Roszczeniowa Polka. "Ma paść na pysk, ale dzieci utrzymać"
– W Polsce pokutuje przekonanie, że kobieta walcząca o alimenty to roszczeniowa baba. A ojciec? Poszedł, to poszedł, a ty babo sobie radź – mówi w rozmowie z WP Kobieta Iwona Janeczek ze stowarzyszenia "Dla Naszych Dzieci".
17.09.2020 14:01
1 października w życie wchodzą nowe przepisy dotyczące alimentów. Od tego dnia osoby, których dochód na jednego członka gospodarstwa domowego nie przekracza 900 zł netto, dostaną świadczenie z funduszu alimentacyjnego. Do 2019 roku kwota ta wynosiła 725 zł, potem została podniesiona o 75 zł. Dodatkowa zmiana to mechanizm "złotówka za złotówkę". Polega on na tym, że osoba, która przekroczy kryterium dochodowe, otrzymywać będzie świadczenie pomniejszone o kwotę tej nadwyżki. Maksymalnie od funduszu dostać można alimenty w wysokości 500 zł. Minimalna kwota to 100 zł (gdy dochód na osobę wyniesie 1700 zł).
"Dla systemu nie byłam wystarczająco biedna"
Ewa Mazur z Kielc pięć lat temu zostawiła swojego męża. Ma z nim ośmioletniego syna. Początkowo sąd przyznał dziecku alimenty w wysokości 600 zł, rok temu podwyższył je do 700. Tylko że Ewa te pieniądze widzi w zasadzie tylko na papierze.
– System ściągania alimentów w Polsce to jakaś farsa – przyznaje w rozmowie z WP Kobieta. – Nie miałam o tym pojęcia, dopóki sama nie znalazłam się w takiej sytuacji. Mam rozwód orzeczony z winy byłego męża, sąd przyznał mi opiekę nad dzieckiem, jednocześnie ograniczając jego władzę rodzicielską i nakazał mu płacenie alimentów. I co z tego? On od pięciu lat skutecznie się od tego wykręca.
Jak twierdzi kobieta, ojciec dziecka pracuje na czarno, mieszkanie przepisał na rodziców, podobnie z samochodem. Dla państwa jest człowiekiem bezrobotnym i bankrutem.
– Przez pierwsze kilka miesięcy myślałam, że będzie płacić – przyznaje Ewa. – No bo dlaczego miałby żałować na swojego syna, którego przecież kocha? Okazuje się, że w umyśle niektórych facetów to działa zupełnie inaczej. Alimenty to nie pieniądze dla dziecka, a dla mamusi na drinki z palemką. Autentycznie, takie teksty słyszałam od mojego byłego. Że on nie będzie mi płacić na moje "rozrywki"! Po trzech miesiącach zaniosłam pismo do komornika.
Ten szybko jednak sprowadził ją na ziemię.
– Nie ma dochodów ani własności, nic się nie da zrobić – usłyszała. – Wtedy stwierdziłam, że muszę jednak skorzystać z funduszu alimentacyjnego. I przeżyłam szok. Zarabiałam 1550 zł. Ledwo starczało mi na rachunki i dojazd do pracy. Zdarzało się, że jadłam suchy chleb, żeby dziecko mogło jechać na wycieczkę z przedszkolem. A dla państwa zarabiałam za dużo i nic mi się nie zależało. W tamtym czasie, pomimo tego, że byłam samotną matką, nie łapałam się też na 500+. Byłam taką "bogaczką" z pustym portfelem.
Ewa zaczęła szukać dorywczych prac.
– Nie mogłam liczyć na byłego męża ani na państwo. Jedyne, co mi pozostało, to branie kolejnych zleceń – opowiada. – W praktyce oznaczało to, że wstawałam o 4, żeby zarabiać online, zanim mój syn wstanie. Kiedy wracał z przedszkola, włączałam mu bajki i dalej pracowałam.
W międzyczasie zmieniały się przepisy alimentacyjne. Podniósł się próg dochodowy uprawniający do korzystania z funduszu.
– Nadal zarabiałam za dużo, więc dla systemu nie byłam wystarczająco biedna – przyznaje Ewa. – Za to pojawił się zapis, że można alimenciarza zgłosić do prokuratury. Tak też zrobiłam. Poszłam na policję, złożyłam zeznania, pismo trafiło do prokuratury, była sprawa w sądzie. Sędzia postraszyła byłego męża, że dostanie roboty społeczne i zasądziła mu grzywnę. Nie zapłacił jej, a mi zaczął przelewać 150, 200, czasem 400 zł. Raz na kilka miesięcy. Tak naprawdę niewiele się zmieniło. Mało tego. W ubiegłym roku dostałam pismo z urzędu skarbowego, że mam oddać połowę ulgi na dziecko. Bo ojciec też ją sobie pobrał!
Mógł to zrobić, jeśli przez jakiś czas w danym roku był zatrudniony na umowę o pracę.
– Nie dowierzałam. Zadzwoniłam do pani komornik, która stwierdziła, że to "przeoczyła". Dlaczego nie zatrzymała chociaż tej ulgi z urzędu skarbowego? "Nie zauważyła". Efekt był taki, że musiałam jeszcze oddać 600 zł, które "wyłudziłam" od państwa – mówi zbulwersowana Ewa.
Od 1 października znów zmieniają się przepisy.
– Tym razem faktycznie mieszczę się w kryterium dochodowym. To znaczy załapię się na mechanizm "złotówka za złotówkę". Z zasądzonych 700 zł alimentów będę od państwa dostawać… 200. Koszt dwóch wizyt u logopedy, do którego chodzę z dzieckiem raz w tygodniu. Po prostu chce mi się płakać.
"Coś się dzieje, ale to kosmetyka"
– Czy podwyższenie progu pomoże? Chwilowo tak – przyznaje w rozmowie z WP Kobieta Iwona Janeczek ze Stowarzyszenia Poprawy Spraw Alimentacyjnych "Dla Naszych Dzieci". Temat zna od podszewki, bo sama jest samodzielną matką. Od lat walczy o to, by jej dzieci dostawały alimenty od ojca. Od czterech latach jest beneficjentką funduszu alimentacyjnego. Własne doświadczenia skłoniły ją do tego, by zacząć działać w stowarzyszeniu.
– Na pewno w przypadku tych nieszczęsnych rodziców, którzy przekraczają próg dochodowy o kilka złotych, mechanizm "złotówka za złotówkę" jest istotną różnicą. Wreszcie nie zostaną z niczym. Jednak nadal istnieje problem kryterium dochodowego w ogóle. Fundusz alimentacyjny nie jest zasiłkiem socjalnym. Dłużnik alimentacyjny musi oddać te pieniądze, nie dostaje się ich "w prezencie". Dlatego istnienie jakiegokolwiek progu jest w tym przypadku niezasadne. Do tego 900 zł to stanowczo za mało, zwłaszcza jeśli zestawimy tę kwotę ze średnią krajową i płacą minimalną. W temacie coś się dzieje, ale to kosmetyka.
Według danych stowarzyszenia w Polsce mniej więcej milion dzieci nie dostaje alimentów od swoich rodziców.
– Aż 700 tysięcy, czyli 70 procent jest powyżej progu i nie otrzymuje świadczenia z funduszu. To dzieci niewidoczne dla systemu, osierocone przez państwo i rodzica zobowiązanego do płacenia. My, jako matki – w 99 proc. to mamy sprawują opiekę nad dzieckiem w Polsce – oprócz pracy zawodowej wykonujemy też pracę opiekuńczą bez wsparcia finansowego. Większość z nas pracuje na kilka etatów, kosztem czasu poświęcanego na dziecko. A każde dziecko potrzebuje przecież matki.
Na pytanie, dlaczego właściwie dłużnicy alimentacyjni nie płacą, Iwona Janeczek ma gotową odpowiedź:
– Bo mogą. Jest na to przyzwolenie społeczne, a prawo cały czas sprzyja dłużnikom. Szumna zmiana pozwalająca na ściganie alimenciarzy z art. 209 miała rozwiązać problem, ale w praktyce tak się nie stało. Nasze dane tego nie potwierdzają. Prawo mówi, że dłużnik musi się "uchylać". Nie popełnia więc przestępstwa, jeśli kupi dziecku prezent lub wpłaca symboliczne kwoty. Takie sprawy są w sądach nagminnie umarzane – mówi pani Janeczek.
Stowarzyszenie "Dla Naszych Dzieci" kładzie szczególny nacisk na edukowanie społeczeństwa w temacie niealimentacji.
– To forma przemocy ekonomicznej, a nie coś normalnego – stwierdza. – W Polsce pokutuje przekonanie, że kobieta walcząca o alimenty to roszczeniowa baba. Jest też stereotyp matki Polki, która ma paść na pysk, ale dzieci utrzymać. A ojciec? Poszedł, to poszedł, a ty babo sobie radź. Jeśli nie zmieni się nasza świadomość społeczna, problem będzie istniał i dotykał milionów dzieci oraz kobiet w naszym kraju. I nie pomogą tu żadne podwyżki progów.
Fundusz alimentacyjny – dla kogo?
Świadczenie z funduszu alimentacyjnego należy się osobie, która ma pod swoją opieką dziecko do lat 18 lub uczące się w szkole wyższej (wtedy wypłacane jest do chwili, gdy będzie ono miało 25 lat). Inaczej ma się sytuacja z dziećmi niepełnosprawnymi. W takim przypadku świadczenie jest bezterminowe.
Fundusz alimentacyjny jest zapomogą dla osób, które nie otrzymują świadczenia od płatników alimentów. Ojcowie (rzadziej matki, jak wynika ze statystyk) uchylają się od płacenia zasądzonych kwot – wtedy opiekun prawny dziecka może otrzymać pomoc od państwa. Pod warunkiem jednak, że jego dochody nie są zbyt wysokie.