Restauratorzy mają żal. "Mamy nadzieję, że dzięki otwarciu uratujemy nasze rodziny"
Decyzja rządu o dalszym zamknięciu lokali gastronomicznych, wywołała w środowisku oburzenie. Niektórzy postanowili zignorować rozporządzenie i otworzyli drzwi dla klientów. - Mieliśmy do wyboru: zbankrutować, zwolnić wszystkich ludzi i zostać z długami, albo otworzyć - mówi współwłaścicielka krakowskiej restauracji.
Obowiązująca od 24 października 2020 roku decyzja o zamknięciu restauracji i hoteli została przedłużona co najmniej do 31 stycznia. Wcześniej lokale gastronomiczne były zamknięte od marca do 18 maja i już wówczas zanotowały ogromne straty.
Kilka dni temu na Instagramie i Facebooku pojawił się hasztag #otwieraMY, który zrzesza właścicieli ignorujących rządowe rozporządzenia.
- Nie dziwię się restauratorom, którzy postanawiają otworzyć swoje restauracje. Też zastanawiamy się, czy nie otworzyć drzwi dla gości. Teraz jesteśmy na etapie analizowania tej decyzji pod kątem prawnym. Słyszałam, że górale się jednoczą i chcą otworzyć knajpy 18 stycznia, bo przecież w górach czy nad morzem są teraz tłumy turystów. Uważam, że jedyną odpowiedzią na bezprawie, z jakim się spotkaliśmy, jest wspólne działanie – mówi Ola Deja, właścicielka restauracji z sushi w Radomiu.
Kara za otwarcie?
Choć decyzja o otwarciu może wiązać się z otrzymaniem wysokiej kary administracyjnej, o czym przestrzega na swojej stronie Stowarzyszenie Właścicieli Małej Gastronomi, ryzykantów nie brakuje. Wśród nich są właściciele restauracji z Krakowa. Swoją decyzję tłumaczą w mocnych słowach:
- Obietnice rządu to kłamstwa. Przez niemal cały rok nie dostaliśmy od państwa żadnej pomocy poza jednorazową wypłatą 5 tys. złotych i zwolnieniem z ZUS-u przez trzy miesiące. Mamy nadzieję, że dzięki otwarciu uratujemy nasze rodziny i naszych pracowników. Nie pochodzimy z bogatych rodzin, żeby otworzyć restaurację braliśmy kredyty, jesteśmy zadłużeni. Dostajemy przedsądowe wezwania do zapłaty: jeżeli nie pokryjemy rachunków za prąd w ciągu kilku najbliższych dni, po prostu go nam wyłączą - mówią.
Jeszcze gorsze doświadczenia z pomocą ze strony rządu ma Ola Deja. Od października nie dostała od państwa nawet złotówki. Nie mogła skorzystać też z ulgi w ZUS-ie. Przy poprzednim zamknięciu otrzymała niewielką pomoc. - To próba nie tylko dla portfela, ale też dla psychiki - mówi.
Krakowska restauracja otwiera się 13 stycznia, o czym poinformowano klientów za pośrednictwem mediów społecznościowych. Wcześniej właściciele sprzedawali jedzenie na wynos, ale obrót w wysokości 300-500 złotych dziennie nie pokrywał nawet kilku procent kosztów utrzymania restauracji o powierzchni 400 mkw, zatrudniającej wielu pracowników.
By zjeść posiłek w środku, konieczna jest wcześniejsza rezerwacja stolika.
- Zainteresowanie ze strony klientów jest ogromne, nie mamy już prawie wolnych stolików do końca tygodnia - mówi współwłaścicielka. Dodaje też, że mogą liczyć na wspaniałych pracowników, którzy przetrwali z nimi ciężki czas.
- Za tak ciężką pracę należy im się normalne wynagrodzenie. Kelnerki zatrudnione na umowę zlecenie nie mają z czego zapłacić za mieszkanie. Zamknięcie gastronomii to tysiące dramatów ludzkich - nikt nie patrzy na decyzję rządu w ten sposób. Mnóstwo osób zostało bez środków do życia. My naprawdę teraz jemy, albo nie jemy. To nie tak, że odmówimy sobie nowego ciucha czy wyjazdu - po prostu nie mamy za co żyć - dodaje.
Zobacz także: Czy zamawianie jedzenia do domu jest bezpieczne?
W decyzji o otwarciu krakowskich restauratorów wspiera mecenas Paweł Śliz, który zaproponował darmową pomoc prawną. Właściciele powołują się na dwa wyroki sądu, które mówią, że rozporządzenie nakazujące zamknięcie lokali gastronomicznych jest niezgodne z konstytucją.
- Nie będziemy przyjmować mandatów, będziemy się odwoływać - zapowiadają.
Wrócił do kraju, nie może pracować
- Wszystkie osoby związane z gastronomią mają dość - mówi Piotr, który w marcu wrócił z żoną i małą córeczką z Norwegii, by podjąć w Polsce pracę na stanowisku zastępcy szefa kuchni. Za granicą pracował przez 12 lat, a przez ostatnie 6 zdobywał doświadczenie jako kucharz w restauracjach specjalizujących się w fine diningu.
- Do Polski wróciliśmy kilka dni przed wykryciem w kraju pierwszego przypadku COVID-19. Dostałem bardzo dobrą ofertę pracy u jednego z najlepszych szefów kuchni. Postawiliśmy wszystko na jedną kartę. Niestety, już pierwszy lockdown pokrzyżował plany. Przez trzy miesiące po prostu siedziałem w domu, czekając na rozwój wypadków. Trafiłem jednak na pracodawcę, który honorowo podszedł do sprawy - choć w ogóle na to nie liczyłem, otrzymywałem wówczas połowę wynagrodzenia - wspomina.
W czerwcu mężczyzna mógł podjąć wymarzoną pracę, ale od listopada znów jest na przymusowym bezrobociu. Tym razem, jak zresztą zdecydowana większość pracowników gastronomii, nie zarabia w ogóle. Jest w stosunkowo dobrej sytuacji, bo żyje z oszczędności zebranych przez lata pracy za granicą, ale podkreśla, że mnóstwo jego znajomych zostało bez środków do życia.
- Mój przyjaciel, który pracował ze mną jako drugi szef kuchni i jego narzeczona, która pracowała w hotelu, z dnia na dzień zostali bez pieniędzy. Cały czas szukają pracy, niestety bez powodzenia. Na pomoc ze strony państwa nie można liczyć w ogóle. Przedsiębiorcy są w tak samo trudnej sytuacji jak my.
Zaznacza też, że wszyscy w branży obawiali się drugiego lockdownu, starali się odkładać pieniądze, nie sądzili jednak, że restauracje będą otwarte tylko przez cztery miesiące. Dziś część znajomych Piotra próbuje się przebranżowić. On sam postanowił intensywnie szukać jakiejkolwiek pracy, choć wcześniej nie wyobrażał sobie, by zrezygnować z gastronomii.
- Wysłałem CV do 80 różnych firm, na razie bez odzewu. Wiem, że muszę zająć się czymkolwiek, zdobyć jakieś fundusze, wyjść z domu. Dla kucharza bardzo ważny jest ruch. Przed zamknięciem pracowałem 350 godzin w miesiącu, po 12-16 godzin w ciągu dnia. Teraz czuję się, jakby ktoś obciął mi ręce i nogi – mówi.
Wynosy to nie rozwiązanie
Podobnie jak właściciele krakowskiej restauracji podkreśla, że sprzedaż jedzenia na wynos nie jest rozwiązaniem i wystarcza wyłącznie na przetrwanie, ewentualnie przetrzymanie pracowników, na których zależy restauratorowi. Uczula też, że w beznadziejnej sytuacji są restauracje specjalizujące się w fine diningu, które nie mogą lub nie chcą zmienić swojej specjalizacji.
- Mogę szacować, że ok. 50 proc. restauracji już się nie otworzy po lockdownie, właścicieli po prostu nie będzie na to stać. Restauracje od zawsze przestrzegają wymogów sanitarnych. Nawet na kuchni pracowaliśmy w maseczkach, co chwilę myliśmy i odkażaliśmy ręce. Po prostu sanepid tego wymaga. Dużo łatwiej zarazić się w sklepie wielkopowierzchniowym, gdzie ludzie w ogóle nie zachowują dystansu, mówiąc brzydko ocierają się o siebie - przyznaje, nie kryjąc oburzenia decyzją rządu.
Piotr wskazuje, że inne podejście do restauratorów ma rząd Norwegii, gdzie część restauracji pozostaje otwarta, choć oczywiście obowiązują pewne obostrzenia. Działają również hotele, warunkiem jest 50 proc. obłożenia. Natomiast w przypadku całkowitego lockdownu, jaki wprowadzono tam na jakiś czas w ubiegłym roku, państwo otacza obywateli opieką – pracownicy otrzymują 80 proc. normalnych zarobków.
Przeczytaj także: Normalnie ferie marzeń po miesiącach lekcji przed komputerem