Po śmierci bliskiej osoby poczuły ulgę. "W końcu mogę żyć spokojnie"
Odchodzenie i śmierć bliskiej osoby to niemal zawsze doświadczenie niesamowicie bolesne i stresogenne. Nieprawdą jest jednak, że proces żałoby wiąże się wyłącznie z uczuciem smutku. Czasem towarzyszy mu także ulga, co przyznała ostatnio psycholożka i dziennikarka Małgorzata Ohme. Zebraliśmy pięć historii żałoby, w których również, czasem nieoczekiwanie, pojawia się ta emocja.
- To bardzo trudne żeby przyjąć takie uczucie. Odczuwamy też ulgę, kiedy odchodzą ludzie, których kochamy, co społecznie jest nieakceptowalne. Odczuwamy ulgę, kiedy zajmowaliśmy się kimś bardzo długo i jesteśmy bardzo zmęczeni. Bardziej myślałam o tej uldze, kiedy mama żyła. Myślałam jak będzie wyglądało moje życie, kiedy jej nie będzie. Bardzo karałam się za te myśli – powiedziała Ohme w programie "Miasto Kobiet".
I choć faktycznie u osób przeżywających żałobę ulga łączy się często ze wstydem, na co zwraca uwagę psycholożka Dominika Miedzińska-Golczyk, nie brakuje historii, w których to ona pozwala przetrwać, pójść dalej lub – wręcz przeciwnie – sprawia, że emocje związane ze śmiercią bliskiej osoby wciąż buzują i nie pozwalają zapomnieć.
Synek nie musi cierpieć
- Do szpitala trafiłam w 37. tygodniu ciąży z silnym krwawieniem. Lekarz od razu z korytarza wziął mnie na cesarkę, a gdy się obudziłam, usłyszałam od męża, że nasz synek nie żyje – mówi w rozmowie z WP Kobieta Karolina.
Nie kryje, że najpierw poczuła nienawiść, wściekłość, żal i rozpacz. Po niespełna miesiącu od śmierci syna pojechała z mężem odebrać wyniki sekcji zwłok dziecka. Trafili na empatycznego lekarza, który nie ograniczył się wyłącznie do wydania papierów, ale wytłumaczył, co dokładnie się wydarzyło. To był przełom.
- Dowiedzieliśmy się, że gdy dojechaliśmy do szpitala, nasz synek już był w pewnym stopniu niepełnosprawny, a każda minuta pogarszała tylko jego stan. Wtedy zaczęłam odczuwać ulgę, że moje dziecko nie będzie męczyło się na tym świecie. Może radzilibyśmy sobie z jego ciężką niepełnosprawnością do pewnego momentu, ale co po naszej śmierci? Jestem sobie w stanie wyobrazić tylko złe scenariusze. Dlatego mimo ogromnego bólu, tęsknoty, czuję też ulgę, że jest przy nas duszą, ale nie musi cierpieć tutaj, na ziemi – opowiada młoda kobieta.
10-letnie cierpienie dobiegło końca
Weronika na postępującą chorobę matki patrzyła przez 10 lat. Miała zaledwie 9, gdy 33-letnia wówczas mama otrzymała diagnozę – stwardnienie rozsiane. Słabła w oczach. Traciła samodzielność i niezależność, a z wraz z nimi chęć życia. Najgorsze było ostatnie pół roku.
- Mama trafiła na rehabilitację, z którą wiązała duże nadzieje. Niestety płonne. Załamała się wtedy całkiem, zachorowała na depresję. Z oddziału rehabilitacyjnego została przeniesiona na oddział psychiatryczny. Przestała się odzywać, patrzyła w sufit, odmawiała posiłków. Nie była w stanie się ruszać. Lekarz powiedział, że odmawianie jedzenia to w jej przypadku jedyny możliwy sposób odebrania sobie życia. Miałam wtedy 19 lat, a mogłam nosić ją na rękach. Taka była chudziutka. I do samego końca świadoma tego, co się dzieje – opowiada Wirtualnej Polsce Weronika.
Gdy zadzwonił telefon i usłyszeli z tatą, że mama nie żyje, niemal natychmiast zgodnie stwierdzili, że czują ulgę, bo jej ogromne cierpienie się skończyło. Ulga, że ukochana osoba nie czuje już bólu, dawała im ukojenie w żałobie, ale też – jak przyznaje moja rozmówczyni – zabrała przestrzeń na stuprocentowe jej przepracowanie. – Dlatego teraz, gdy o tym mówię, łamie mi się głos. Dlatego rzadko chodzę do mamy na cmentarz – dodaje.
Najgorsza była jednak reakcja rodzeństwa zmarłej. Dla nich za mało było ze strony Weroniki i jej taty łez, za mało rozpaczy, za mało lamentów. – Odebrano nam prawo przeżywania żałoby na własny sposób – podsumowuje.
Gdy ojciec zmarł, poczuła ulgę
- Wczoraj zmarł mój ojciec. Poczułam ogromną ulgę, że nikomu nie zrobi już więcej krzywdy – mówi Wirtualnej Polsce Anna. W jej rodzinie się piło. Gdy była 10-letnią dziewczynką, trafiła do domu dziecka. Jak przyznaje – niestety w rodzinnym mieście, przez co widywała od czasu do czasu swoich bezdomnych rodziców. Widziała, że mama chodzi ze śladami pobicia. Wiedziała, że sprawcą jest ojciec.
Gdy mama Ani zachorowała na raka, kobieta była przy niej w szpitalu. Codziennie. Wcześniej nie miały dobrego kontaktu. Za dużo było żalu po obu stronach.
– Widziałam, jak cierpiała na łóżku szpitalnym i wcześniej. Wiem, że miała wyrzuty sumienia, że wybrała mojego ojca i alkohol zamiast mnie i moją młodszą siostrę. Tuż przed śmiercią chciała od niego odejść, ale jestem przekonana, że nigdy by do tego nie doszło. Dlatego, gdy zmarła, poczułam ulgę, że nie musi już cierpieć. Tęsknię za nią, brakuje mi jej, ale wiem, że wreszcie ma się dobrze. Wreszcie jest bezpieczna – zwierza się moje rozmówczyni.
Z ojcem spotkała się raz, gdy miała 17 lat. Nigdy nie chciała mieć z nim kontaktu.
"W końcu mogę żyć w spokoju"
- Dlaczego poczułam ulgę po śmierci mamy? Tę historię warto zacząć od początku. Moja mama nie pracowała, mieszkała ze mną i moim starszym bratem w kawalerce u znajomego, bo nie miała gdzie się podziać. Po około roku dostała dwupokojowe mieszkanie od państwa. Nigdy nie pracowała. Żyła z pieniędzy z socialu i od mojej prababci. Miała faceta, który na nią i na nas zarabiał, ale jak skończyły się fundusze, skończyła się miłość. Potem kolejni partnerzy i podobne sytuacje. W ten sposób "dorobiła" się nas siódemki, z czego z nią została tylko trójka – ja i moje najmłodsze rodzeństwo – opowiada Magda.
Od wczesnego dzieciństwa musiała zajmować się rodzeństwem, sprzątać, gotować. Błyskawicznie dorosła. W tym czasie jej matka piła, wdawała się w kolejne romanse. Magda do domu dziecka trafiła jako szesnastolatka. Gdy się usamodzielniła, przeszła kilka terapii. Próbowała znormalizować stosunki z mamą. Niestety, choć zdarzały się lepsze chwile, powracały też awantury i pretensje.
- Mama ze mnie robiła tą złą. Sama pozowała na biedną, nieszczęśliwą. Podrabiała wypisy ze szpitala, żeby wszyscy myśleli, że ma raka (chorowała na niedoczynność tarczycy). Obwiniała mnie za to, że odebrano jej najmłodsze dzieci, które zostawiała same w domu, by pić – relacjonuje moja rozmówczyni.
W 2020 roku, po kilkumiesięcznej libacji alkoholowo-narkotykowej, jej mama zmarła. Ulga pojawiła się szybko i została przez Magdę zaakceptowana. – Nareszcie uwolniłam się od ciągłych pretensji, kłamstw, pożyczania pieniędzy na alkohol. Mam własną rodzinę i w końcu mogę żyć w spokoju, a od mamy nauczyłam się tylko, jak na pewno nie postępować z własną córką – kończy.
"Czuję ulgę, ale tęsknię i opłakuję"
Daria pięć lat spędziła w toksycznym związku. Gdy w niego weszła, była bardzo młoda – miała zaledwie 17 lat. Pięć lat starszego partnera poznała przez Internet. Wykorzystał ją fizycznie już podczas pierwszego spotkania. Szantażował, manipulował. Potem był oczywiście wspaniały, kochający. Dlatego żyła nadzieją. Problem dostrzegła dopiero podczas spotkań u psychologa i psychiatry. Niedawno podjęła walkę o siebie. Planowała ostatecznie zerwać kontakt i zgłosić sprawę na policję. Nie zdążyła – mężczyzna zginął w wypadku samochodowym.
- Mimo wszystko byłam w nim zakochana. To chyba syndrom sztokholmski. Gdy zmarł, poczułam jednak ogromną ulgę, że już nie muszę się bać, że nic mi nie grozi. Oczywiście czuję też wielki smutek, tęsknotę, żal. Zginął kilka miesięcy temu, a ja do tej pory za nim tęsknię i opłakuję. Trudno to wytłumaczyć – przyznaje Daria w rozmowie z WP Kobieta.
Komentarz eksperta
- Zgodnie z powszechnym wyobrażeniem w żałobie jest miejsce wyłącznie na smutek. Owszem, w tym procesie jest dużo smutku, ale często przeplata się on z innymi emocjami. Równie często pojawia się złość, lęk, niepokój, czasem także ulga. W procesie żałoby jest przestrzeń na różne emocje, ale nie zawsze je rozumiemy, nie zawsze dajemy sobie pozwolenie na ich przeżywanie. Na tę ostatnią nie ma także społecznego przyzwolenia, w związku z czym u osób, które ją czują, często automatycznie pojawia się wstyd – zauważa w rozmowie z Wirtualną Polską psycholożka i psychotraumatolożka Dominika Miedzińska-Golczyk.
Ekspertka zaznacza jednak, że osoby odczuwające ulgę po śmierci bliskiej osoby spotykają się coraz częściej ze zrozumieniem ze strony otoczenia, o ile zmarły był długo chory i bardzo cierpiał. – Ci, który jej doświadczają w takich okolicznościach, raczej nie wstydzą się o tym mówić. Świadomość, że bliska osoba już nie cierpi, daje im pewną pociechę – wyjaśnia.
Inaczej rzecz ma się w przypadku osób, które doświadczyły przemocy lub innych, traumatycznych zdarzeń ze strony zmarłej osoby. Mowa m.in. o fizycznej i psychicznej przemocy czy innych zranieniach.
– One rzeczywiście czują często ulgę po zakończeniu takiej trudnej relacji, ale nie jest łatwo im się do tego przyznać. Czują ulgę, że nie muszą podejmować decyzji o rozstaniu, że nie będą doświadczały już krzyków czy dręczenia, ale tego rodzaju ulga to wciąż społeczne tabu. Często dopiero bezpieczna przestrzeń gabinetowa jest tą, gdzie po raz pierwszy są w stanie powiedzieć wprost, że ją czują. Jednocześnie ulga ta jest dla nich ciężarem. Mówią: "zmagam się z tą emocją, wcale nie chcę jej czuć, nie wiem, co mam z nią zrobić". Boją się oceny bliskich, więc nie poruszają z nimi tego tematu. Dlatego, gdy po raz pierwszy decydują się powiedzieć o uldze na głos, nazywają ją, zrzucają z siebie ciężar – mówi Dominika Miedzińska-Golczyk.
Psycholożka podkreśla przy okazji, że uczucie ulgi w procesie żałoby nie jest równoznaczne z jej zamknięciem. Zwraca uwagę na chętnie powielany, ale nieprawdziwy stereotyp, że jeśli ktoś poczuł ulgę po czyjejś śmierci, to znaczy, że w zasadzie nie czuje straty, nie będzie tej osoby opłakiwał, nie będzie tęsknił.
- Nic bardziej mylnego. Często żałoby w tych trudnych, skomplikowanych relacjach są związane z dużym współuzależnieniem, uwikłaniem, zranieniem. I to trzeba przepracować. Żałoba jest naturalnym procesem, ale czasami bywa procesem, w którym gdzieś utknęliśmy. Nie ma tutaj podziału na złe i dobre emocje. Każdą z nich możemy przeżyć, dać jej upust lub przestrzeń do zaopiekowania się nią – tłumaczy ekspertka.
Radzi, by po odejściu bliskiej osoby skupić się na najbardziej podstawowych potrzebach, robić to, co przynosi choć minimalne wytchnienie. Dla jednych będzie to rozmawa z bliskimi, a dla innych bycie w samotności. Ważne, żebyśmy dali sobie czas i troskę połączoną ze zrozumieniem czyli stan, który możemy nazwać samowspółczuciem. Jednak, gdy czas wcale nie działa na korzyść, a my czujemy się coraz gorzej, zachęca do skorzystania z pomocy specjalisty.
Katarzyna Pawlicka, dziennikarka Wirtualnej Polski
Zapraszamy na grupę FB - #Samodbałość. To tu będziemy informować na bieżąco o wywiadach, nowych historiach. Dołączcie do nas i zaproście wszystkie znajome. Czekamy na was!