Ta dziewczyna też tłumaczyła, że była w szoku. Odpychała sprawcę i broniła się, na ile mogła, ale po prostu była słabsza i fizycznie źle się czuła. Nie była w stanie nawet kogoś zawołać. Zresztą to było puste mieszkanie, więc nikogo nie było za ścianą pokoju.
Wstyd mi za nasz kraj, bo z tym przykrym stereotypowym podejściem zderzała się na każdym kroku. Nawet kiedy trafiła już do naszej fundacji i otrzymała wsparcie, znów dostała cios. Otóż, dziewczyny z fundacji załatwiły jej prywatną wizytę u ginekologa. Poszła. Ale lekarz, kiedy dowiedział się, o jakich okolicznościach mowa, odmówił podjęcia badania, bo musiałby zgłosić sprawę na policję, a on nie chciał mieć problemów.
Swoją drogą, nawet gdyby musiał, nie rozumiem, w czym problem.
A jak to wszystko powinno wyglądać w idealnym świecie? Jak powinny przebiegać te poszczególne etapy?
Ze strony organów państwa?
Tak. Załóżmy, że kobieta została zgwałcona i idzie na policję.
Przede wszystkim już to pierwsze spotkanie powinno być przeprowadzone tak, żeby nie zniechęcać ofiary do składania zawiadomienia. Wiele razy słyszałam, że policja w takiej sytuacji z automatu podchodzi do pokrzywdzonej jak do kłamcy – jakby na dzień dobry zakładała, że ktoś przyszedł złożyć fałszywe zawiadomienie. Ja rozumiem, że w naszym kraju obowiązuje domniemanie niewinności w odniesieniu do oskarżonego, ale tu wręcz króluje domniemanie, że ofiara kłamie. I to pierwsze spotkanie, które nawet jeszcze nie jest przesłuchaniem, tylko przyjęciem zgłoszenia, prowadzone jest tak, żeby złapać tę kobietę na jakichś nieścisłościach, czy wytykać jej, że była pod wpływem alkoholu, sugerując, że to ją z miejsca dyskwalifikuje.
Więc na tym pierwszym etapie oczekiwałabym, że policja przynajmniej zachowa neutralność. Jeżeli ktoś przychodzi i mówi, że został zgwałcony, a nie mamy żadnych dowodów świadczących o tym, że było inaczej, to po prostu przyjmijmy to, co mówi.
Dopiero na dalszym etapie możemy sprawdzać, czy fakty potwierdzają jego wersję zdarzeń.
Dlatego ja czasem sugeruję, jeżeli ktoś trafi do nas do fundacji, a nie bezpośrednio na policję, że łatwiej jest złożyć takie zawiadomienie do prokuratury, a ona kieruje je dopiero do policji i zostaje wszczęte postępowanie wyjaśniające. Bo w tym zawiadomieniu można na spokojnie opisać całą sytuację, i to już jest nieco inaczej traktowane.
A, czyli mamy dwie drogi. Która jest skuteczniejsza?
Oczywiście, najlepiej zgłaszać przestępstwo na gorąco. Więc jeżeli coś takiego nam się przytrafiło, to nie ma co czekać i składać zawiadomień pisemnie. Jedynie w takich sprawach, w których z jakiegoś powodu już upłynął dłuższy czas od zdarzenia, to może być lepsza droga.
Co dalej?
Jeżeli zgłaszamy jakieś wnioski dowodowe, to niech te dowody zostaną przeprowadzone rzetelnie. Np. monitoring trzeba zabezpieczyć szybko, bo zazwyczaj zostaje skasowany po siedmiu dniach, najdalej po miesiącu.
Taką sprawę też miałam: kobieta i mężczyzna byli w mieszkaniu wraz ze znajomymi. Znajomi na jakiś czas wyszli, wtedy on ją zgwałcił, po czym znajomi wrócili. Potem podejrzany zeznał, że nikt nie opuszczał mieszkania, on z pokrzywdzoną ani na chwilę nie zostali sami, więc nie mógł jej zgwałcić.
Złożyliśmy więc wniosek dowodowy o zabezpieczenie monitoringu. Ale zanim policja się tym zajęła, został skasowany. A przecież ten monitoring mógłby potwierdzić wersję pokrzywdzonej. Nie byłby niezbitym dowodem winy podejrzanego, ale pokazałby, że ten kłamie i podważył jego wiarygodność.
Jak najszybciej trzeba też przesłuchiwać świadków, bo wspomnienia się zacierają i za chwilę ktoś nie będzie pamiętał czegoś ważnego dla sprawy.
A przesłuchanie pokrzywdzonej nie powinno odbywać się w obecności psychologa?
Tak, pokrzywdzona powinna składać zeznania w sądzie w obecności psychologa. W myśl zasady, żeby przesłuchiwać ją tylko raz, i żeby te zeznania można było wykorzystać w trakcie ewentualnego procesu. Bo pamiętajmy, że to jest wciąż etap postępowania przygotowawczego. Mimo że odbywa się w sądzie i z udziałem sędziego lub sędzi, to nie jest jeszcze rozprawa.
W praktyce ten etap nawet sprawnie działa. Pokrzywdzona powinna składać zeznania w tzw. niebieskim pokoju i w przypadku moich klientek było to respektowane. W tym pokoju był obecny tylko sędzia, zresztą bez togi, i biegły psycholog, który na bieżąco słuchał tych zeznań. Prokurator i ja siedzieliśmy za szybą.
Choć zdarzyło się też, że wszystko odbywało się na zwykłej sali sądowej, a sędzia i prokurator byli w togach. Więc tutaj nie ma reguły.
Zobacz także
Kto zadawał pytania?
Główne pytania oczywiście sędzia. Natomiast prokurator i ja, jako pełnomocniczka pokrzywdzonej, mogliśmy zadawać dodatkowe pytania.
Wszystko powinno być nagrywane, ale pamiętajmy, że na sali i tak jest protokolant, który spisuje zeznania.
Potem ten biegły psycholog sporządza opinię co do wiarygodności zeznań tej osoby. Albo bezpośrednio po złożeniu przez nią zeznań, albo jeszcze umawia się z pokrzywdzoną na dodatkowe badanie.
A jest na sali tłumacz? Przecież pokrzywdzona jest cudzoziemką i może nie znać polskiego.
Tłumacz jest zawsze obecny na tym etapie i na bieżąco tłumaczy wypowiedzi. Z tym, że z tłumaczami też warto być czujnym. Raz trafiła nam się tłumaczka, która zamiast tłumaczyć neutralnie i dosłownie, pouczała pokrzywdzoną i ingerowała w jej odpowiedzi. A przecież jest różnica między: "Zdarł ze mnie bluzkę" a "Zdjęłam bluzkę".
Interweniowałam, na ile mogłam. Próbowałam uszczegółowić pytania i sprostować te rzeczy, które były istotne, bo świadczyły o tym, że czy podejrzany zastosował przemoc, czy też nie.
Sytuacja była bardzo napięta, a pokrzywdzona wyszła z sądu mocno zdenerwowana. Kilka dni później przeczytałyśmy protokół z tego przesłuchania i tak wiele szczegółów się nie zgadzało z tym, co mówiła, że złożyliśmy wniosek o powtórne przesłuchanie.
W ogóle sprawa była ciężka, bo w opinii psychologicznej biegły ocenił, że jej zeznania nie są do końca wiarygodne, bo ma niedojrzałą osobowość, jest bardzo emocjonalna i histerycznie to wszystko przeżywa.
A to jest chyba zrozumiałe. W takiej sytuacji ludzie różnie reagują: jedni zastygają jak kamień, inni płaczą i podnoszą głos. I nie powinno się na tej podstawie dyskwalifikować niczyich zeznań.
Rozumowanie tego biegłego było dla mnie kuriozalne: dlaczego jej niedojrzałość osobowościowa miałaby wskazywać na to, że przebieg zdarzenia był inny niż opisywała? Że jej wersja jest niewiarygodna i można ją zakwestionować?
Ale w tej sprawie przynajmniej prokuratura stwierdziła, że jeszcze uzupełni to postępowanie, jako że zaniedbano w nim również inne rzeczy. Zobaczymy, co się wydarzy. Bo, jak mówię, opinia psychologiczna jest niekorzystna. Ale w tej pierwszej sprawie, o której mówiłam, mieliśmy korzystną opinię, a sąd i tak nie dał wiary zeznaniom pokrzywdzonej.
Mam wrażenie, że co by się nie działo, to zawsze szuka się nie dowodów na winę sprawcy, tylko wszelkich luk w sprawie, żeby można ją było jak najszybciej umorzyć.
Czyli nie dochodzi do etapu rozprawy?
Po tym przesłuchaniu pokrzywdzonej na etapie postępowania przygotowawczego prokurator może stwierdzić, że są przesłanki, żeby wnieść akt oskarżenia i wtedy sprawa idzie do sądu. I zaczyna się właściwy proces.
Tylko problem polega na tym, że te sprawy w ogóle nie idą wyżej. Nie ma aktu oskarżenia, nikomu nie postawiono zarzutów, postępowanie zostaje umorzone. I koniec.
I nic już nie można zrobić?
Jeżeli mamy wydane postanowienie o umorzeniu śledztwa lub dochodzenia, to możemy jeszcze złożyć zażalenie na to postanowienie. Sąd II instancji może utrzymać to umorzenie w mocy, albo je uchylić i wtedy sprawa wraca do prokuratury. Sąd może wskazać, o co należy uzupełnić materiał dowodowy. Po uzupełnieniach i ponownej analizie sąd kolejny raz wydaje postanowienie, co dalej ze sprawą.
Ale tu sąd ma wyłącznie rolę kontrolną - w tym sensie, że stwierdza tylko, czy postępowanie było prowadzone prawidłowo, czy wykorzystano wszystkie tropy, czy dobrze oceniono materiał dowodowy.
A przecież nie są to sprawy, w których oczywistym jest, że nie doszło do popełnienia przestępstwa.
Niestety, my możemy wnosić o wznowienie postępowania tylko w razie pojawienia się nowych dowodów. A przecież wiadomo, że w takich sprawach dowody i tak są stosunkowo ograniczone. Dopóki nie pojawi się jakiś naoczny świadek, który zezna, że coś widział i słyszał, mamy związane ręce. I strasznie ciężko jest przetłumaczyć tym dziewczynom, że nie da się nic więcej zrobić.
Zobacz także
Co te dziewczyny pani mówią, gdy okazuje się, że państwo, do którego przyjechały z nadzieją na lepsze życie, albo do którego uciekły, wcale ich nie chroni?
Mają poczucie, że są nieważne. Że w ogóle nikt się ich sprawą nie zainteresował.
Dla mnie to też mocno zniechęcające. Taka dziewczyna przychodzi do mnie ze swoją krzywdą i pyta, czy jest sens iść na policję. I co ja mam jej powiedzieć? To znaczy oczywiście zawsze mówię, że jest sens. Bo nawet jeśli ta sprawa nie pójdzie dalej, to kiedyś w końcu może zmieni się sposób myślenia? Policja, prokuratura, sąd w końcu dostrzegą, jak dużo jest takich spraw i że notorycznie są umarzane. Ale nie mogę takiej osobie powiedzieć z ręką na sercu: "Bądź spokojna, doprowadzimy do tego, że sprawa będzie rozpatrywana w sądzie". Nie mówiąc już o tym, że sprawca zostanie skazany.
Te dziewczyny mają też poczucie niesprawiedliwości. Że nikt nie stanął po ich stronie. Bo zauważmy: jeśli zgwałcona kobieta nie ma takiego pełnomocnika jak ja, to nikt nie będzie się starał, żeby tę sprawę w ogóle wyjaśnić. Na żadnym etapie.
Ostatnio byłam na powtórnym przesłuchaniu podejrzanego i ze zdumieniem obserwowałam, jak uprzejmie był traktowany. Nikt nie próbował go przyłapać na jakichś nieścisłościach, nie zadawał niewygodnych pytań, nie konfrontował jego wersji zdarzeń z innymi. Po prostu przedstawił tę swoją wersję i tyle. Na zasadzie: "Dobrze, pan nam tu powiedział jak jest, my sobie to spiszemy".
"My", czyli kto?
No przesłuchujący, w tym przypadku policja.
A pani mogła zadawać pytania?
Tak, mogłam później zadawać pytania, bo na szczęście akurat na tym przesłuchaniu byłam.
Ale to nie jest rola pełnomocnika, żeby rzetelnie prowadzić postępowanie. To państwowe organy same z siebie powinny być neutralne i działać tak, żeby zebrać jak najwięcej dowodów.
I to nie jest odosobniony przypadek, tylko raczej reguła. Czyli wersja potencjalnego sprawcy jest przyjmowana na wiarę, natomiast w wersji pokrzywdzonej szuka się luk i nieścisłości.
A przecież jest wiele osób, które zgłaszają taką sprawę i nie mają żadnego pełnomocnika, który będzie za tym chodził i się tym interesował. Nie jest to procesowo oczywiste, że taka osoba musi mieć pełnomocnika. A niestety, nie spotkałam się jeszcze z sytuacją, w której służby prezentowałyby podejście: "Zrobimy wszystko, żeby tę sprawę wyjaśnić".
Na etapie działań policji i prokuratury?
Tak. I zdaję sobie sprawę, że może czasem się nie da, bo naprawdę nie mamy żadnych dowodów i jesteśmy związani. Ale możemy przynajmniej podjąć takie działania, żeby mieć poczucie, że zrobiliśmy wszystko, co w tej danej sytuacji można było zrobić.
Rozumiem też, że czasem prokuratora nie chce iść z jakąś sprawą do sądu, bo wie, że sąd i tak ją umorzy, a im się potem nie będzie zgadzać w statystykach. Ale znów: przyzwoitość i uczciwość nakazywałaby przynajmniej rzetelnie przeanalizować cały materiał dowodowy zgromadzony w sprawie.
Jak chociażby w jednej z moich spraw, w której Ukrainka została brutalnie zgwałcona przez swojego sąsiada. Tam wszystko było już bardziej oczywiste: poił ją alkoholem, potem wykorzystał. Ona cała sparaliżowana. Dopiero, jak zasnął, wezwała policję. Policja przyjechała, zatrzymała go, a ją zawieziono do szpitala. Pobrano materiał genetyczny, udokumentowano, że krwawiła z dróg rodnych. Ale już nikt nie obfotografował siniaków na jej ciele. Nikt o to nie zadbał. Ona sama zapobiegliwie zrobiła sobie zdjęcia i później składaliśmy je jako załącznik.
Co więcej, później w ogóle nie wzięto tych badań pod uwagę, bo były niespójne z wersją wydarzeń przedstawioną przez podejrzanego, który się wypierał, że w ogóle do czegokolwiek doszło. Złożyliśmy zażalenie i sprawa została zwrócona do uzupełnienia postępowania.
Ale taką rozbieżność pomiędzy wynikami badań DNA pokrzywdzonej a zeznaniami podejrzanego powinny wyjaśnić odpowiednie organy z własnej inicjatywy i to od razu! A nie dopiero po tym, jak prawnik wniesie zażalenie.
Co więcej, to zażalenie było rozpatrywane 9 miesięcy. Rozumie pani? Postępowanie zostało umorzone, trafiło do sądu na trzy kwartały, po czym wróciło do wyjaśnienia i dopiero za parę miesięcy ktoś się tym znowu zajmie i zostaną wydane kolejne postanowienia.
Czyli cała sprawa ciągnie się już ponad rok, a my nadal nie mamy szans na to, żeby do sądu został skierowany akt oskarżenia.
Ale i tak te pokrzywdzone, które pani reprezentuje, miały szczęście?
Nie wiem czy miały szczęście, bo i tak nic się nie udało wywalczyć. Przepraszam, ale mam poczucie porażki, bo ciągle odbijam się od ściany.
Potem nawet kobiety, które reprezentuję, uważają, że za mało robię, a ja mam już po prostu związane ręce. I czuję się sfrustrowana, bo nie jestem w stanie przeskoczyć pewnych rzeczy.
Nawet nie mam pomysłu, co by tu konstruktywnie zmienić. Bo oczywiście możemy mówić o tym, że definicja gwałtu powinna być zmieniona, tylko że my w ogóle nie docieramy do tego clou. My zostajemy zatrzymani znacznie wcześniej i nie jesteśmy wpuszczani dalej. I to jest najgorsze. Nic nie możemy zrobić.
W Polsce nie prowadzi się statystyk dotyczących gwałtów z rozróżnieniem na narodowość pokrzywdzonych. Nie wiemy więc, ile zgłasza się Ukrainek czy cudzoziemek w ogóle. I jaki procent ich spraw trafia później do sądu. Ale wiemy, że w naszym kraju aż połowa wszystkich zawiadomień dotyczących gwałtu, które trafiają na policję i prokuraturę, kończy się umorzeniem.
W sprawach o gwałt, w których jestem pełnomocniczką kobiet ze Wschodu, jak na razie żadna nie zaowocowała aktem oskarżenia. Czyli jest dużo gorzej, bo nie mówimy o połowie umorzonych spraw, tylko o stu procentach. Nie wiem, czy podobne doświadczenie mają inni prawnicy reprezentujący zgwałcone kobiety z zagranicy, albo same poszkodowane, ale to nasze zderzenie ze ścianą wydaje mi się raczej regułą.
Niedawno współpracowałam z kolegą, który również reprezentuje Ukrainki i pamiętam jedną ze spraw, w której do gwałtu doszło też po alkoholu. Tam sąd stwierdził, że skoro pan był pod wpływem, to nie mógł mieć zamiaru zgwałcenia, bo nie był na tyle świadomy.
Więc widzimy, jakie u nas króluje podejście: zawsze można znaleźć coś, co się wykorzysta przeciwko ofierze. To samo, co jest argumentem przeciwko niej, działa na korzyść sprawcy i uwalnia go od odpowiedzialności
Rozmawiała Anna Śmigulec, dziennikarka Wirtualnej Polski