Aleksandra Lewandowska, dziennikarka Wirtualnej Polski: Wychowała się pani na Podlasiu. Dziś mieszka pani w Dubaju. Jak to się stało?
Urszula Biegańska, dyrektorka marketingu na Bliski Wschód i Afrykę w Grupie LEGO: Pomimo tego, że kochałam i kocham moje rodzinne strony, od zawsze miałam przekonanie, że po prostu w nich nie wysiedzę. Inspiracją byli dla mnie nasi polscy podróżnicy i reporterzy, tacy jak Kapuściński. Zaczytywałam się w ich książkach. Widziałam się jako reporterkę bez granic, taką Martynę Wojciechowską, która w swoich podróżach zawsze zwraca uwagę na ważne aspekty społeczne. Ale rodzice wybijali mi takie pomysły z głowy. Powtarzali, że powinnam mieć stabilną pracę.
Dalsza część artykułu pod materiałem wideo
Zbudowała ogromny biznes. "Bardzo żałuję, że byłam takim szefem"
A pani nie do końca ich posłuchała.
(śmiech) Poszłam na studia biznesowe na SGH i ukończyłam magisterkę z bardzo praktycznych Metod Ilościowych w Ekonomii. Ale gdy aplikowałam na wymianę studencką na ostatnim roku, patrząc na listę szkół, które były dostępne, wpisałam tę, która była najdalej. To było moje kryterium. I tak trafiłam do Singapuru.
Gdy wróciłam i aplikowałam do międzynarodowej firmy, zaznaczyłam, że chcę pracować na rynkach wschodzących, gdzie dopiero coś się zaczyna. I rzeczywiście, wzięto to pod uwagę.
W jakich krajach pani mieszkała i pracowała?
Z pierwszą firmą, Procter & Gamble, po dwóch latach przeprowadziłam się do Szwajcarii, do Genewy. Miałam stanowisko, które wiązało się z wieloma wyjazdami - od Rosji po Afrykę, ponieważ pracowałam nad rozwojem produktów i ich testowaniem. Dlatego śmieję się, że "narobiłam prania" na całym świecie, bo zajmowałam się proszkami i wiem, gdzie i jak kto pierze, jak wyglądają łazienki i higiena w różnych miejscach.
To była pierwsza firma, która otworzyła przede mną drzwi. Ale mogłam też sobie wtedy pozwolić na takie wyjazdy, bo nie byłam jeszcze mamą.
Z LEGO było już nieco inaczej. Telefon z propozycją pracy naprawdę zadzwonił dokładnie w 30. urodziny?
Tak, to prawda! A nie aplikowałam wtedy o pracę. Headhunter zadzwonił z ofertą właśnie w moje urodziny. Powiedział, że to telefon z polecenia, ale do dziś nie wiem czyjego. Nie chciał mi zdradzić imienia ani z jakiej firmy była ta osoba. To było zrządzenie losu. Dostałam na urodziny najlepszy prezent, jaki mogłabym sobie wymarzyć.
Od razu powiedziała pani "tak"?
To była szybka decyzja. Ale to, co mnie najbardziej przekonało do przyjęcia tej oferty, to bezpośrednie rozmowy z ludźmi, którzy pracowali już w LEGO. To było dla mnie niesamowite, że każdy mówił o zupełnie innej kulturze korporacyjnej, takiej rodzinnej. Bardzo duńskiej. I to faktycznie się sprawdziło.
Z LEGO też musiała się pani przeprowadzić?
Tak, najpierw do Pragi, bo tam znajduje się biuro regionalne. I tam też podjęliśmy z mężem decyzję o dziecku. Zostałam mamą i wiele się zmieniło. Moja córka ma teraz 10 lat, a każde 2-3 lata mieszkała w innym kraju, ponieważ zanim trafiliśmy ostatecznie do Dubaju, mieszkaliśmy także w Danii.
Przenoszenie się już gdzieś jako rodzina to jednak zupełnie inna bajka. Trzeba myśleć o szkole, opiece zdrowotnej, o wszystkich rzeczach, które liczą się, kiedy ma się dziecko. Inaczej niż gdy jest się osobą niezależną i można zmienić miejsce z dnia na dzień.
Decyzja o macierzyństwie wpłynęła jakoś na pani pracę?
Na pewno, choć nigdy nie patrzyłam na rolę mamy jako coś "ograniczającego". Urlop macierzyński w Czechach jest bardzo długi, trwa do trzech lat. Nie byłabym w stanie wysiedzieć tyle czasu w domu, więc mój trwał pół roku. Koledzy z pracy byli zdziwieni, że tak szybko wróciłam. Pytali: "kto zajmuje się dzieckiem?". Gdy odpowiadałam, że mąż, nie kryli zaskoczenia.
Mąż zawsze był jednak bardzo zaangażowany w wychowanie naszej córki. Więc dzieliliśmy się oboje: czas poświęcony na pracę i opiekę nad dzieckiem. Dzięki temu mogłam wrócić do obowiązków zawodowych. Na początku na pół etatu, żeby zobaczyć, jak się do tego przystosuję, a potem na cały etat. Nie martwiłam się ani trochę o to, co dzieje się w domu, bo mój mąż jest lekarzem. Śmiało można stwierdzić, że w wielu aspektach jest lepiej wykwalifikowany do opieki nad dzieckiem. I obojgu nam zależało na byciu przy naszej córce, kiedy dorasta.
Bycie kobietą na tak wysokim stanowisku, jak dyrektor marketingowy, w globalnej firmie nie może być jednak łatwe.
Nie jest. Nawet bycie Polką czy osobą z Europy Wschodniej, która funkcjonuje w międzynarodowej korporacji na wysokiej pozycji, nie jest "naturalne", zwyczajne. To zdarza się bardzo rzadko. Wszystko powoli się zmienia, ale jest jeszcze sporo barier do pokonania.
Zdarzały się jakieś przykre sytuacje?
Na swojej drodze spotkałam wielu męskich liderów, którzy byli pozytywnie nastawieni zarówno do mnie, jak i do mojej roli. Zresztą sami szefowie mnie bardzo wspierali, zwłaszcza tutaj, w Emiratach.
Doświadczyłam jednak sytuacji, w których pewne osoby odmawiały współpracy ze mną, ponieważ jestem kobietą. Pisały bezpośrednio do mojego szefa, bo nie chciały się ze mną kontaktować. Wolały rozmawiać z mężczyzną. Bardzo znacząca była wtedy reakcja przełożonego, który musiał postawić sprawę jasno. W moim przypadku tak było. Mój szef stwierdził, że nie będzie się wtrącał i odpowiadał: "proszę to załatwić z Ulą".
Cały czas zdarza się też oczywiście, że kiedy moi koledzy wychodzą gdzieś po pracy, nie jestem przez nich zapraszana, właśnie przez wzgląd na moją płeć. W tym regionie kobiety nie mają dostępu do takich "męskich" spotkań, choć są one związane z pracą.
Jak pani sobie z tym radzi?
Wiele pomogła moja buntownicza natura. Daje mi to satysfakcję, kiedy mogę pokazać komuś, że może jestem pierwszą kobietą, z którą musi rozmawiać na ten temat i załatwiać sprawy biznesowe, ale nie ostatnią. I lepiej, żeby się do tego przyzwyczaił.
Pamiętam, że na samym początku mieszkania w Emiratach dostałam mnóstwo rad co do tego. To było ciekawe, jak różne kobiety sobie z tym radzą. I to były rady zaczynające się od tego, żeby być taką "damsel in distress" (ang. damą w niebezpieczeństwie) obudzić w ludziach emocje i udawać, że jest się bezsilną i potrzebującą pomocy, po te, aby właśnie nie być słabą. Ale tu też bywa różnie. Niektóre kobiety usiłują narzucać swój autorytet, są agresywne i w taki sposób sobie radzą.
Macierzyństwo, praca w LEGO i mieszkanie w Dubaju to nie wszystko. Od niedawna pisze też pani książki fantasy. Skąd wziął się taki pomysł?
Od dziecka uwielbiałam czytać fantasy. Miłość do niej zaszczepił we mnie mój tata - do nich i do piłki nożnej (śmiech). Można powiedzieć, że mam to trochę we krwi.
Niedawno przyszedł taki czas, może związany z sentymentem z powodu tylu lat spędzonych za granicą, kiedy zechciałam wrócić do dziecięcych czasów i zabłądzić po różnych fantastycznych światach. Wtedy zaczęłam przelewać to na papier.
Ucieczka od codzienności?
Tak, do świata, który nie jest do końca przewidywalny. Żeby móc trochę pofunkcjonować właśnie w takim świecie wyobraźni, a z drugiej strony przelać na papier refleksje na temat różnych kultur, które spotkałam na swojej drodze, bez kontrowersji. Chciałabym poruszać uniwersalne tematy na temat prawa do wolności, samostanowienia, praw kobiet, wyzysku słabszych. I te wątki można znaleźć w moich książkach, przykryte fabułą fantasy.
Pisanie to coś, z czym wiąże pani swoją przyszłość?
Na początku nawet nie sądziłam, że będę publikowała moje książki. To, co miałam w głowie, pisałam dla rodziny. Drukowałam 20 sztuk i rozdawałam na Boże Narodzenie. Nie myślałam o tym, że ktoś będzie chciał je kupić. Nie podchodziłam do pisania jako do czegoś profesjonalnego. Zmieniło się to po trzeciej książce. Teraz mam bazę czytelników, którzy regularnie mnie dopytują "co dalej", chcą wiedzieć. A ja muszę rozplanować pisanie z kalendarzem w pracy i w życiu. Więc jeżeli będę kiedyś w takiej sytuacji życiowej, że będę mogła sobie pozwolić na przejście na pisanie, chętnie się temu oddam. Na bardziej poważnie niż jest to teraz.
A czy w tym wszystkim ma pani takie momenty, kiedy chciałaby pani wrócić na Podlasie i odciąć się od wszystkiego?
Tak. Myślę, że wiele osób ma takie swoje "bezpieczne miejsce", w którym dobrze się czuje. Dla mnie takim miejscem jest zdecydowanie Podlasie.
Rozmawiała Aleksandra Lewandowska, dziennikarka Wirtualnej Polski