Przez żołądek do serca
Na przystawkę czeczeńskie pierożki z białym serem, bobem, ziołami i zielonym pesto. Albo hummus z bobu z zielonym pesto i cienkim plackiem. Później kongijska zupa kokosowa z masłem orzechowym, słodkimi ziemniakami, grochem cukrowym, kolendrą i bananem rajskim. Dalej dania główne – do wyboru jest polenta z jajkiem w koszulce, fasolką szparagową, boczniakami, maniokiem i papryczką chilli albo marynowany pstrąg z chilli i pomidorami, do tego chipsy z manioku i sałatka z sosem orzechowym. Wreszcie deser: kokosowa panna cotta z wiśniami i nasturcją.
29.06.2016 | aktual.: 29.06.2016 15:36
Zalogowani mogą więcej
Możesz zapisać ten artykuł na później. Znajdziesz go potem na swoim koncie użytkownika
To menu testowe, ostateczne jest jeszcze opracowywane, gościom zostanie zaprezentowane na początku lipca, gdy ruszy Kuchnia Konfliktu – jedyna restauracja w Polsce, gdzie uchodźcy i imigranci oprócz tradycyjnych potraw serwują też porcję historii, wiedzy i człowieczeństwa.
Robię
– Tu nie ma jakiejś spektakularnej historii, po prostu pomysł zakiełkował równolegle w naszych głowach – mówi Jarmiła Rybicka, socjolożka, aktywistka społeczna (działa z młodzieżą romską na warszawskiej Pradze) i jedna z organizatorek Kuchni Konfliktu. – Do działania zmotywowała nas ostatnia fala negatywnych i skrajnie agresywnych akcji wobec uchodźców. Chcieliśmy, żeby to nie była jedynie kampania uświadamiania Polakom, że fajnie jest być tolerancyjnym, żeby łączyła się z czymś przyjemnym, a jedzenie chyba każdy lubi – wyjaśnia.
Maciek Kuziemski z „Res Publiki Nowej” dodaje: – Chcemy wyrwać ten projekt z narracji trzeciego sektora, nie myślimy o tym jako o organizacji pozarządowej, tylko przedsiębiorstwie społecznym. Liczymy na to, że po okresie testowym w wakacje będziemy mogli postawić knajpę, która będzie funkcjonowała przez cały rok.
Najpierw trzeba jednak zebrać na to pieniądze. Na stronie Odpal Projekt Kuchnia Konfliktu zebrała prawie 30 tysięcy złotych, ponad 100 artystów oferowało też swoje prace na aukcję sztuki, która odbędzie się 30 czerwca w Muzeum Sztuki Nowoczesnej przy ul. Pańskiej 3 w Warszawie, licytować prace można też telefonicznie.
Paulina Milewska, absolwentka prawa i współzałożycielka Refugees Welcome Polska, opowiada z kolei o projekcie edukacyjnym, który towarzyszy Kuchni Konfliktu. Czyli o debatach, pokazach filmów (na pierwszy rzut pójdzie dokument Petera Kerekesa „Kucharze historii”), warsztatach kulinarnych prowadzonych przez uchodźców i imigrantów, wreszcie – broszurach dołączanych do każdego posiłku. – W zależności od tego, co dany uchodźca chce powiedzieć o swoim państwie, będzie zawierała opis konfliktu, który toczy się w jego ojczyźnie, albo jego historii i kultury.
Jak na razie nowo powstała Fundacja Konflikt podpisuje umowy z sześcioma osobami z różnych zakątków świata: Kongo, Ugandy, Syrii, Irackiego Kurdystanu, Czeczenii, Etiopii. Wśród kucharzy, którzy lada moment zawitają nad Wisłę, nieopodal Centrum Nauki Kopernik, konkretnie: tuż przy Placu Zabaw, najdłuższy staż pobytu w Polsce ma Leyla, najkrótszy – Soran.
Boję się
Leyla ma 43 lata, w Polsce mieszka od 10. Nasza kuchnia jej smakuje, najbardziej rosół, sałatki (byleby bez cukru) i sernik, choć nie każdy, tylko jak jest „dobrze zrobiony”. Sama rękę do gotowania też ma, wprawiała się od małego, jak każda dziewczynka w jej ojczyźnie, Czeczenii. – Już jak miałam 12 lat to piekłam torty na różne okazje, ciągle szukałam też nowych przepisów w książkach, w gazetach – mówi z dumą. Trudno jej wskazać ulubioną potrawę rodzimej kuchni. Gdy staje do garnków, to hulaj dusza, dla męża i pięciorga dzieci za jednym zamachem gotuje kilka potraw.
O polityce z nią nie pogadasz. O wojnach w Czeczenii – pierwszej, z lat 1994-1996, i drugiej, toczonej w latach 1999-2009 – tym bardziej. To znaczy nie o jej grozneńskim etapie, kiedy życie Leyli, jej męża i ich (jeszcze wtedy trójki) dzieci w każdej sekundzie wisiało na włosku. – Było ciężko, niebezpiecznie – mówi tylko i sznuruje usta w geście zapomnienia. Dużo opowiada za to o życiu w Asnowsku, gdzie w uciekła z całą rodziną w 1999 roku (czyli jak wybuchła II wojna czeczeńska) i gdzie zaczęła pracę w jednym z trzech ośrodków dla przesiedleńców. – Co rano o 6. odbierałam pieczywo, musiałam rozdać je wszystkim, wypadało po pół bułki na osobę. Kombinowałam, jak mogłam, żeby jakoś dać tym ludziom więcej – wspomina.
Poza codzienną dostawą pieczywa przesiedleńcy dostawali paczki. Raz w miesiącu, z rzadka dwa. A w nich: środki czystości, ubrania, cukier, mięso w puszce, ryż, masło, kasza gryczana, makaron. O warzywach i owocach nie było mowy, za szybko się psuły. Tylko jak ktoś miał rodzinę z kawałkiem poletka to mógł nieraz zajechać w odwiedziny i przywieźć kosz witamin. Dopiero około 2004 roku organizacji zarządzającej ośrodkami udało się zdobyć kawałek ziemi pod uprawę.
Leyla opowiada też, że ludzie jakoś starali się pchać te swoje pokiereszowane wózki życia do przodu. – Dzieci chodziły do szkoły, dorośli próbowali podejmować pracę. Psycholog? Sami sobie byliśmy psychologami. Spotykaliśmy się, żeby porozmawiać, wspólnie gotować, potańczyć, jakąś rozrywkę zorganizować najmłodszym. Mieliśmy boisko, był też wśród nas bokser, organizował jako wolontariusz zajęcia dla dzieci.
Tam, gdzie było „trochę spokojniej” i „trochę bezpieczniej”, strach tylko trochę mniej bezczelnie spoglądał im w oczy. – Bałam się o wszystko, najbardziej o dzieci. Dlatego postanowiliśmy wyjechać. Dlaczego do Polski? To był pierwszy bezpieczny kraj. Dalej nas nie ciągnęło – mówi Leyla.
Wiem
Soran ma 32 lata, do Polski przyjechał prawie trzy miesiące temu. Nie jest uchodźcą, tylko imigrantem romantycznym, do Polski przyjechał za miłością. Z irackiego Kurdystanu do Londynu wyjechał w 2012 roku, na studia. Najpierw znalazł mieszkanie, później pracę, w końcu – dziewczynę, Polkę. – Mieliśmy tam zostać, ale moja dziewczyna zrobiła doktorat, dostała pracę na uniwersytecie w Polsce, zdecydowała się wrócić. A ja przyjechałem razem z nią – wyjaśnia Soran.
Przed wyjazdem w irackim Kurdystanie żyło mu się niesamowicie („amazing”). Wspomina: – Było stabilnie, bezpiecznie, region się rozwijał gospodarczo. Pracowałem na dwa etaty, zarabiałem około trzech tysięcy dolarów. Gdy przyjechałem w odwiedziny w 2015 roku, przeżyłem szok. Iracki Kurdystan był już pogrążony w strasznym kryzysie, ekonomicznym i uchodźczym.
Mimo to zapewnia: pomoc uchodźcom (czy przesiedleńcom wewnętrznym z innych części Iraku) to niemal święty obowiązek. I wyjaśnia, że całej jego rodzinie – ojcu, rodzeństwu, jemu samemu, bo pracuje dla irackiej firmy zdalnie – pensje spadły o 75 proc. Została więc tylko ćwiartka tego, co zarabiali kiedyś. I tą ćwiartkę trzeba jeszcze dalej dzielić. – Wraz z inwazją ISIS na Mosul do naszego miasta zaczęli napływać uchodźcy, głównie chrześcijanie. Zaczęło brakować dla nich schronienia, więc część z nich przyjął kościół prawosławny w sąsiedztwie naszego domu. I tam zabrakło dla niektórych miejsca, jedna rodzina wylądowała na ulicy. Moja mama, która jest bardzo religijna, zobaczyła ich wracając z zakupów. To byli Asyryjczycy, chrześcijanie, nie znaliśmy ani słowa w ich języku. Przyjęliśmy ich pod nasz dach, mieszkali u nas dwa tygodnie – opowiada Soran.
I dodaje, że znój uchodźczego żywota zna z autopsji: gdy w latach 90. wojska Saddama Husajna mordowały Kurdów bronią chemiczną, z całą rodziną schronili się w Iranie. Soran: – Wiem, co to znaczy nie mieć pieniędzy, jedzenia, ubrania, dachu nad głową.
Uczę się
Mąż i syn Leyli po przyjeździe do Polski dostali ochronę uzupełniającą, ona z córkami – zgodę na pobyt tolerowany (później zamienioną na zgodę na pobyt ze względów humanitarnych). Pierwszy rok spędzili w ośrodku dla uchodźców w Lininie, tam Leyla zrobiła wszystkie możliwe kursy: komputerowy, kosmetyczny, fryzjerski, kulinarny i krawiecki. Dwa ostatnie głównie po to, żeby mieć papierek: raz że Leyla gotowała od dziecka, dwa że przed wybuchem wojny w Czeczenii prowadziła własny zakład krawiecki, zatrudniała pięć szwaczek, piątkę dziewczyn miała też na przyuczeniu do zawodu.
Przez pół roku mieszkali później we Francji, póki ich nie deportowali, po powrocie do Polski wylądowali na ulicy. Za dnia mogli się pokręcić po ośrodku dla uchodźców w Lublinie, na noc musieli się z niego ewakuować. – Pomyśl sobie… Pięcioro dzieci, bagaże, ciemna noc, a ty nie masz gdzie się podziać. Przez dwa tygodnie nocowaliśmy po znajomych Czeczenach, mąż z dwójką-trójką dzieci u jednego, ja z resztą u kogoś innego – wspomina Leyla. W końcu udało im się wynająć dom, za 700 złotych. – Nie było tam ogrzewania ani wody, ale byliśmy tacy szczęśliwi, że wreszcie możemy od tej tułaczki odpocząć – mówi Leyla.
Problemy zaczęły się, gdy zaczął nachodzić ich jakiś mężczyzna. – Przychodził taki pijany i mówił, że chce od nas haracz. Ja nawet nie wiedziałam, co to znaczy, to słowo. A on chciał drugie 700 złotych, żebyśmy mieli spokój. „Chcecie, żeby dzieci bezpiecznie chodziły do szkoly? To płaćcie”, mówił – wspomina Czeczenka. W końcu się grupka chłopaków zebrała, chcieli się z krętaczem rozliczyć po swojemu. Leyla ich wtedy przestrzegła: żadnych bójek, jak przyjedzie policja, to wiadomo, że i tak będzie na nas.
W międzyczasie Leyla imała się różnych prac: a to w „kebabie”, a to przy lepieniu pierogów, w ośrodku w Lininie uczyła krawiectwa, w końcu, już po przeprowadzce do Warszawy, koleżanka poleciła ją w Fundacji Ocalenie. – Powiedziała: jest praca taka, jaką ty całe życie robisz za darmo. Tak w 2013 roku zostałam wolontariuszką w fundacji – mówi Leyla.
Chcę
– Stykam się głównie z dobrze wykształconymi ludźmi, więc jak dotąd nie spotkałem się z jakimkolwiek rasistowskim atakiem pod moim adresem – zapewnia Soran. Jedyne dwa nieprzyjemne, ale jak sam podkreśla „drobne”, choć i nieco absurdalne incydenty spotkały go w urzędzie migracyjnym. Ot, raz ochroniarz zrugał go, że zwraca się do niego po angielsku (co Soran nazywa czystym absurdem, w końcu gdyby mówił płynnie po polsku, to po co miałby przychodzić do biura migracyjnego). Raz też odstał cztery godziny w kolejce tylko po to, by okazało się, że żadna z pań w okienku pod szyldem „informacja” nie była w stanie wydukać z siebie choć słowa w języku angielskim.
Mija się z celem pytanie go o jakiekolwiek zaczepki na ulicy czy w miejscach publicznych, bo Soran ma jasną karnację i piegi na twarzy, z urody bardziej przypomina Brytyjczyka niż „Araba” (to znaczy człowieka Bliskiego Wschodu, Kurdowie to przecież odrębna grupa etniczna, znacznie bliżej spokrewniona z Persami). Na co jednak Soran może się poskarżyć, to bezrobocie. Odkąd jest w Polsce, szuka pracy, najchętniej w swojej branży, to znaczy IT, konkretnie w cyberbezpieczeństwie.
Zapewnia też bez mrugnięcia z okiem: nie to, że chce wrócić kiedyś do Iraku, on tam wróci na pewno. – Tylko to zależy od sytuacji… – mówi. A sytuacja jest póki co taka, że najpóźniej w połowie lipca zacznie gotować co weekend w Kuchni Konfliktu. Szlify w kucharskim fachu zdobywał na obczyźnie. – Jestem również trenerem fitness, więc trudno, żebym polecał ludziom zdrowe odżywianie, a sam jadał w fast foodach – wyjaśnia.
Dalej Soran opowiada o przypalonych garnkach, niedoprawionych potrawach, przepisach dyktowanych przez mamę przez telefon. – Kiedy po 7-8 miesiącach pobytu w Londynie wróciłem na chwilę do Iraku, całymi dniami nagabywałem mamę, żeby mi pokazywała, jak gotować, uczyła naszych tradycyjnych dań. W Polsce też się trochę nauczyłem. Umiem na przykład zrobić zupę ogórkową – śmieje się.
Z czasem może to on zamiast prosić się o pracę, będzie mógł ją zaoferować innym. Jak wyjaśnia Jarmiła Rybicka: – Chcemy odczarować stereotypy, pokazać coś, co fizycznie im zaprzecza. Czyli że ci ludzie nie chcą żadnych zasiłków, chcą pracować, a z czasem, mamy nadzieję, sami będą generować miejsca pracy dla Polaków. I że potrafią być zaradni, integrować się w społeczeństwie, nawiązywać znajomości z warszawiakami, uczestniczyć w życiu kulturalnym. A nie być zepchniętym na margines.
Informacje na temat aukcji na rzecz Kuchni Konfliktu znajdziesz tutaj
Zobacz także: Jak zrobić idealną zupę chrzanową?